wtorek, 25 czerwca 2013

Poniedziałkowy trening :)

W startach na razie mała przerwa. Kolejne zawody odbędą się 13 lipca. Teraz wreszcie przyszedł czas na porządne treningi.

Postanowiłam na nowo przeprosić się z czerwonym planem Danielsa i mam już jeden trening za sobą. Oczywiście poleciałam za szybko.. Miało być 30 minut w tempie 6:43-6:52, a było tempo 5:53.. Ale biegło mi się luźno i całkiem dobrze.. Nawet mi się ubzdurało, że już powinnam poniżej 6 minut/km biegać..

Odbębniłam więc swoje 30 minut i 6 przebieżek. Z zegarkiem o wiele fajniej się analizuje później taki trening. Chociaż akurat przy przebieżkach nie ma jakiegoś specjalnego tempa narzuconego, to już w kolejnych treningach, gdzie będą do przebiegnięcia odcinki o długości kilometra i mili tempo jest ściśle określone.

Mój wczorajszy trening tak się przedstawiał w liczbach:

dystans     czas         śr. tempo
1 km                            5:26
2 km                            5:59
3 km                            5:55
4 km                            5:54
5 km                            6:11

5.1 km     30 min          5:53

0,08 km     20 s            4:26
0,08 km     1 min         11:45
0,07 km     20 s            4:30
0,10 km     1 min         10:18
0,08 km     20 s            4:32
0,09 km     1 min         10:48
0,08 km     20 s            4:16
0,10 km     1 min         10:29
0,08 km     20 s            4:11
0,09 km     1 min         11:15
0,07 km     20 s            4:43
0,09 km     1 min         10:34

6.11 km    38 min          6:13

W planie kolejny trening to 10 minut rozgrzewki, 3 serie 1 mila w tempie progowym i 1 minuta marszu, a na koniec 10 minut biegu spokojnego. Wszystko jednak zależy od tego, czy pójdę dziś na wspólne bieganie, czy nie. Zrobiło się trochę deszczowo i nie wiem, czy nie lepszym rozwiązaniem będzie dzisiaj basen. Skoro mam być mokra, to wolę na basenie :D

Jeżeli dzisiaj wypadnie pływanie, to "milówki" będą w środę, a jeżeli deszcz się ogarnie i przestanie padać, to w tym tygodniu zamiast "milówek" będzie bieganie po górkach. Zobaczymy. 

niedziela, 23 czerwca 2013

Gdynia została odczarowana!

W nocy z piątku na sobotę odbył się trzeci wyścig z serii Grand Prix Gdyni w biegach ulicznych. Skusiliśmy się na ten cykl z dwóch powodów. Pierwszy to niewątpliwie lokalizacja - w Trójmieście mieszka kilka życzliwych nam rodzin i jest szansa, że nas ktoś zawsze przygarnie. Drugi powód to medale. Po uzbieraniu wszystkich czterech będzie je można złożyć w jeden wielki medal :) Dla kolekcjonera takiego jak ja, to nie lada gratka! :)

Niestety, nie miałam jakoś do tej Gdyni nigdy szczęścia.. Pierwszy bieg z serii, Bieg Urodzinowy Gdyni w lutym niezbyt mi się udał, bo miałam stłuczoną stopę i bolała mnie, jak nie wiem co.. Z kolei w maju, na Biegu Europejskim, było tak niewyobrażalnie gorąco, że miałam wrażenie, że rozpłynę się na słońcu.. (uwaga do bardziej doświadczonych biegaczy, którzy wtedy też biegli i mają jakieś inne wrażenia odnośnie pogody: było piekło i koniec. to był mój najcieplejszy wtedy start i nie miałam innego odniesienia, a myśli o tym, że koniec jest bliski towarzyszyły mi prawie na całej trasie :P ).

Tym razem zapowiadała się powtórka z rozrywki. Wyjechaliśmy w piątek do południa i przez całą trasę termometr w samochodzie pokazywał temperatury z zakresu 30-32 stopnie.. Jak wjechaliśmy do Sopotu, to się dramatycznie ochłodziło, "komputer pokładowy" wskazywał 27,5 stopnia. No biegun zimna!

Łudziliśmy się, że wieczorem się ochłodzi i że będzie przyjemnie chłodno, ale bez zbędnego owijania w bawełnę powiem, że byliśmy naprawdę bardzo naiwni.. O godzinie 23:00 termometr wskazywał 22, a powietrze niemalże stało w miejscu. Nie traciłam jednak nadziei..

Przed biegiem była prowadzona jakaś taka wspólna rozgrzewka, ale oczywiście całą przegadałam i na dwóch wymachach biodrami się skończyło. W planach miałam przebiec tak z 1,5 - 2 km na rozgrzanie się, żeby nie robić tego na pierwszych kilometrach właściwego biegu.. No ale oczywiście przegadałam cały czas, który można było na ten cel poświęcić i jak się wreszcie ogarnęłam, to się okazało, że żeby się dostać do swojej strefy, muszę się cofnąć kilkadziesiąt ładnych metrów, a później czeka mnie ostre przyciskanie się na przód, żeby może coś tam ugrać na pierwszych kilometrach.

Nasza silna, czteroosobowa reprezentacja w Strefie Zwycięzców (tj. 55' i więcej), dzielnie przesuwała się do przodu, ale jak tylko padł strzał z ORP Błyskawicy, w mózgu przeskoczyły trybiki i przeszłam w tryb "BIEGNIJ", a moi towarzysze zostali gdzieś za mną. Nie ma co, nie byłam tego wieczoru najbardziej towarzyską osobą w Gdyni :P

Kilka dni przed biegiem, o czym już pisałam wcześniej, zostałam obdarowana profesjonalnym sprzętem. Łukasz mi to cacko zaprogramował tak, żebym biegła ku chwale naszej skromnej rodziny i biła życiówkę za życiówką.. To znaczy, podpowiedział jak mam sobie wpisać, żeby zegarek mi odpowiedni bzykał.

Autorem strategii na ten bieg jest mój szanowny mąż i gdybym odbierała po tym biegu Oscara, to właśnie jemu podziękowałabym w pierwszej kolejności. Jednak Oscarów nie wręczali, więc zamieszczam te podziękowania tu. Może kiedyś to przeczyta? ;)

Zostałam wtajemniczona w meandry negative splita. Mój Sensei powiedział, że będę nie do zatrzymania, że będę przyspieszać, kiedy inni będą opadać z sił, a finisz to będę miała taki, że jego świadkowie będą przez dekady przekazywać opowieści o nim swoim dzieciom i wnukom..... Nie do końca tak było, ale częściowo udało mi się dokonać niemożliwego.. :D Ostatnie dwa kilometry były najszybsze. Rany, kiedyś zupełnie nie do pomyślenia!!

Na mecie zameldowało się 4363 biegaczy, więc można się domyślić, że było dość ciasno na trasie.. Było to szczególnie uciążliwe na pierwszych dwóch kilometrach, bo tam przebieg trasy był wąski, a biegaczy mnóstwo.. Na Biegu Europejskim w maju to właśnie ten odcinek mnie wymęczył i przeczołgał najmocniej. Tym razem miało być inaczej i było! Na tym feralnym dystansie zegarek pomagał, poprzez nieustanne "bzykanie" i komunikaty "zwolnij" i "w zadanej strefie". Na kolejnych kilometrach miałam przyspieszać i chociaż nie wierzyłam, że to się uda, postanowiłam spróbować. Opłaciło się.

Tak jak przeczuwałam, schody zaczęły się w okolicach ul. Świętojańskiej.. Długi podbieg mnie spowolnił (dwa najwolniejsze km.. ), a ustawieni wzdłuż trasy niezmordowani imprezowicze podtykający biegaczom kieliszki z wódką i buchający na lewo i prawo dymem papierosowym, mocno mnie irytowali. Nie traciłam jednak energii, żeby okazać im swoją niechęć i biegłam dalej, starając się nie wdychać również "aromatycznych" kebabów i innych hot-dogów.. "Jestem oazą spokoju..."

Ten odcinek biegu był najcięższy, bo oprócz tego, co opisałam wyżej, uwziął się na mnie też mój profesjonalny sprzęt. Przez bite 2 km "bzykał" mi, że mam przyspieszyć. Niby jak, kurde? Na szczęście tuż za punktem z wodą (znów ludzi było trochę mało i brakowało wody), zaczął się kilometr z górki, a potem to już tylko Bulwar i z powrotem na Skwer Kościuszki :)

Nie wiem skąd te całe tabuny parujących testosteronem (fuj) facetów miało siłę, żeby finisz zaczynać już na kilometr przed metą, ale kilku gości mnie wtedy "wzięło". Nie miałam jakoś głowy, żeby się przyjrzeć, czy zdołali tę przewagę utrzymać, czy może później, na ostatnich 250 metrach, kiedy to ja miałam swój finisz, odebrałam im zwycięstwo.

Ogólna refleksja jest taka, że przyspieszanie na ostatnich kilometrach i wyprzedzanie na ostatnich metrach przed metą naprawdę uskrzydla! Kiedy na tym 9 km kilkunastu facetów mnie wyprzedziło, nad głową zebrała się cała masa czarnych myśli z "a na jaką cholerę ja się tak męczę?" na czele, ale te ostatnie metry na Skwerze Kościuszki rozpędziły te chmury i wlały w me serce radość!

Życiówka pobita o 20 sekund, mimo niesprzyjającej pogody i sporego tłoku na trasie. A wszystko pod osłoną nocy! Oficjalny wynik to 56'48". Chyba mam co świętować! :)

czwartek, 20 czerwca 2013

Św. Mikołaj odwiedził mnie w tym roku troszkę wcześniej :)

Byłam bardzo grzeczna i sobie zasłużyłam!

Podczas nadchodzącego Nocnego Biegu Świętojańskiego będę biegała ze swoim własnym Gargamelem.. tzn. Garminem :) Mam już za sobą pierwsze pływanie z oprzyrządowaniem, a w nocy z piątku na sobotę będzie inauguracja biegowa. Może się kiedyś doczekam, że mąż odgruzuje mój rower i wtedy będę mogła mój nowy gadżet przetestować również na dwóch kółkach :)

Wszystko pięknie, ale teraz trochę się stresuję! Bo jak to będzie wyglądało, jeśli nie zrobię życiówki? A warunki wcale nie zapowiadają się kolorowo.. Strasznie ciepło ostatnimi czasy, a nocna pora wcale nie gwarantuje lepszych temperatur.. Powietrze stoi :(

Oby jutrzejsza noc była sprzyjająca :)

Oczywiście moje wcześniejsze plany wzięły w łeb przez te upały.. We wtorek trochę mnie poniosło, miałam zrobić lekki trening, ale wybrałam się na wspólne bieganie po Chełmskiej.. Powiedziałam sobie - ok, ale tylko jedną pętlę.. Przyszło wyjątkowo dużo ludzi, rekordowo dużo! Człapałam tam sobie po swojemu za wszystkimi i nie mogłam wyjść z podziwu, gdzie im się tak wszystkim spieszy. Zegarek (ten stary, zepsuty rzęch :P ) pokazywał tempa z przedziału 5:55- 6:15 /km. Kurczę, miał być lekki trening, trochę to za szybko i jeszcze po górkach. No to trzymałam się w okolicach 6:20-6:30, a to sprawiło, że straciłam wszystkich z oczu na prawie 2 km przed końcem pętli. Chwilę towarzyszył mi Kuba J., ale tuż przed "siodłami" poleciał do przodu.

Niech sobie nie myślą, że mnie zgubią, ja znam trasę! :P Dokulawszy się do końca trasy, oczywiście dałam się namówić na więcej.. Jednak po kolejnym kilometrze odezwał się rozum (haha, jaki rozum?) i przypomniał, że miał być lekki, krótki trening. Jak tylko dobiegłam do ulicy, to zawinęłam rogala i poleciałam do domu. No i tak z planowanych luźnych 4-5 km zrobiło się trochę ponad 8 z czego większość po Chełmskiej..

Zdecydowanie muszę popracować nad asertywnością ;) może po prostu najlepszym wyjściem, dla mnie i dla innych, będzie jak sobie te wspólne wtorki odpuszczę. Nie ma się co oszukiwać, że można więcej, skoro możliwości są takie, jakie są. Zaklinanie rzeczywistości nie leży w mojej naturze, a jak wiadomo, trzeba mierzyć siły na zamiary :)

Miałam biegać też w środę, ale wybrałam basen. Uznałam, że w takiej duchocie nie ma co biegać, a jeśli dodać do tego fakt, że we wtorek zrobiłam trochę więcej niż zaplanowałam, to uznałam, że kilosek na basenie lepiej mi zrobi. No i to była dobra decyzja!

Ponadto, chyba muszę pomyśleć o zmianie nazwy bloga od września.. Szuram i taplam się, bo lubię? Podjęłam decyzję o rozpoczęciu nauki pływania stylem motylkowym i klasycznym od września właśnie :)

Krejzi is maj lajf!

niedziela, 16 czerwca 2013

Tydzień odpoczynkowy.

Kiedy nieco ponad dwa tygodnie temu biegłam półmaraton w Bytowie, gdzieś między 6 a 7 km pomyślałam sobie, że chyba trochę przesadziłam z ilością biegów i startów.. Czułam się zmęczona tym wszystkim i zastanawiałam się, jak dobiegnę do końca.. Ostatecznie do mety się dokulałam, ale to wrażenie przesady siedziało we mnie dalej.

Chociaż może się to wydawać szalone, ale zapisując się i startując w Karlinie tydzień temu, nadal czułam, że chcę za dużo na raz i na zaraz. Podjęłam wtedy decyzję o starcie, ale - tego nie pisałam wcześniej - również o lekkim wyhamowaniu, jeśli chodzi o starty w zawodach.

Okoliczności są sprzyjające, bo w okolicy nie ma teraz za wiele startów, które moglibyśmy zaliczyć. Jedziemy za tydzień do Gdyni na Nocny Bieg Świętojański (10 km), ale następny start będzie chyba dopiero w połowie lipca - Kros po Chełmskiej.

Chcę wrócić do realizacji planu Danielsa. Ciągłe wyjazdy na zawody powodują, że cały tydzień jest podporządkowany pod start, oczywiście jeśli chodzi o treningi. Ja bardzo lubię działać według ściśle ustalonego planu. Czuję się wtedy bezpiecznie i pewnie. Jestem w tej kwestii jak małe dziecko :) a takie ciągłe wyjazdy na zawody nie pozwalały mi na realizację planu. No i w moich treningach zapanował chaos!!

Inną sprawą jest też fakt, że robi się coraz cieplej i treningi trzeba będzie przenieść albo na wczesny ranek, albo robić je późnym wieczorem.. W tym tygodniu biegaliśmy z mężem tylko dwa razy. W środę w lesie było tyle much, że myślałam, że oszaleję! Spośród wszystkich żyjątek, to właśnie owady wywołują u mnie największe obrzydzenie. No i pająki, ale one raczej nie towarzyszą podczas biegania. Po kilku minutach biegania z muchami byłam już solidnie wkurzona, ręce mnie bolały od histerycznego odganiania się i powoli miałam ochotę teleportować się do domu.

Dzisiaj było trochę lepiej, ale jak się na moment zatrzymaliśmy, żeby się upewnić, że obraliśmy prawidłową trasę, podleciał jakiś trzmiel, czy szerszeń albo inny ogromny, bzykający jak oszalały owad. Nigdy chyba nie wykręciłam tak dobrego tempa pod górkę.... Fuj. Gęsiej skórki dostaję nawet teraz, jak sobie tego obrzydliwego potwora przypominam!

Ale wróćmy na ziemię. Plan na następny tydzień:

Poniedziałek/Wtorek 30BS + 6 przebieżek
Środa - 10BS + 3x(1mila+1 min) + 10 BS
Piątek - Nocny Bieg Świętojański (zamiast treningu 10 BS + 6x(1km + 1min) + 10 BS
Niedziela - wybieganie ok. 10 km

Po wykręceniu rekordu na 5tkę w Sianowie, awansowałam z Vdot'em i teraz moje sugerowane tempa prezentują się następująco:

easy pace (BS) 6:43 - 6:52
treshold pace (tempo na 1 milę i 1 km) 5:25 - 5:33

no i dwa, których jeszcze nie stosuję:
interval pace - 5:00
marathon pace - 5:48 - 5:56

Widzę już, że bieganie 1 mili w "nowym" tempie będzie nie lada wyzwaniem.. No ale przecież o to chodzi :) Żeby trenować, a nie siedzieć na tapczanie i zajadać się pączkami podczas powtórek "Klanu" ;D

Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała, o której nie wspomniałam przy okazji relacji z Karlina. Mniej więcej na 5 km, kiedy dogonił mnie pan Waldek (i opiórkował, że za szybko wystartowałam), zdjęłam słuchawki i biegłam nasłuchując tylko swojego sapania. Muszę przyznać, że biegło mi się lepiej niż w słuchawkach! Chyba dojrzałam wreszcie do tego, by nie słuchać muzyki podczas biegu. A może to kwestia za krótkiej playlisty? :D

wtorek, 11 czerwca 2013

Hej ho, hej ho. Do Karlina by się.... biegło! ;)

Od czego by tu zacząć? Mija drugi dzień od zawodów, a emocje nadal na wysokim poziomie :)

Decyzja o starcie w Karlinie zapadła praktycznie z dnia na dzień. Nie chcieliśmy się za wcześnie zapisywać, bo nie wiedzieliśmy, jak będziemy wyglądać i czuć się po półmaratonie w Bytowie. Spodziewałam się najgorszego - że tam padnę i trzeba mnie będzie znosić z trasy, albo dobiegnę, ale przez kolejny miesiąc nie będę w stanie chodzić.. Okazało się, że nie jest tak najgorzej, nogi trochę zmęczone, ale ostatecznie nie było wielkiego dramatu.

Niemniej, jeszcze we wtorek po południu nadal nie byłam pewna, czy w ogóle chcę biec taki długi dystans w niedzielę. Obawiałam się o nogi, bo to, że zmęczę cały odcinek było dla mnie pewne, ale bałam się, że znów spędzę na trasie za dużo czasu i po prostu będę wypompowana. We wtorek wieczorem już miałam wypełniony formularz rejestracyjny, ale postanowiłam sobie dać czas na "przespanie się" z tą decyzją. Żeby nie było, że kompletnie zwariowałam i zapisałam się pod wpływem impulsu.

W środę do południa miałam już dopełnione wszystkie formalności, z przelewem na poczet wpisowego włącznie ;) Krótka piłka :) Uznałam, że jak będę się czuć na siłach, to powalczę o pobicie życiówki (dotychczasowa to 1h 35' 53" z marca z Kołobrzegu), a jeśli nie będę miała siły, to bieg zaliczę jako "niedzielne długie wybieganie". Taki dystans akurat idealnie by się wpasował w mój tygodniowy plan treningowy :)

Numery startowe i czipy odebraliśmy dzień wcześniej, dzięki czemu w niedzielę mogliśmy wyjechać trochę później :) Guzdraliśmy się jak muchy w smole (głównie ja :P ), więc wyruszyliśmy dosłownie na ostatnią chwilę.. W Domacynie byliśmy mniej więcej o 14:45 - 14:50, a start zaplanowano na 15:00... Więc był czas akurat na krótką rozgrzewkę i obeszło się bez zbędnego snucia się w okolicach startu :) Rachu-ciachu i po strachu :)

Rzuciłam tylko okiem na stojącą w szczerym polu Maryjkę, tj. Matkę Boską Domacyńską, nie było jednak nawet czasu podejść bliżej :) Teraz wiem, że chyba powinnam podejść i, hm.. podziękować? ;) Nie znam się na tym za bardzo, ale chyba powinnam.. ;)

Cofnijmy się na moment w czasie, do kwietnia 2007 roku, kiedy w celach zawodowych odwiedziłam podkarlińską wieś Domacyno. Chyba można powiedzieć, że tamta wizyta nie była bez znaczenia. ;)
Cztery i pół roku zajęło mi dojście do odpowiednich wniosków i rozpoczęcie biegania, ale w końcu wpadłam na ten genialny pomysł i po kolejnych kilku miesiącach ciężkiej pracy, jestem tu znów i biegnę. Piszę to trochę z przymrużeniem oka, także jeśli kogoś to ewentualnie oburza, to proszę śmiało przejść do kolejnego akapitu, już nie będę.. ;) Czas zejść na ziemię :)

Po krótkiej rozgrzewce, kilku wymienionych zdaniach ze znajomymi biegaczami, można się było ustawiać w okolicach startu. Nie pchałam się jakoś na początek, bo przecież wiadomo, że będę raczej z tyłu stawki. Po co mają mnie wszyscy wyprzedzić na początku? :)

Rano czułam się dobrze, więc uznałam, że jest szansa na bicie życiówki. Plan był prosty - dobiec do mety szybciej niż w Kołobrzegu :) A w szczegółach wyglądał następująco:

1 etap - pierwsze 5 km - wykorzystać profil trasy i nie hamować się z górki :) Trochę tych odcinków z górki było, więc ten etap miałam za sobą po około 28 minutach. Tempo dość żwawe jak na mnie, ale to chyba głównie zasługa ukształtowania terenu.

2 etap - kolejne 5 km - starać się utrzymywać tempo poniżej 6:00 min/km, żeby na 10 km mieć czas około 1h. Miałam do dyspozycji 32 minuty, więc całkiem sporo czasu. Zegarek pokazywał mi trochę niedokładnie, więc patrzyłam na wyznaczone i wymalowane kilometry i na czas, jaki upłynął od startu, niekoniecznie sugerując się podawanym przez zegarek tempem. Jak się biegnie, to ma się sporo czasu na różne obliczenia, a że lubię sobie różne rzeczy liczyć, to przynajmniej się nie nudziłam ;) Ostatecznie na linii 10 km zameldowałam się w zakładanym czasie około 1h

3 etap - ostatnie 5 km - był to punkt newralgiczny, bo to tutaj miała zapaść decyzja, czy przypuścić ostateczny atak na życiówkę, czy dokulać się do mety.. Skoro udało mi się spełnić założenia z poprzednich dwóch etapów wyścigu, czułam się w miarę dobrze (poza tym, że było mi gorąco i powoli miałam serdecznie dość tych natrętnych much.. ), nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaatakować :) Tuż przed 10 km, na punkcie z wodą, dobiegł do mnie pan, którego jakieś 400 metrów wcześniej wyprzedziłam (maszerował) i zapytał mnie, który raz już biegnę tę trasę i jak się czuję. Wyśpiewałam całą prawdę, że to mój pierwszy raz i czuję się całkiem dobrze (powiedziałam zdaję się "jako-tako", ale nie chciałam mu robić przykrości, bo po nim było widać trudy trasy, dystansu i chyba też trochę pogody i towarzystwa wspomnianych much). Pan się wygadał, że on też tutaj pierwszy raz, ale że jemu to już jest bardzo ciężko. No to pokrzepiająco zadyszałam ciężko, żeby nie czuł się samotny.. ;)

Przed nami było skrzyżowanie z krajówką, na którym stał miły pan policjant i wstrzymywał dla nas ruch.. Od strony Szczecina stały może ze 3-4 samochody, ale z przeciwnego kierunku uformował się już całkiem spory korek. Sorry! ;) Przez skrzyżowanie podcisnęliśmy trochę szybciej i to chyba nie wyszło na dobre mojemu kompanowi, bo po jakichś 200-300 metrach znów przeszedł w marsz. Jeśli chodzi o mnie, to "pognałam" dalej ;)

Ostatnie 4,5 km to "błądzenie" po Karlinie. Dlaczego tak piszę? Otóż dlatego, że jak się wbiegało do miasta, to było słychać głos spikera ustawionego na mecie na stadionie.. a to może oznaczać, że albo jest taka rewelacyjna akustyka, albo po prostu stadion jest stosunkowo niedaleko :))) na pewno bliżej niż 4,5 km.

Najszybsi zawodnicy kończyli swoje zmagania w czasie poniżej godziny.. (zwycięzca miał czas... 00:46:10.. czyli praktycznie dwa razy szybciej niż mój plan marzeń pt. "1,5 h" ;D ). Na Biegu Zaślubin w Kołobrzegu, gdzie trasa przebiega na trzech 5 km pętlach, problem stanowiło rozpoczęcie trzeciej pętli, bo bardzo dużo osób wpadało na metę ze mną, tyle że ja miałam na liczniku 10 km, a oni 15... Tutaj nie było pętli, ale jednak było słychać spikera, który "witał" kolejnych zawodników na mecie.. A ja jeszcze walczę o życie i długa droga przede mną! ;)

Trzeba jednak powiedzieć, że już mnie to praktycznie nie ruszało. Myślę, że nawet bieg na krótszych pętlach nie stanowi już dla mnie takiego problemu. Znam mniej więcej swoje ograniczenia i wiem, że pewne tempa i czasy nie są i raczej nie będą nigdy w zasięgu moich możliwości.. Nie ścigam się z czołówką i taka kwestia nie będzie mnie pewnie nigdy dotyczyć, ale mogę walczyć o poprawę swoich wyników względem poprzednich startów. Poza tym, przecież to wszystko ma sprawiać radość przede wszystkim :)

Ostatnie 4 km po Karlinie to chyba najdłuższy finisz spośród moich dotychczasowych startów ;) Przez pierwsze 10 km cisza i spokój (nie licząc natrętnych much), a tu nagle grupki kibiców to tu, to tam... :) To naprawdę dodaje skrzydeł :) W nogach czułam już zmęczenie, ale zegarek tykał bezlitośnie ;) Jak się chce przebić 1,5h na 15 km, to nie można odpuścić na 13 km.. :) Mówiłam sobie, że już niedługo, że zaraz będzie widać koniec ;)

To właśnie wtedy zaświtała mi szalona myśl, żeby wyprzedzić dziewczynę, którą miałam przed sobą w odległości kilkudziesięciu metrów tak mniej więcej od 9 km. Na chwilę mi zniknęła na 11 km, ale na 12 już pojawiła się z powrotem i miałam ją przed sobą, że tak powiem "na widelcu". Na oko wyglądała na 20-parę lat, więc to moja kategoria wiekowa.. Wskoczyłabym oczko wyżej w klasyfikacji wiekowej.. Kuszące, kuszące... :D

Cały 14 kilometr wykorzystałam na zbliżenie się maksymalne do mojej nowej "rywalki". Nawet starałam się sapać po cichu, żeby się nie zorientowała i nie zaczęła przyspieszać, bo walka o pozycję na dystansie 2 kilometrów w ogóle nie wchodziła w grę, nie miałam tyle siły, a nie mogłam wiedzieć, jakie rezerwy miała ona. Justyna z Kołobrzegu - pozdrawiam! Tak więc sapiąc po cichu, powoli zmniejszałam dzielący nas dystans. Kiedy zbliżyłam się już naprawdę mocno, doszłam do wniosku, że chyba nie ma już na co czekać i po prostu wyprzedzę. Odniosłam wrażenie, że walki nie będzie. No to hyc, ryzyk-fizyk..

Spinałam poślady na ostatnim kilometrze i tak jak całą trasę w ogóle nie patrzyłam za siebie, tak na ostatnim kilometrze co jakiś czas kontrolowałam, czy przypadkiem Justyna z Kołobrzegu nie rzuciła się w pogoń za mną, żeby odebrać mi prowadzenie ;) Oczami wyobraźni widziałam już siebie na podium ;) Jak się okazało, wyobraźnię mam naprawdę bujną :D ale mniejsza o to..

Ostatni kilometr wyścigu był chyba najprzyjemniejszy, chyba głównie za sprawą tego, że koniec biegu i zasłużony odpoczynek był już naprawdę na wyciągnięcie ręki :) Tuż przed wejściem na stadion rozstawili się nasi kibice, pomachałam, posłałam buziaki i ruszyłam na metę, z nową porcją energii :)

Na stadionie było jeszcze do pokonania nieco ponad pół okrążenia. A może mniej? Nieistotne. Spiker odczytał numery przekraczających właśnie linię mety, a następnie zapowiedział, że za chwilę na metę dotrze pan z numerem 196, o ile wcześniej nie wyprzedzi go pani z numerem 107! O! To ja!! Styki w mózgu mi się zagrzały, coś przeskoczyło i zaczęłam przyspieszać. Niestety, odcinek był za krótki, żeby pana dogonić, ale przez chwilę widzowie na stadionie byli świadkami naprawdę fascynującej i zapierającej dech w piersiach nerwowej końcówki wyścigu! 7 sekund.. Tyle mi zabrakło, żeby wyprzedzić pana Krzysztofa, ale też tyle mi zabrakło, żeby oficjalnie przebić 1,5 h na 15 km..

Według własnoręcznie zmierzonego czasu, udało mi się dokonać cudu, bo zegarek pokazał 1h 29' 58", a włączyłam go dokładnie w momencie, w którym zaczęłam biec, ani chwili wcześniej, ani chwili później, a wyłączyłam dokładnie na linii mety. Te 7 sekund nie śni mi się oczywiście po nocach (chociaż kto wie, może jeszcze wszystko przede mną, wszak dopiero dwie noce od wyścigu za mną..), najważniejsze jest dla mnie to, że udało mi się sprostać swoim śmiałym założeniom.

Mój oficjalny rezultat to 1h 30' 07" i jest to czas lepszy od wcześniejszego rekordu życiowego o całe 5' 46". Także wstydu nie ma!! :)

czwartek, 6 czerwca 2013

Decyzja zapadła!

Jedziemy do Karlina. Zapisaliśmy się wczoraj, opłata zrobiona. Nie wiem, czy jest to dobry pomysł, ale jak widzę, jakimi pustkami świeci kalendarz, to dochodzę do wniosku, że nie było innego wyjścia ;)

Następny weekend mamy wolny. 15-16 czerwca to będzie czas odpoczynku przed Gdynią. Trochę się obawiam tego nocnego startu, bo to zupełnie nie moje godziny.. Pewnie adrenalina zrobi swoje i nie będzie się w ogóle odczuwało zmęczenia itd., ale jednak jakieś tam obawy są. No i znów organizacyjnie i taktycznie trzeba to dobrze rozplanować. Zaawansowane planowanie mode: ON.

wtorek, 4 czerwca 2013

Powrót do korzeni.

Półmaraton zaliczony, teraz czas wrócić do wcześniejszych założeń treningowych. Panie Daniels, kłaniam się nisko :) 

Dzięki kilku ostatnim startom, mam nowego Vdot'a, a za tym idą inne tempa :) Startów teraz będzie mniej, więc można się skupić na treningach. Zawieszam na razie stadion, straciłam do tego wfu serce jakoś. Zatęskniłam za treningami z książką (tzn. z ebookiem) ;) Na pewno miło jest czasem kogoś na trasie spotkać i zamienić dwa słowa, ale jednak nie ma się co oszukiwać, albo się biegnie, albo się gada.. 

Ważą się losy wyjazdu do Karlina. To 15 km, więc nie tak znowu malutko. Jeszcze wczoraj chodziłam okrakiem ;) Ale dzisiaj, dla odmiany, poszłam pobiegać :D Takie tam, małe rozbieganie. Zapisy są do czwartku, więc pewnie jutro zapadną ostateczne decyzje :) 

A tak jak już wcześniej napisałam, zatęskniło mi się za bieganiem z samą sobą. Ostatnio albo wspólne bieganie, albo starty w zawodach. Wszędzie pełno ludzi, nie ma miejsca na obcowanie tylko ze swoją bańką :) W sumie ostatnimi czasy na tych wspólnych treningach i tak biegnę sama. Z jednej strony jest to okazja, żeby polatać w miarę bezpiecznie po lesie, ale coraz mniej mi się uśmiecha takie zamulanie na tyłach. Podciągnę się trochę i być może wrócę do tego rodzaju treningu. 

Zobaczymy jeszcze, co z tym Karlinem, ale niezależnie od tego, czy pojedziemy, czy nie, od przyszłego tygodnia wracam do czerwonego planu Danielsa. 

niedziela, 2 czerwca 2013

Dzień Dziecka w Bytowie.

Tegoroczny Dzień Dziecka mocno różnił się od wszystkich, które przeżyłam. A trochę ich już było, nie czarujmy się ;) Tym razem było bardzo sportowo.

W piątek wieczorem miałam już wszystko naszykowane. W lodówce chłodziła się galaretka, miałam odsypaną porcję kaszki ryżowej, w siatce leżały zapakowane chrupki kukurydziane, biszkopty i inne "przekąski" dla naszej córki. W drugiej siatce spoczywał kocyk piknikowy, zestaw do piaskownicy i inne gadżety, którymi można by było, w razie czego, zająć naszą najmniejszą kibickę. Plan dnia rozpisany praktycznie co do minuty! Wyjazd z małym dzieckiem to nie lada wyzwanie!

Z Koszalina wyjechaliśmy dokładnie o 12:32. Dwie minuty spóźnienia względem planu! No.. ale nasz kierowca, czyli mój Tato, szybko nadrobił tę drobną stratę.. :D Na miejscu byliśmy około 14, dwie godziny przed startem, mieliśmy więc sporo czasu na przygotowanie się do biegu. 

Biegu, no właśnie, bo my pojechaliśmy do Bytowa biegać! I to nie byle co, bo półmaraton. Mój pierwszy.. Łukasza zresztą też, ale ja to tak przeżywałam strasznie :P

Szybko i sprawnie przeszliśmy przez proces rejestracji i odbioru pakietów startowych i udaliśmy się na trawnik nieopodal samochodu, żeby rozłożyć się z piknikiem. W holu Gimnazjum nr I, gdzie mieściło się Biuro Zawodów, spotkaliśmy ekipę z Koszalina, zamieniliśmy kilka słów i każdy udał się na swój piknik ;) Rozbiłam kuchnię polową i zaserwowałam mamałygę z makaronem, a na deser domową szarlotkę. Świeżyna, o 11 wyjechała z piekarnika i była jeszcze lekko ciepła. "Wchodziła" zdecydowanie lepiej niż mamałyga, dziwne... ;) 

No ale do rzeczy! Pojedli, popili (błąd! ale o tym później), pogadali i przyszedł czas zbierać się na start, czyli  jakieś kilkaset metrów dalej. Kiedy już dotarliśmy na miejsce, okazało się, że start się opóźnia. Nie było za bardzo wiadomo dlaczego.. Sprawa banalna - dwa śluby wychodziły z kościoła, trzeba było zaczekać :) 

Bytów. Piękne miasto.. tylko dlaczego tam wszędzie jest pod górkę? Pierwsze 4 km były straszne. Prześledziłam wcześniej profil trasy, nawet robiłam sobie jakieś plany i założenia odnośnie tempa poszczególnych kilometrów (które teraz mogę skomentować jedynie tak: "hahahaha.. haha.. ha... naiwna.."), ale co innego oglądać podbiegi na papierze, a co innego pokonywać je na własnych nogach. Jak przez mgłę przypominam sobie teraz, że tak mniej więcej do 7-8 km strasznie chciało mi się siku. Oczywiście byłam "na stronie" przed startem, ale chyba z tych emocji, albo przez to, że wyżłopałam tzw. "napój energetyczny", już na linii startu poczułam, że jeszcze coś tam bym miała do dodania.. Ale dość tych soczystych szczegółów! 

Pierwszy punkt odżywiania pokonałam w truchcie, nie czułam wielkiej potrzeby napojenia się (w końcu pęcherz miałam pełny!), jakoś nie kusiły mnie banany i pomarańcze.. Nie wiedziałam, jak zareaguję na jedzenie.. Nigdy nie jadłam w trakcie biegania, więc wolałam nie ryzykować. Zresztą, to był raptem 2 kilometr, to dopiero rozgrzewka :) 

Na drugi punkt odżywiania (ok. 5 km) czekałam, jak na zbawienie. Poprzedzał go lekko dłużący się podbieg, a jeśli dodam, że z zanoszącej się na mżystą, chłodną aurę wyklarowało się słoneczko i temperatura ok. 24 stopni, to chyba można sobie wyobrazić, jak bardzo cieszył widok wolontariuszy gotowych obdarować wodą.. Przy tej okazji należy wspomnieć, że ekipa wolontariuszy była naprawdę zawodowa! Pozytywnie nastawiona młodzież, dopingowali i gratulowali (a wydawać by się mogło, że przy moim żenującym tempie, to za bardzo nie ma czego gratulować). 

Na tym piątym kilometrze poznałam też zaletę nasączonych wodą gąbek. Jak sobie polałam po karku, to tak mi się spodobało, że postanowiłam pójść na całość i zmoczyć sobie też głowę! (Mina Łukasza, który mnie przed wyjazdem złajał, że "po jaką cholerę tyle czasu suszysz te włosy?" - bezcenna.. )

Jak to dobrze, że przed wyjazdem nie miałam czasu na pełną charakteryzację i zrezygnowałam z malowania się.. Baby to są jednak mocno pokręcone czasami.. ;) 

Schłodzona i zadowolona, wbiegłam do lasku, zbliżaliśmy się do jeziora. Na 7 km kolejny punkt odżywiania, więc rzuciłam się na gąbki, wysączyłam trochę wody, a reszta wylądowała na mnie :) Miss mokrego podkoszulka, nie ma co :) 

Lasek niestety po kolejnym kilometrze się skończył i znów wypadliśmy na pełne słońce.. Do kolejnego punktu odżywiania pozostało nam jakieś 3 km. Wszystko w słońcu.. Marnym pocieszeniem było to, że trasa była albo płaska, albo lekko z górki.. Patelnia była taka, że zastanawiałam się, jak ja siebie samą zmuszę, żeby zrobić tę pętlę jeszcze raz.. W międzyczasie mijaliśmy znak informujący nas, że Zamek Krzyżacki w Bytowie jest oddalony o 4 km. Szybka matematyka.. eehh.. ależ jeszcze daleko ;) 
Na tym zdjęciu niewiele widać, ale miało to być ujęcie pt. "zrobię ci zdjęcie, że biegniesz, a do Zamku jeszcze 4 km".. Hura. Łukasz chyba świetnie się bawił, dokumentując moją walkę o życie ;) 

Około 8 km miałam mały kryzys wiary. Pomyślałam sobie, że musiało mnie zdrowo powalić, że porwałam się na taki bieg. Z czym do ludzi? Mój najdłuższy dotychczasowy bieg ciągły to 15 km w Kołobrzegu na Biegu Zaślubin w marcu. Od tamtej pory dwa razy przebiegłam podobny dystans, z czego raz ostatnio i to na 3 raty (z dwoma kilkuminutowymi przystankami). Skąd w ogóle pomysł, że jestem w stanie zmęczyć ponad 21 km? Było mi ciężko i trochę smutno, bo zaczęłam rozważać w głowie, jak zejść z trasy i "zachować twarz".. ;) Zebrały się nade mną naprawdę ciemne chmury, prawdopodobnie te same, które widać na powyższym zdjęciu. 

Kolejnego punktu odżywiania znów nie mogłam się doczekać. Wypatrywałam go przez cały poprzedzający kilometr :) Kiedy wreszcie ukazał się za zakrętem, na buzi pojawił się mega-banan. Kurtyna wodna od strażaków!! Woda radośnie tryskała na lewo i prawo, a ja przebiegłam przez nią raz.. i z powrotem.. i jeszcze raz.. W tym momencie byłam już mokra całkowicie. No ale zrobiło mi się chociaż trochę chłodniej. To było coś. Przez moment pomyślałam sobie, że głupio by było po takim biegu zejść na zapalenie płuc, ale to była jedna taka mała myśl :) 

Na 10 km spotkaliśmy znajome twarze :) Trzeba było utrzymywać się w biegu, żeby się nie wydało, że gdzieniegdzie robiłam sobie małe odcinki w marszu... :) Chociaż trzeba powiedzieć jasno, na pierwszej pętli maszerowałam tylko przy punktach odżywiania, żeby w spokoju napić się wody. Na drugiej pętli już nie miałam tyle sił, żeby trzymać równe tempo, niestety. 

Kiedy zbiegaliśmy w dół ulicy Pochyłej, usłyszeliśmy za sobą złowieszczy dźwięk. To obstawa biegu! O matko, to znaczy, że ktoś zaraz będzie próbował nas zdublować w drodze na metę wyścigu! O nie. Po moim trupie. Ostatni zakręt, ostatnie kilkadziesiąt, a może kilkaset metrów przed rozwidleniem dróg - w lewo na drugą pętlę, w prawo na metę. Założenia na ten bieg miałam bardzo luźne: zmieścić się w 2,5 h i nie dać się zdublować ;) Jak przycisnęłam, jak się zawzięłam.. No i udało się! Nie zostaliśmy zdublowani!! 

zdj. autorstwa Patrycji Kozłowskiej

Było blisko, ale dopięłam swego :) No i tym sposobem wpadłam na drugą pętlę. Widać to właśnie TO musiało się wydarzyć, żebym nie zrezygnowała po pierwszym okrążeniu. Przez kolejny kilometr niosła mnie euforia. Udało się! Część ludzi została zdublowana, ale nie ja! NIE JA! :D Zaraz na początku drugiej pętli stał mój Tata z córką, dostaliśmy małą butelkę z wodą, z której część odpiłam, a resztę oczywiście wylałam na siebie ;) Tak oto udało mi się dobrnąć do 12 kilometra, gdzie był punkt odżywiania. 

Druga pętla nie była taka najgorsza. Już wiedziałam co i gdzie mnie czeka, więc wydała mi się jakby krótsza niż za pierwszym razem. Wiadomo, to tylko takie wrażenie, ale jednak! Cieszyłam się też, bo wszystko wskazywało na to, że uda mi się też zmieścić w zakładanych 2,5 h. 

Niestety, w nogach czułam ogromne zmęczenie i niestety, dłuższe podbiegi pokonywałam częściowo w marszu.. Na krótszym dystansie było by to dla mnie niewybaczalne, ale tutaj dałam sobie dyspensę, zwłaszcza kiedy zegarek zaćwierkał 15 km, bo to oznaczało, że właśnie pobiłam swój dotychczasowy rekord długości biegu :) 

Między 15 a 16 km przy trasie siedział bardzo miły pan, który zmoczył nam gąbki i oblał mnie wodą ;) To chyba jedyna taka sytuacja w moim życiu, że nie przeszkadzało mi kompletnie, że jakiś obcy facet wlewa mi wodę w dekolt ;D Znów na chwilę zrobiło się chłodniej, a myśl, że zaraz wbiegamy znów do lasku, dodawała skrzydeł :D

W okolicach jeziora, przy punkcie odżywiania (17 km) przeszłam samą siebie, bo wzięłam dwa kubki z wodą i .... UWAGA .... 4 gąbki! Dwie zużyłam na miejscu, kolejne dwie zabrałam ze sobą, bo wiedziałam, że do kolejnego punktu z wodą 3 km i to w pełnym słońcu.. To było naprawdę dobre posunięcie. Szkoda, że takich dobrych pomysłów nie miałam wcześniej :P Cóż, człowiek uczy się całe życie :) 

Te kolejne kilometry pokonaliśmy w dość równym tempie, tak mi się przynajmniej wydawało :) Z lekką obawą skręcałam na kolejny, ostatni już, punkt odżywiania, bo bałam się, że zwinęli kurtynę wodną.. A przecież ostatnie 3 km pokonałam tylko dlatego, że wiedziałam, że zaraz będę się mogła "wykąpać".. Na szczęście nikt niczego nie zwinął, a ja mogłam powtórzyć to, co zrobiłam na pierwszej pętli, czyli w tę i z powrotem, 3 razy przez wodę. A co! Kto zabroni? ;D

Na 20 km znów znajome twarze, znów pełna mobilizacja, że niby cały czas tak pięknie biegnę.. ;) Ale tutaj to już mnie niosła myśl, że za chwilę meta, że już naprawdę niedaleko. No i tak było, ul. Pochyłą w dół, później w prawo (a nie w lewo, bo to by była trzecia pętla..), a tam to już ze 150 metrów i meta. I medal! 

Na 100 metrów przed metą obfotografował nas Tata, córka siedziała grzecznie w wózku, chyba już nie do końca wiedziała, co się dzieje - wyglądała na lekko zmęczoną ;) Wpadliśmy na metę i cali szczęśliwi odebraliśmy zasłużone medale. W czasie, kiedy demontowaliśmy z butów czipy, na dziedziniec Zamku dotarł Tata z córką w wózku i wszyscy mogliśmy się cieszyć tym radosnym spotkaniem :D

Wyrobiliśmy się w zakładanym przeze mnie czasie, bo uzyskaliśmy rezultat 2h 25'26". Niewiele tego czasu udało nam się "urwać", ale trasa była naprawdę wymagająca. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na jesieni będzie łatwiej o życiówkę! 

Poczekaliśmy trochę na oficjalne wyniki, bo PODOBNO mąż miał coś wygrać, ale ostatecznie okazało się, że niepotrzebnie na ostatnim kilometrze wyprzedziliśmy jedną panią i to ona wygrała buty, a nie któreś z nas. Trudno! Dla mnie najważniejsze jest to, że dotarłam do mety w jednym kawałku i że udało mi się zmieścić w założeniach. 

Ten dystans to dla mnie jeszcze stanowczo za dużo, ale spróbowałam swoich sił i wiem już, z czym się takie coś "je" ;) Skupię się teraz na trenowaniu i trochę krótszych wyścigach, a te dłuższe będę robić w ramach "długich, spokojnych wybiegań". Chciałabym do jesieni się podciągnąć z tempem i poprawić ten rezultat, myślę, że będzie to do zrobienia. Jeśli nie w Pile we wrześniu, to na Nocnej Ściemie pod koniec października. Wiem już, jak taki bieg wygląda i dzięki temu będę miała szansę lepiej się przygotować :) 

Na trasie i na starcie kilka osób zagajało nas o tegoroczną Ściemę, więc wszystkich serdecznie zapraszaliśmy, kusząc tym, z czego między innymi Nocna Ściema słynie - możliwością pobicia życiówki nawet o godzinę! :) Kto wie, może ktoś dzięki nam zawita w tym roku do Koszalina w noc zmiany czasu z letniego na zimowy? :) 

Bytów zdobyty. Półmaraton Gochów zdobyty. Kolejny medal zawisł na ścianie :) 
A to.. to jest radość: