środa, 28 sierpnia 2013

Garstka przemyśleń różnych.

Plan treningowy na kolejne tygodnie rodzi się w bólach, ale coś tam powoli zaczyna się klarować. Wtorki i środy obstawione. Myślę intensywnie nad czwartkiem. Póki jest jeszcze w miarę jasno, to mogę się pokręcić w leśnych okolicach, ale później trzeba się będzie przenieść "na miasto".

Zabawne jest to, że jeszcze nie tak dawno temu zupełnie nie wyobrażałam sobie biegania po lesie. Nie chciałam nawet wchodzić do lasu, a co dopiero biegać. Z tego powodu, zeszłej jesieni biegałam tylko po mieście. Teraz, kiedy oswoiłam się z lasem, nie chce mi się nawet myśleć o wdychaniu spalin podczas biegu miejskiego.. Ale co zrobić? Po mieście sama pobiegam, po lesie to się jednak już trochę boję..

Chcąc, nie chcąc muszę sobie jakieś trasy miejskie opracować. Ile można biegać dookoła Atrium? :)

Kilka dni temu dotarły do mnie nowe buty. Trochę się spóźniły, bo gdyby przyszły kilkanaście godzin wcześniej, to bym je wypróbowała na pierwszej Leśnej Piątce. No ale trudno. Zaistniała konieczność zakupu nowych butów, bo moje cichobiegi z decathlon'a niestety słabo znoszą leśne wycieczki. Trochę się bałam, że przesiadka na nowe obuwie będzie skutkowała jakimiś dolegliwościami bólowymi, ale, o dziwo, nic nowego mi nie dolega ;)

Na wczorajszym wtorkowym wspólnym bieganiu koleżanka zapytała mnie, ile już mam przebiegniętych kilometrów. Tak w sumie, od samego początku. Nie mogłam udzielić odpowiedzi tak od razu, bo jakoś tego nie zliczam całościowo. Wiem tylko, że od kilku miesięcy utrzymuję się na poziomie ok. 100 km miesięcznie. Po powrocie do domu postanowiłam sprawdzić, ile tego już się nazbierało od dnia pamiętnego 25 września, kiedy to pokonałam swoje pierwsze 1,5 km ;) Tam tararam, uroczyście oświadczam, że od początku mojej "kariery biegowej" mam nabiegane niespełna 1000 km. Szok? Ano szok :) Zanim zamknę pełny rok, to tysiak pęknie na pewno :) Na dzień dzisiejszy jest to dokładnie 985,15 km.

Sierpień dobiega końca, raczej rekordu z kwietnia (116,32 km) nie pobiję, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zrobić to we wrześniu :) W tym miesiącu planuję jeszcze jeden trening, pewnie w czwartek, bo w niedzielę wybieramy się na dychę do Białego Boru. Trzeba zadbać o odpoczynek przed startem, mimo, że nie nastawiam się na życiówkę (trasa tylko w 20% jest uliczna, reszta to cross), z tego, co widziałam na liście startowej moja kategoria wiekowa obstawiona mocno ;) a co, popytałam wujka google o tą i tamtą, kto zabroni? :P

Nie ma się co żyłować, lepiej odpocząć i przebiec cały dystans z klasą, niż oszukiwać wszystkich dookoła i przede wszystkim siebie, że można więcej niż organizm w rzeczywistości jest w stanie znieść.. :) Jestem królową w robieniu sobie mega ambitnych planów (tutaj na szczęście trafia tylko niewielki odsetek moich chorych pomysłów.. ), więc czasem dobrze jest przyhamować, zatrzymać się i zadbać o "świeżość w kroku" :D Nie jestem przecież żadnym zawodowcem, tylko raczkującym amatorem, a bieganie ma sprawiać przyjemność, a nie być źródłem frustracji. Nie każdy bieg musi się skończyć życiówką.. :) Niestety, czasem zdarza mi się o tym zapomnieć..

wtorek, 27 sierpnia 2013

Oh boy, oh boy, oh boy..

Klamka zapadła.. Od przyszłej środy rozpoczynam przygodę z nauką pływania. Liczę na doskonalenie techniki kraula i poznanie tajników stylu motylkowego i klasycznego. Na grzbiecie pływać umiem, chociaż pewnie zawsze się znajdzie kilka elementów do poprawy (np. czas :P )

Teraz tydzień w tydzień będę się moczyć w basenowej wodzie. Moje ostatnie tak bliskie spotkanie z basenem miało miejsce 13 lat temu. Czas spojrzeć prawdzie w oczy - skoro czas płynie, to czemu ja nie mogę? :D

Chyba jeszcze do końca nie zdaję sobie sprawy, w co się wpakowałam, ale cóż.. :D Oby tylko moje zatoki to wszystko zniosły, bo poprzednio to właśnie zapalenie zatok mnie wyautowało z basenu na rok. A później to już mi się nie chciało :P

Czas najwyższy stać się Otylią! No bo otyła to już byłam :P

piątek, 23 sierpnia 2013

Leśny strzał w Dziesiątkę!

Dałam sobie chwilę na ochłonięcie. Nie chciałam pisać od razu po biegu, bo obawiam się, że poza "ohami" i "ahami", nie wykrzesałabym z siebie nic sensownego. Nie obiecuję, że dzisiaj będzie lepiej, ale może się jednak uda... :)

Leśna Piątka. Ni to zawody, ni to trening. No bo jak? Zawody w środku tygodnia? Trening z czipowym pomiarem czasu i frekwencją przekraczającą 200 osób? Po prostu: L5.

Nie wiem, w sumie, czego się spodziewałam po tym biegu. Bardzo chciałam, żeby przyszło trochę ludzi. Po zapisach internetowych, w których udało mi się znaleźć na pierwszym miejscu (to jak na razie moje jedyne pierwsze miejsce w kontekście biegania :P ), jasne było, że zainteresowanie jest. Tylko czy to zainteresowanie przełoży się na frekwencję? Fajnie by było, bo trasa ciekawa.

Co do samej trasy. Fakt, miejscami było ciasnawo, miejscami kostki mi "pływały" w piasku, w innym miejscu skorzystałam z darmowego masażu stóp ostrymi kamieniami (nie polecam!), ale taki jest las. Jakbym chciała trasy płaskiej i gładkiej, to bym poszła na stadion, ale odkąd jestem nową fanką lasu, to w ogóle się nie przejmuję pająkami i innymi takimi! To znaczy przejmuję się, ale wierzę, że jak już tak szybko biegnę (haha), to jestem dla robali niewidoczna, albo chociaż nieatrakcyjna.. ;)

Teraz przyszedł czas na słodzenie. Ostrzegam, poziom cukru i lukru może sięgnąć zenitu, więc lepiej zaopatrzyć się w glukometr, żeby nie nabawić się cukrzycy :)

Atmosfera przed, w trakcie i po biegu - nieporównywalna z żadną imprezą, na jakiej do tej pory byłam. Fakt, żaden ze mnie ekspert, moje doświadczenie jest niewielkie.. Ale cóż - nie znam się, więc się wypowiem!

Nie udało mi się zapewne ukryć zdziwienia na twarzy, kiedy wybiegłam z lasu (postanowiliśmy z Łukaszem dobiec na miejsce i w ten sposób odbębnić rozgrzewkę), a tam czekała nas całkiem spora kolejka do Biura Zawodów! Szok.

Czuję się zobligowana podziękować w tym miejscu wszystkim osobom, które mnie zaczepiały i mówiły miłe słowa o moim pisaniu! Bardzo, bardzo, baaardzo dziękuję i obawiam się, że tym sposobem przyczyniliście się drodzy Państwo do tego, że będę pisać więcej.. :) Moje ego ledwo się zmieściło w mieszkaniu, jak już wreszcie dodarłam do domu..

Być może to właśnie te uskrzydlające opinie tak na mnie podziałały, a może to po prostu kwestia idealnego dnia, albo wynik ciężkich treningów (ekhm), ale w nogach był ogień i wykręciłam na trasie swój rekord. Trasa lekko pofałdowana, może nie tak, jak krosy po Chełmskiej, ale jednak do płaskiej trochę jej daleko. Kiedy wiedziałam, że jeszcze jakieś 350 metrów do mety, to zerknęłam na zegarek, a tam, ku mojemu zdziwieniu, czas dający szansę na złamanie 30 minut. No to docisnęłam swoje cichobiegi, wyprężyłam pierś (nigdy nie wiadomo, kiedy będą robić zdjęcia!), zadarłam głowę do góry i heeeeeej przygodo! Ostatecznie nabiegałam 29'35" i jestem nawet bardziej niż zadowolona.

Trochę mnie wieczorem ciągnął prawy Achilles, ale wyobrażam sobie wtedy Achillesa z Troi (dla mniej zorientowanych - Brad Pitt) i już mi lepiej. O wiele lepiej :D

Tak więc - Leśna Piątka - POLECAM, POLECAM, POLECAM! Już dziś nie mogę się doczekać "poprawin", które zaplanowano na 12 września.

Karolina, Artur, Jędrzej, Remik - lepiej żeby Wam nic nie wypadło, bo będzie dym. (Pewnie i tak tego nie czytają, ale niech się czują obsmarowani!) Wielkie brawa dla Kajcika, że mimo późnego komunikatu dotarł na miejsce i przez większość trasy nam towarzyszył :)

Podziękowania dla niezawodnej Justyny, naczelnego fotografa za świetną fotorelację. Zdjęcia jak zawsze pierwsza klasa no i nawet taka wątpliwej jakości modelka jak ja wygląda jak człowiek :D Brawo.

Last but not least - dziękuję Ci Łukaszu, że zrezygnowałeś z walki o pierwszą dziesiątkę i pobiegłeś razem ze mną :) to było naprawdę bardzo miłe!

Dobra, koniec tej prywaty. Chyba podziękowałam i pozdrowiłam już wszystkich... :D
Sodówka, straszna rzecz.... :)

środa, 21 sierpnia 2013

Nowa strategia, cel wciąż ten sam :)

Kiedy zakładałam tego bloga, w głowie rodził mi się nieśmiały pomysł, żeby wystartować w Nocnej Ściemie i spróbować zmierzyć się z półmaratonem. Był to luty, zima się dłużyła, ale chęć biegania była przeogromna. Dzisiaj jest środek lata, pogoda jest czasami nieznośna (parno, duszno), a chęć biegania nie mniejsza niż wtedy. Chyba nawet większa.. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Ponieważ zaliczyłam już swój pierwszy półmaraton (Bytów 1 czerwca), to wiem, z czym się wiąże taki start. Będzie długie szuranie, to jest pewne. Na szczęście lato jest już powoli w odwrocie i wieczorem i z rana jest już coraz bardziej rześko. Jedynym minusem tej sytuacji jest to, że robi się coraz szybciej ciemno.

Przed Bytowem miałam na koncie dwa czy trzy biegi na 15 km. Trochę mało, nie? Ostatnio też nie było specjalnie okazji, żeby robić dłuższe biegi, ale do Ściemy pozostało jeszcze prawie 10 tygodni. Teraz stawiam na długie wybiegania, na które ostatnio po prostu nie miałam czasu. Dlaczego? Bo jak durna pozapisywałam się na prawie wszystkie możliwe zawody i zwyczajnie nie miałam kiedy biegać dłuższych dystansów.

Teraz będzie łatwiej, bo w okolicy jest mniej zawodów. No i wiem już, jak bardzo kluczowe jest oswojenie się z dystansem. Widzę to choćby po startach na 10 km. Wcześniej wydawało mi się, że taka dycha to strasznie dużo, że optymalna dla mnie jest piątka. Ostatnio jakoś mi się odmieniło, może ze względu na ten lejący się na zawodach żar z nieba.. A może to właśnie ta nowo odkryta natura długodystansowca? ;)

W maju prawie wszystkie biegi to 10 km. W czerwcu najkrótszy bieg to 10 km (jeśli chodzi o zawody oczywiście). Lipiec upłynął pod znakiem przygotowań do Lęborka - znów - 10 km.. A sierpień jakiś taki.. krótki. Wszystko, co w planach i już wybiegane, to zawody na 5 km. A te piątki to strasznie męczą!

Być może mój problem z piątkami bierze się z tego, że do takich biegów w sumie nigdy się jakoś szczególnie nie przygotowywałam. Może jakbym popracowała trochę nad szybkością i przede wszystkim zadbała o "świeżość w kroku" ;))) to już dawno miałabym te nieszczęsne 25 minut złamane? ;))) No wiem, szalona jestem.

No ale o zmianie strategii miało być, a nie jakieś pitu-pitu i wspominki. Łudzę się, że jak to tutaj napiszę, to mnie to jakoś będzie bardziej motywowało, bo skoro już się "publicznie" (jeśli ktokolwiek to w ogóle czyta :P ) pochwalę, że mam takie a nie inne plany i zamierzenia, to głupio mi będzie tego nie realizować.

Tak więc, uroczyście zapowiadam, że zamierzam ostro się wziąć za treningi uzupełniające. Nie tak z doskoku, jak do tej pory. Regularnie! Jutro sobie wszystko rozpiszę, wrzucę w kalendarz i niech się dzieje!

Pobolewają mnie te plecy i wiem, że to wina szczątkowych mięśni brzucha. Nic z nimi nie robiłam ani w czasie ciąży, ani już tym bardziej po ciąży. A wszędzie piszą i trąbią, że trzeba. No ale oczywiście ja zawsze wiem lepiej... No i teraz masz babo placek. Plecki. Masz babo plecki.

Wiem, że jak sobie zaplanuję na zapas, to łatwiej mi będzie plan realizować, bo spontany się u mnie kończą zazwyczaj bardzo szybko.. Ale tutaj zadziałam podstępem, zaplanuję sobie wszystko ładnie i krok po kroku będę dążyć do celu, którym jest życiówka na Nocnej Ściemie 2013.

Miałam w planach półmaraton na początku września (widać to jeszcze w kalendarzu - Piła albo Ustka), ale chyba jednak to sobie odpuszczę i skupię się na solidnych przygotowaniach na październik. Tegoroczna NŚ wypada w naszą rocznicę ślubu, chciałabym sobie i Łukaszowi zrobić taki fajny prezent.. :)

No to nasnułam planów, to teraz mogę iść spać, może mi się ten rekord przyśni... :D

Chełmska po raz drugi.

Nie powiem, żebym jakoś szczególnie wyczekiwała tych zawodów. Po Biegu św. Dominika w Gdańsku jakoś straciłam chyba serce do dystansu. 5 km. No co to w ogóle jest? Człowiek się musi namęczyć, ale czy to się w ogóle opłaca ubierać na 5 km? Odkryłam w sobie chyba naturę długodystansowca.
(no, już, można przestać się śmiać!)

Kilka dni od startu już minęło, ale nie miałam za bardzo czasu, żeby zabrać się za relację. Ta zwłoka pozwoliła mi też lepiej poukładać sobie w głowie to, co chciałabym napisać. 

Sierpień jakoś tak mi upływa pod znakiem biegów na 5 km. Dwa tygodnie przed Crossem biegliśmy w Gdańsku, a nieco ponad miesiąc temu mierzyliśmy się z podobną trasą (Kros po Chełmskiej). No, podobną, ale tak naprawdę kompletnie inną! Ale o tym później, bo od porównań nie ucieknę ;) 

Na początek mała połajanka dla organizatorów. Ja rozumiem, że 20 zł to nie majątek... że medale kosztują.. że woda i kiełbaska na grilla też kosztuje.. Ale wręczanie biegaczom starych numerów startowych z Biegu Wenedów to chyba trochę.. siara. Owszem, numery na BW były ładne, kolorowe, słowem - na bogato. Ja już mam numer z BW. Doświadczeni biegacze pewnie popukają się w głowę i powiedzą "cichaj, szuraczko, co ty tam wiesz", ale szuraczka-kolekcjonerka zbiera nie tylko medale, ale numery startowe też. O wiele bardziej bym się cieszyła ze zwykłej, czarno-białej kartki z numerem i nazwą biegu (przecież to naprawdę nie kosztuje organizatorów tak dużo), niż z kolorowego, wypasionego numerka... z innego biegu. Z punktu widzenia ekologii, recyclingu i nie wiem, czego tam jeszcze - chwała organizatorom za to, że wykorzystują zalegające w magazynie zasoby. Ale jako uczestnik biegu, kolekcjoner z krwi i kości - jestem zawiedziona i mam do tego pełne prawo. 

Dla równowagi jednak dodam, że medal ładny i solidny. Kiełbasa trochę za tłusta, jak na mój gust :P

No, to sobie ponarzekałam, a teraz mogę przejść do właściwej relacji. 

Był piękny sobotni poranek, słońce leniwie zaglądało przez szparę powstałą w wyniku uchylenia okna. Śpiew ptaków i dochodzące z oddali odgłosy bawiących się dzieci dodały sielskości całej sytuacji. 

Ta, jasne. Zaspaliśmy! W nocy było dość wesoło (bunt dwulatka + wyżynające się w nieskończoność trójki i piątki ), od jakiejś 5:30 mieliśmy w łóżku dodatkowego lokatora i nie powiem, żeby to jakoś pomagało się wyspać. Niemniej, zaspaliśmy, bo jak już udało nam się okiełznać charakterek i padliśmy wszyscy ze zmęczenia, to obudziliśmy się po 9:00. 

Poranki zazwyczaj ciągną się w leniwym tempie i mają tendencję do przedłużania się zwłaszcza w czasie weekendu, więc to wielki cud, że udało nam się coś przegryźć przed wyjściem. Byliśmy umówieni z moim Tatą na 10:00, a wcześniej zaplanowaliśmy wizytę w Biurze Zawodów celem odebrania numerków. Czasu było naprawdę niewiele, ale muszę się pochwalić, że jakoś nam się udało.. Musiało się udać. 

W planach miałam rozgrzewkę, żeby się nie zasapać na pierwszym i drugim kilometrze, ale czasu starczyło na kilka prostych pod górkę i z powrotem, na łączną, zawrotną odległość 600 m. Trochę mało, ale co zrobić? Ostatnia raczej nie będę, ot, najwyżej nie zrobię osobistego rekordu trasy, który ustanowiłam parę dni wcześniej na wtorkowym wspólnym bieganiu - 31'53".

Pierwszy kilometr jest dla mnie zawsze, w każdych zawodach, takim swoistym testem wytrzymałości psychicznej. Żeby tylko nie ulec presji otaczających mnie biegaczy i "biegać swoje". Od jakiegoś czasu udawało mi się ten test przechodzić pomyślnie, jednak tego dnia nie do końca mi to wyszło. Ustawiłam się za blisko linii startu. Najpierw leciałam mniej więcej w tempie sąsiadów, towarzyszy niedoli, ale mniej więcej po 300-400 metrach zdałam sobie sprawę, że moje tempo jest zdecydowanie za szybkie. Jak tylko zwolniłam, to zaczęło się wyprzedzanie. Po jaką cholerę tak wyrywałaś? Teraz wyprzedza cię pan w barchanowych gaciach. O, i pani w dżinsach, super. Może jeszcze ktoś w japonkach? Nie? Trudno, doskonale wiem, że tak się kończy spalanie się na pierwszych kilometrach. Dobrze że się w porę opamiętałam. Przy okazji zakrętu przy parku linowym, obejrzałam się za siebie i ulżyło mi, że jeszcze nie biegnę w ogonie i nadal ma mnie kto wyprzedzać ;) 

Drugi kilometr, akurat w tym biegu, też jest kluczowy. W zasadzie to na pierwszych dwóch kilometrach przegrałam ewentualną walkę z żoną kolegi. Miałam pewną strategię na finisz, ale wymagało to utrzymywania jakiejś rozsądnej odległości na początku trasy. Niestety, pierwszy kilometr mnie zniszczył i trzeba było w głowie poukładać od nowa. Drugi kilometr to praktycznie w całości podbieg. Ciągnie się jak najlepszej jakości krówka-ciągutka, ale nie ma nic wspólnego ze słodkością. Oj, nic a nic. Najpierw podnosi tętno, później skraca oddech, żeby na końcu przywalić górką. 

To właśnie tuż przed tą górką poczułam, że zjedzone naprędce śniadanie było trochę za mało energetyczne. Zaczęło mi brakować paliwa. Pozwoliłam się wyprzedzić koledze, zakrzyknęłam za nim, że ma "cisnąć" i chyba mnie posłuchał, bo później widziałam go już dopiero na mecie. Uciekła mi też żona kolegi i stało się jasne, że mój master-plan na ostry finisz i zwycięstwo legł w gruzach. 

Trzeci kilometr upłynął mi pod znakiem obliczeń matematycznych. Mocno doskwierał mi brak siły i postanowiłam odwrócić uwagę mózgu, przeprowadzając jakieś obliczenia (idiotyczne z obecnego punktu widzenia, ale wtedy zadziałały rewelacyjnie, cały odcinek od Wieży Widokowej do "hopek" minął mi, nawet nie wiem kiedy). 

"Hopki" to taka prawie ostatnia prosta. Trochę do góry, trochę w dół, w prawo, w lewo, w prawo, płyty i meta. Pierwszej hopki nie lubię najbardziej, chyba jest najbardziej pod górę.. Zresztą, nie ma to znaczenia. Zaraz za nią jest zwalone drzewo, które zazwyczaj obiegam. Jednak to jest wyścig! This is Sparta, Baby! No to dawaj! Dobrze, że nikt mnie nie widział, jak forsuję to drzewo.. Do końca biegu zastanawiałam się, czy nie mam przypadkiem dziury w spodniach.. Już prawie widziałam te zdjęcia na biegnijmy.pl z wielką dziurą na tyłku. Uroczo. Chociaż, gdyby się nad tym zastanowić - to właśnie cała ja - uśmiech na gębie, mimo dziurawych spodni, mimo wszystko :) 

Ostatecznie okazało się, że wywalone prawie 80 zł na galoty to była dobra inwestycja. Przetrwały bliskie spotkanie z drzewem! Nie mam kompromitujących zdjęć. Nie licząc tych kilku, na których wyglądam, jak wyglądam, ale z tym to już się niewiele da zrobić :D

Ostatni zbieg, jakieś 700 metrów przed metą to pierwsze z dwóch turbodoładowań na trasie. Niedostatki prędkości nadrabiam masą i pędzę! Pędzę ile sił w nogach aż do wypłaszczenia, gdzie trochę zwalniam, żeby złapać oddech przed finiszem. Ostatni zakręt, już widzę metę. Widzę też moją potencjalną nagrodę pocieszenia. Idzie szczupła dziewczyna, pewnie już tylko marzy, żeby znaleźć się na linii mety. No to wyprzedzam, ale chyba ją tylko zmotywowałam. Obawiam się, że jak zobaczyła moje szerokie dupsko przed sobą, to znalazła kolejny bieg i jak wyrwała, to tyle ją widziałam... ;) 

Trudno, nie zawsze się wygrywa. W miejscu, gdzie ze ścieżki przebiega się na płyty chodnikowe odpaliłam drugie turbodoładowanie na efektowny finisz i doleciałam na metę w nie najgorszym stylu. Lubię sobie tak o tym myśleć :P 

Jasnym punktem dnia okazał się mój wynik. Byłam pewna, że poszło mi delikatnie mówiąc - średnio. Wynik na zegarku okazał się miłym zaskoczeniem. 31'09"!! Rekord trasy! Nikogo nie wyprzedziłam na finiszu, ale mimo wszystko miałam powód do świętowania :) 

Niestety, organizatorom szwankował stoper i mimo, że na zegarze widziałam dokładnie to, co na swoim zegarku (wpadając na metę było 31'08"), to w oficjalnych wynikach widnieje czas 31'50". To nadal mój osobisty rekord trasy, ale ten czas nie jest prawdziwy, więc nie zamierzam go w ogóle brać pod uwagę :P

Porównując ten bieg z Krosem z 13 lipca: 

1. Trasa,
Obydwa biegi są po podobnej trasie, jednak rozmieszczenie poszczególnych odcinków jest tu sprawą kluczową. Podczas Krosu (13 lipca) start i finisz są na podbiegu i to nie byle jakim! Cross (17 sierpnia) to lekki podbieg na starcie, dość długi podbieg na 2 kilometrze, a później to albo płasko, albo z górki. Odcinek z hopkami jest w obydwu biegach, jednak w Krosie lipcowym ten odcinek służy regeneracji i zbieraniu sił na ponad kilometrowy odcinek pod górkę, zwieńczony asfaltowym podbiegiem - wisienką na torcie tego biegu. W sierpniowym Crossie hopki służą rozwijaniu prędkości na finisz, który przebiega po odcinkach płaskich i z górki.

Te różnice są kluczowe, jeśli chodzi o dobór strategii. I o ile na sierpniowym Crossie można pięknie finiszować, bo profil trasy sprzyja rozwijaniu naprawdę ładnych prędkości, to jednak lipcowy wykańczający podbieg na finiszu był o wiele bardziej satysfakcjonujący. Może to dziwne, lekko masochistyczne, ale wtedy miałam większą radochę z dotarcia na metę, niż teraz.. Chociaż może na to wpływ miała również: 

2. Atmosfera. 
W lipcu na biegu było bardzo rodzinnie i wesoło. W sobotę trochę zabrakło mi tego luzu i tej "rodzinnej" atmosfery. Czuć było w powietrzu sportowe napięcie, takie aspirujące do wielkiej lekkoatletycznej imprezy, ale wszystko dookoła wskazywało, że tej wielkości nie ma. Był po prostu lokalny bieg, któremu, moim zdaniem, brakowało duszy. Mimo, że odbył się tzw. Bieg Rodzinny, to w kwestii atmosfery ta impreza nie dorosła do pięt tej lipcowej. 

3. Frekwencja.
W Crossie na 5 km wzięły udział 143 osoby, a w lipcowym Krosie praktycznie tyle samo (139 dokładnie) biegło na dystansie 10 km. Natomiast na 5 km zdecydowało się wtedy aż 216. śmiałków. Jeśli więc chodzi o frekwencję to Kros z 13 lipca pobił Cross z 17 sierpnia przeszło dwukrotnie! To na pewno też miało wpływ na atmosferę.

Fakt faktem, że w lipcu odbyły się tylko biegi, a w zeszłą sobotę odbył się też marsz nordic walking na 5 km i crossduathlon na dystansie 4 x 2,4 km, ale jakby doliczyć te 13 osób z marszu i 14 śmiałków z duathlonu, to i tak lipcowa impreza utrzymuje przeszło dwukrotną przewagę liczebną. 

-----------------------------------------------------------------------------------------------
Reasumując, bieg udany mimo, że nie udało mi się w pełni zrealizować założeń, to jednak jestem z siebie zadowolona. Udało mi się ustanowić nowy osobisty rekord trasy i dobrze się bawiłam. Gdyby nie te numerki, to powiedziałabym, że było super. A tak - tylko FAJNIE. :) 

A pojutrze Leśna Piątka. Znów 5 km. Znów pytanie o zasadność ubierania się na tak krótki bieg.. No i znów pewnie będę z siebie zadowolona, bo ja zawsze jestem zadowolona, kiedy uda mi się dotrzeć do mety. Bo przecież o to chodzi! 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

5 dni absolutnej laby!

Nastał ten piękny dzień, że doczekaliśmy się urlopu. Od 5 do 9 sierpnia mieliśmy wolne i mieliśmy odpoczywać. Łukasz wytrzymał do wtorku i poleciał na Wspólne Bieganie, a ja korzystałam z wolnego dalej i cieszyłam się obecnością mojej Sylwii :)

Powiem szczerze - dawno się tak nie nażarłam jak w czasie tego urlopu. Kombinacje kulinarne chyba mocniejsze niż w czasie ciąży. Gofry zagryzałam lodami i odwrotnie. Odbiło się to oczywiście na wadze (1,5 kg do przodu!), ale w końcu urlop rządzi się swoimi prawami!

Ciężki był powrót do treningów.. W buty wskoczyłam w czwartek i ciężko sapiąc zawlokłam swoje 4 litery na Chełmską. Oj ciężko było, dosłownie i w przenośni. Przebiegłam niespełna 9 km, a czułam się tak, jakbym strzeliła ze dwa razy tyle. Kondycjo! Czy ty też udałaś się na urlop? Załamka, a Cross po Chełmskiej już 17 sierpnia...

Piątek i sobota upłynęły pod znakiem wypadów nad jezioro, ale również ogarniania się z jedzeniem. Koniec "grzechów". Muszę przyznać, że łatwo mi to przyszło, zaskakująco łatwo.

Na niedzielę zaplanowaliśmy sobie dłuższy trening. Zważywszy na fakt, że ostatnio biegam niewiele, to wszystko ponad 12 km uznałam za "długie wybieganie". Wpadło niecałe 14 km, w całkiem dobrym tempie. Zrobiliśmy dwa razy trasę nadchodzącego Crossu plus drogę w tę i z powrotem. Na pierwszej pętli towarzyszyli nam znajomi, których mam nadzieję na nowo zaraziliśmy bieganiem :D Drugą polecieliśmy na dobitkę. Był pomysł, żeby polecieć na Leśną Piątkę, ale ostatecznie upadł i przetrenowaliśmy Cross po raz drugi.

Najlepsze jest to, że przez to, że jakoś specjalnie nie dociskaliśmy tempa, to zarówno po pierwszej, jak i po drugiej pętli nie czułam jakiegoś przytłaczającego zmęczenia, co zdarza mi się odczuwać we wtorki po Wspólnym Bieganiu. Niby biegłam wolniej tylko o kilka-kilkanaście sekund na kilometr, ale to naprawdę ogromna różnica. Przy finiszu, zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem, pozwoliłam sobie na małe szaleństwo i wypróbowałam swoje możliwości sprintowania. Ciekawe czy na biegu, przy obecności kibiców, uda mi się docisnąć jeszcze trochę i przesprintować cały odcinek po płytach? Na razie wystarczyło mi siły na połowę odcinka.. A może to kwestia braku odpowiedniej motywacji, dopingu? Zobaczymy w sobotę!

Jedno jest pewne. Lodów i gofrów to mam dość na jakiś czas :)

Gdańsk na piątkę :)

Na ten bieg, czyli Bieg św. Dominika w Gdańsku, namówił nasz Szwagier. Zadzwonił, powiedział "szybko, limit, szybko, biegniemy" i po kilku minutach byliśmy już zapisani. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawialiśmy, krótka piłka.

Im bliżej startu, tym więcej myśli mi się w głowię kłębiło. Przewodnia była taka: "Jak biec?". Proste - z nogi na nogę, na maksa, do przodu... No dobrze, ale jak? Ostatnie starty to w przeważającej liczbie dystans 10 km lub więcej. Poprzednia piątka była pod koniec maja w Sianowie. To był start z życiówką, w świetnych warunkach atmosferycznych i przy optymalnej dyspozycji ogólnej (cokolwiek to oznacza). Fakt, wtedy się jakoś szczególnie nie przygotowywałam, po prostu pocisnęłam ile sił w nogach i jakoś tak wyszło.. Ale trzeba zaznaczyć, że temperatura była wtedy jakieś 15 stopni niższa, nie było słońca, wiał chłodny wiatr... A w Gdańsku 30 stopni, pełne słońce, żarówa i patelnia.

No ale zapisali się, to jazda na start. Nie ma zmiłuj. Nie ma mowy o odpuszczaniu, przeżyliśmy 10 km w Lęborku w 31 stopniach, to co.. 5 km w Gdańsku nie damy rady? Temperatura też przyjemniejsza, bo o cały jeden stopień niższa!

Zaczęłam sobie liczyć, ile muszę biec, żeby pobić rekord z Sianowa. Cyferki były bezlitosne.. Nie byłam pewna, czy uda mi się z siebie tyle wykrzesać w tym upale. Ale próbować trzeba, cóż począć :)

Na starcie ciasno, mimo stref startowych towarzystwo wymieszane. Ustawiłam się na granicy stref 20-26 i 26 -30 (czy jakoś tak, dokładnie już nie pamiętam, na pewno było "26"). Aspirowałam do tej wyższej, ale jeszcze 20 sekund mnie trzymało w tej wolniejszej.. (życiówka z Sianowa to 26'19"). Uznałam jednak, że to dobry punkt wyjścia, żeby zaatakować swój Personal Best :)

Trasa składała się z czterech pętli po 1125 m, poprzedzonych 500. m dobiegiem. Po tych pierwszych pięciuset metrach zaczęło się wyprzedzanie Zbyt_Ambitnych, czyli osób, które z nieznanych mi powodów ustawiają się w początkowych strefach mimo, że życiówki mają o wiele gorsze. W GP Gdyni jest to samo, ale na większą skalę, bo tutaj wystartowało ok. 750 osób, a tam w Nocnym Biegu Świętojańskim było ponad 4500 biegnących.. Mała różnica.

Biegliśmy po Starym Mieście, między budynkami, przez co GPS wariował. Tuż przed startem, w tłumie oczekujących na wystrzał startera, zgubiłam sygnał i nie wiem nawet, kiedy się odnalazł :) Otaczały mnie same dryblasy (tzn. 180 cm i więcej!), więc gdzieś tam zniknęłam w morzu głów. Ale! Oni nie wiedzieli, że mój niski wzrost to moja ukryta siła i jak tylko padł wystrzał na start, to w trybie NINJA MODE uderzyłam przed siebie i zaczęłam się przeciskać na przód.

Dobrze że tym razem nie odpuściłam sobie rozgrzewki, bo inaczej ten dobieg by za nią robił. Nie doceniałam wcześniej rozgrzewek. Uważałam nawet, że to niepotrzebna strata sił. Trzeba jednak powiedzieć, że kilkadziesiąt (a nawet kilkaset) kilometrów, które pokonałam przez ostatnie miesiące zupełnie zmieniło moje wcześniejsze poglądy. Do listy objawień, zaraz po "zacznij wolniej i rozpędzaj się w miarę upływu biegu" od teraz dopisałam "koniecznie się rozgrzej i rozbiegaj" :) To jednak nie jest "strata sił" :)

Pierwsza pełna pętla była w miarę znośna.. Niestety, osoby kierujące na trasie mnie zmyliły, każąc dobiec do prawej strony trasy, nie wspominając, że za chwilę przy lewej krawędzi będzie punkt z wodą. Szkoda, miałam idealną fryzurę do zepsucia i przez to małe zamieszanie musiałam poczekać z tym swoistym rytuałem do kolejnej pętli. No ale co się odwlecze, to nie uciecze.. :)

Na wysokości startu stała nasza "mała" ekipa kibiców i nie byłabym sobą, jakbym nie cisnęła na maksa, kiedy koło nich przebiegałam. No i tak na pierwszej pętli w brawurowym stylu wyprzedziłam jakieś dwie panie, na drugiej pętli też przygazowałam, jak tylko zobaczyłam znajome twarze i usłyszałam okrzyki "DO RO TA! DO RO TA!". Na trzeciej pętli skupiałam się, żeby nie było po mnie widać olbrzymiego zmęczenia biegiem - wykrzesałam z siebie jakieś rezerwy energii i zdobyłam się na uśmiech, a na czwartej modliłam się, żeby nie wykorkować na oczach Teściów.. :D To by dopiero był żarcik miesiąca... :D

Na metę wpadłam umęczona okrutnie i niestety z czasem gorszym niż w Sianowie o 13 sekund.. Chociaż biorąc pod uwagę naprawdę nieprzyjemne warunki atmosferyczne (oczywiście do biegania, bo podejrzewam, że plażowicze byli aurą zachwyceni), to plamy nie dałam. Osiągnęłam wynik praktycznie taki sam, ale w zdecydowanie gorszych okolicznościach przyrody. Jak się trochę ochłodzi, to powinnam pobić życiówkę bez problemów. O ile takie ekstremalne zmęczenie można nazwać "bez problemów".. :D

Impreza ogólnie na plus, bardzo ładna koszulka bawełniana, w gustownym kolorze "fuchsia" z trochę mniej gustownym św. Dominikiem. Medal wisi, numer startowy z imieniem również dołączył do kolekcji. Jestem zadowolona.

Chociaż od kiedy biegam, to jestem zadowolona przez większość czasu! :)

piątek, 2 sierpnia 2013

Podsumowanie lipca.

W zakładce "raporty miesięczne" ukazało się podsumowanie lipca. Słabizna jakaś, szczerze mówiąc. Jeszcze w środę specjalnie szłam na trening, żeby przebić setkę, bo w przeciwnym razie skończyłabym miesiąc z wynikiem dwucyfrowym. To się nie godzi!! ;)

Średnie tempo na poziomie 6:37 min/km nie powala, ale trzeba powiedzieć sobie jasno, że w lipcu dużo było biegania po lesie, zdecydowanie więcej niż w poprzednich miesiącach, a także trafił się trening na plaży, na bosaka, więc tempo też odpowiednio niższe.

Jednym słowem lipiec upłynął mi w dość wolnym tempie, ale przynajmniej w leśnej atmosferze.

W odróżnieniu od poprzednich miesięcy, miniony był zdecydowanie bardziej różnorodny pod względem sportowym. Oprócz biegania wskoczył jeszcze rower (60,6 km), pływanie, zumba i sesja na orbitreku. Także lenistwa nie było, ale pewien niedosyt związany z bieganiem pozostaje.

Nic to, trzeba będzie nadrobić trochę w sierpniu. Mam nadzieję, że pogoda pozwoli biegać, bo w środę musiałam skrócić trening ze względu na ogromne zmęczenie panującą temperaturą.

W sobotę start na 5 km w Gdańsku. Ma być gorąco, tłoczno i po kostce brukowej. Świetnie. Oby medal był duży, ciężki i wart tego wszystkiego, bo na życiówkę się nie nastawiam. Nie po Lęborku.. Temperatura ma być podobna, a na krótszym dystansie nie ma czasu na rozbujanie się z tempem, trzeba praktycznie od razu przywalić z grubej rury.. Znaczy - dla mnie ta "gruba rura" to dla kogoś innego "bieg w tempie konwersacyjnym".. Ale mnie to nie zraża :)

Galeria woła o aktualizację, ale muszę do tego przysiąść raz, a porządnie, więc pewnie jeszcze trochę będzie musiała poczekać :D