niedziela, 29 grudnia 2013

Symbolicznie.

Dzisiaj miało miejsce pewne symboliczne wydarzenie. Historia zatoczyła koło :)

Jutro stuknie dokładnie rok od moich pierwszych Zawodów Biegowych, którymi był IV Bieg Sylwestrowy w Koszalinie. Dziś odbył się V Bieg Sylwestrowy. Ostatnie zawody w tym roku, stanowiące pewną klamrę dla moich "dokonań".

Chociaż nie powinnam tych dwóch biegów porównywać, choćby ze względu na inną trasę, inny dystans no i zdecydowanie odmienne warunki pogodowe, to jednak pozwolę sobie zauważyć, że w zeszłym roku tylko minutę i cztery sekundy mniej zajęło mi pokonanie dystansu krótszego o całe 700 metrów. Ot, takie śmieszne spostrzeżenie :)

Dzisiaj postanowiłam zaszaleć. Wygrzebałam z dna szuflady spodnie 3/4 i z silnym postanowieniem niezagrzania się, ruszyłam do Hali Widowiskowo - Sportowej :) Oczywiście ubrałam się jeszcze w dżinsy i kurtkę zimową, dla niepoznaki :D

Te krótsze portki to była bardzo dobra decyzja, chociaż nie ukrywam, że był moment, że miałam co do tego pewne wątpliwości. Jednak oparłam się pokusie wskoczenia z powrotem w dżinsy i trzymałam się planu. Opłaciło się :)

Przed startem zrobiliśmy sobie z naszymi towarzyszami niedoli krótką, symboliczną rozgrzewkę ;) taką, żeby się trochę rozruszać, ale też żeby się nie wyprztykać z energii.. :P W końcu nie codziennie podsumowuje się cały rok startowania w zawodach :D

Założeń co do tempa i wyniku końcowego nie miałam praktycznie żadnych. Chciałam pobiec "dobrze", ale świadomość tego, ile pysznego żarełka pochłonęłam w Święta nie pozostawiała złudzeń. Wagę omijam szerokim łukiem, dopóki nie zapadnie "wyrok", żyję w błogiej nieświadomości... Chociaż na zakrętach czułam, jak świąteczny serniczek przelewa się z jednego boczku na drugi. Nie wspominając o makowcu. I pierniku.. i całej masie innych pyszności.. :D

Dlatego tym bardziej cieszy uzyskany rezultat - 33'31", średnie tempo 5:34 min/km. Pomyśleć, że na ostatnim Kłosie (na początku grudnia) z wielkim trudem wykrzesałam z siebie średnie tempo 5:36 na trasie 5 km. Może ten spadek mocy, który odczuwałam przez ostatnie kilka tygodni, wreszcie mnie opuścił? Oby, oby, bo już mi się to przestawało podobać.

Tuż przed pierwszym kilometrem, odłączyłam się od Państwa N. i rozpoczęłam samotną tułaczkę do mety. W kilku miejscach na trasie mijałam życzliwe twarze :) Dziękuję za doping i mobilizowanie do żwawego przebierania nogami :) Szczególne podziękowania należą się Jackowi K., którego okrzyki dodały mi skrzydeł, kiedy walczyłam ze zmęczeniem i odganiałam myśli w stylu "o ludzie, po co mi to było?" ;)

Kiedy na horyzoncie pojawiła się Hala, odpaliłam nitro i sapiąc oraz charcząc niemiłosiernie, wbiegłam na ostatni odcinek. Jeszcze tylko kawałek.. Było mi już strasznie ciężko, więc postanowiłam nie szarpać.. Ale tuż przed ostatnim zakrętem i wbiegnięciem na Halę, przypuściłam ostatni atak i udało mi się wyprzedzić jeszcze jedną osobę. Po prostu.. gdybym nie wyprzedziła i okazałoby się, że jestem pierwszą osobą, dla której już nie starczyło medali.. to plułabym sobie w brodę przez kolejny rok ;) Dlatego musiałam dać z siebie absolutnie wszystko, mimo, że mój rezultat to żaden rekord, ani nic szczególnego. No, ale musiałam, co zrobić? :D

Muszę przyznać, że początkowo ten finisz na Hali mnie w ogóle nie przekonywał. Pierwsze kilka minut w środku też było dość ciężkich, bo brakowało mi świeżego powietrza. Nie jestem szczególnie wysoka i ta panująca w okolicach mety lekka "przyducha" była zdecydowanie trudna do zniesienia. Jednak po kilkudziesięciu minutach spędzonych na rozmowach z innymi uczestnikami i w oczekiwaniu na losowanie nagrody głównej, zdałam sobie sprawę, że spokojnie ochłonęłam i z dużym prawdopodobieństwem nie skończy się to przeziębieniem (jak choćby w zeszłym roku).

Szkoda, że start był tam, gdzie był i nie umieszczono na nim maty.. Już nawet nie ze względu na klasyfikację po czasach brutto, ale druga mata zawsze pozwala wyłapać nieprawidłowości. Pewnie nie byłoby wątpliwości, czy panie z numerami 165 i 166 zostały sklasyfikowane słusznie, czy nie..

wtorek, 24 grudnia 2013

Biegowa Herbatka Poniedziałkowa - BHP - edycja wigilijna :)

Kolejne poniedziałkowe spotkanie zaczęło się niewinnie. Chociaż osoby śledzące facebookowe poczynania koleżanek biegaczek i kolegów biegaczy, pewnie przeczuwały już, że nie będzie to zwykłe BHP.

Muszę przyznać, że z niepokojem odnotowałam brak Krzyśka Ka. na starcie! Brakowało też Sylwii.. Hm.. :) Michał jednak mnie uspokoił i powiedział, że Krzyś zostawił nam "liścik", w którym zapewniał, że będzie.

Na wspólne truchtanie tym razem skusiły się 24 osoby. Biegliśmy dość zwartą grupą, która tylko momentami i tylko na krótkie chwile lekko się rozjeżdżała. Było prawie wzorowo! ;) i nie mówię tego dlatego, że biegłam z przodu! ;)

Na kilometr przed końcem naszej wspólnej wycieczki, zostaliśmy obtrąbieni przez Krzyśka i Sylwię, którzy chyba już nie mogli się nas doczekać :D

To, co czekało na nas na parkingu, wyniosło poziom kulinarnych popisów na nowy, absolutnie mistrzowski poziom. Chciałoby się powiedzieć - na poziom masterchefa :P

Wielkie podziękowania oczywiście dla Sylwii i Krzyśka, którzy czekali na nas z już częściowo przygotowanymi kubeczkami z pyyyyysznym barszczem. Ledwo zajrzałam do kubeczka, a już pojawił się kolejny powód do podziękowań - wyborne paszteciki! Uczta, panie!

Żeby tego było mało, zupełnie nie wiadomo skąd pojawił się kolega z pienikami, które udało mu się wynegocjować od żony (przy tej okazji podziękowania i pozdrowienia od biegowej braci!) :D A chwilę później ze srebrnym zawiniątkiem stanął przed nami Krzysiek S. Owym zawiniątkiem było ciasto, jak to określił Krzysiek - Jego Lepszej Połowy :) Także wielkie DZIĘKUJEMY dla Lidki! :)

Swoistą wisienką na torcie okazała się wyjątkowo rozgrzewająca herbatka. A może to był sok z gumijagód? Tego nie wiem, ale jakoś nie mogłam złapać smaku przy pierwszym kubku i uraczyłam się trzema dokładkami... :P Do domu biegło mi się.. ciekawie :D

Korzystając z okazji, jaką jest to ogromne wyróżnienie, że to właśnie ja mogę się z Wami dzielić wrażeniami z tego wyjątkowego spotkania, chciałam życzyć wszystkim uczestnikom poniedziałkowych spotkań, ale również ich rodzinom, znajomym i wszystkim bliskim ich sercom (nawet jeśli nie biegają!) wszystkiego najlepszego na te święta, ale również w całym nadchodzącym roku. Z życzeń stricte biegowych - poprawienia życiówek i zrealizowania planów, zadowolenia z treningów i startów, a także ogromnej radochy z biegania. Bo w sumie przecież to o to właśnie chodzi, nie? :)

środa, 11 grudnia 2013

Dzień konia... A w zasadzie wieczór...

Przeszłam dzisiaj samą siebie.. Postanowiłam zacząć szykować się na basen wcześniej niż zwykle.. żeby nie było, że wszystko w biegu i na ostatnią chwilę.. Później pomyślałam, że wezmę sobie do samochodu jakąś płytę, bo po likwidacji eski rock jakoś mi nie po drodze z vox fm.. żeby jeszcze grali tylko te stare disco-hiciory.. ale częstotliwość, z jaką pojawia się tam disco polo jest dla mnie niestety nie do zniesienia..

Spakowana, wyszykowana, wsadziłam karnet na basen do dowodu rejestracyjnego między prawo jazdy i awaryjne dwie dychy, takie na wszelki wypadek.. Ubrałam się, już miałam wychodzić, ale przypomniało mi się, że przecież nie wzięłam płyty! Chwyciłam płytę i poleciałam.. Uszłam zaledwie kilka kroków, kiedy uświadomiłam sobie, że zapomniałam telefonu.. "E tam, po co mi telefon na basenie?"

Wsiadłam do samochodu, odnalazłam jeszcze inne płyty, ostatecznie stwierdziłam, że puszczę sobie inna niż ta wzięta z domu. Zadowolona i rozśpiewana ruszyłam w stronę basenu.

Jak nigdy, wszystko układało się idealnie. Pierwszy newralgiczny lewoskręt - od razu, bez problemu. Jupi! Dojeżdżam do świateł - cyk - zielone. "To tak specjalnie dla mnie?" Hip hip hurra! Zajechałam pod basen prawie 10 minut przed czasem. "Jestem taka boska, że aż brakuje słów". Wysiadam z samochodu, chowam klucze do jednej kieszeni, sięgam do drugiej, żeby wygrzebać karnet... No. Szkoda, że go nie wzięłam z szafki w przedpokoju. Trudno, zapłacę za wejście, przecież właśnie po to są te "awaryjne dwie dychy". Fuck. Leżą razem z karnetem.. Przy okazji też z prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym.. Pięknie.

Trzeba wracać i to szybko. Myślę sobie: "Zadzwonię do Łukasza, żeby mi rzucił te papiery przez okno i nawet nie będę musiała lecieć do góry, zaoszczędzę trochę czasu". Oh wait.. Przecież zapomniałam telefonu..

Nie muszę chyba dodawać, że w drodze powrotnej z basenu wszystkie światła były czerwone, a przede mną jechali sami maruderzy.. EH...

Zamiast być przed czasem, spóźniłam się 8 minut. To i tak nieźle, mogło być zdecydowanie gorzej, ale rozbierałam się w biegu do szatni :D

Na zajęciach dzisiaj miałam "sprawdzian" na 400m. Znaczy, ja sobie to tak nazwałam, bo po rozgrzewce i kilku ćwiczeniach przygotowujących, miałam przepłynąć te 16 długości bez żadnych przerw. Zresetowałam więc zegarek, żeby dokładnie zmierzyć, ile mi to zajmie. Nie wiem, czy osiągnięty wynik jest bardzo żenujący, czy tylko wyjątkowo kiepski, ale mój czas to 11'03" :) Nie umiem robić nawrotu koziołkowego, więc dopływałam do ściany i bardzo pokracznie się od niej odbijałam :P a to na pewno miało wpływ na wynik! ;)

wtorek, 3 grudnia 2013

Huhu-ha, huhu-ha, nie taka zima zła! ;)

Co prawda do zimy jeszcze trochę, ale znalazła się w tytule ze względu na nazwę sobotniego biegu w Jarosławcu - XIII Bieg Mikołajkowy "Powitanie Zimy 2013". Z racji tego, że jesteśmy bardzo gościnni, to pojechaliśmy witać, a co!

To był pierwszy bieg, na który to Trollunio namówił mnie, a nie odwrotnie. Wietrzyłam w tym pewien podstęp.. Otóż ja lobbowałam za wyjazdem do Torunia 8 grudnia, a ponieważ aura nie sprzyja za bardzo jeżdżeniu wszędzie, trzeba było wybrać. A kto przy zdrowych zmysłach wybrałby półmaraton odległy o blisko 240 km zamiast 10 km w odległym o zaledwie 60 km Jarosławcu? Dwa razy mniej do biegania i cztery razy mniej do przejechania. Bilans jest prosty.

Ponadto za Jarosławcem przemawiało też to, że pół listopada chodziliśmy z gilem do ziemi i forma wypracowana na Nocną Ściemę pojechała na dłuższe wakacje. Reasumując - drugi półmaraton byłby dla nas zdecydowanie za dużym obciążeniem.

W czwartek wybraliśmy się jeszcze na rozruch.. Nabiegaliśmy 11 km z małym haczykiem, ale szło nam tak opornie, że miałam poważne obawy, jak to będzie w tym Jarosławcu.. Trasa tego biegu to dwie pętle po 5 km, z czego 500 m biegnie się po plaży. Dwa razy po 500 m to jakby nie liczyć - kilometr. Bieganie po plaży nie należy do moich ulubionych. W ogóle nie lubię biegać po piasku. Jakoś słabiej sobie radzę z okiełznaniem niestabilnej trasy. Oczywistym jest, że na piachu tempo spada, bo nie ma tego odbicia co na nawierzchni asfaltowej czy betonowej.. Jednak wraz ze spadkiem tempa, topnieje moja motywacja. Zupełnie jakby grzęznące nogi nabierały wagi.. No ale to "tylko" kilometr. Jeden z dziesięciu. 10 %. Nie będzie chyba AŻ tak źle, nie?

Mając w pamięci, ile kosztowało mnie w czwartek "rozpędzenie" się do 6:00, z ulgą przyjęłam komunikat po pierwszym kilometrze - 5:37 min/km. Czyli nogi jeszcze pamiętają, jak się przebiera. Nie było to takie oczywiste, co jeszcze potwierdzał duszący kaszel, który towarzyszył mi przez ostatnie kilka dni. Na szczęście przypominał o sobie zaledwie kilka razy w ciągu dnia, ale jednak. Okazem zdrowia nie jestem ;)

Początek biegu był naprawdę obiecujący. Dwa pierwsze kilometry przyzwoicie, 5:37 i 5:30. Na trzecim czekała mnie plaża, a za nią podbieg po płytach i odcinek agrafki. Ale wróćmy do plaży... Należy jej się kilka "ciepłych" słów. Po pierwsze - po co tyle kamieni? I to takich dużych, mokrych, rozjeżdżających się i straszących poważnymi stłuczeniami w razie bliższego kontaktu. Zawsze w takich chwilach bolą mnie zęby, bo oczami wyobraźni widzę siebie lecącą na pysk w te kamienie.. Za pierwszym razem na tym fragmencie wyprzedziły mnie chyba ze trzy osoby. Nie lubię tego. Zła byłam na siebie i na to, że trasa została poprowadzona tak, że po prostu zwalniałam ze strachu przed upadkiem, a nie ze zmęczenia czy bólu nóg.

Po drugie - te kutry. No naprawdę? Lubię ryby, są bardzo fajne i smaczne, ale jak mi powiało taką niezbyt świeżą rybą, to myślałam, że puszczę pawia. Ładnie by się komponował na tych kamieniach, to pewne. Na drugim odcinku plażowym jeden z kutrów prawie mnie zabił! Wykorzystując zaletę biegania drugi raz tej samej trasy, skupiałam się na odcinku jakichś 30-40 cm przede mną i taki miałam mniej więcej zakres widzenia. Pełna koncentracja na absolutnie najbliższym fragmencie trasy, aż tu nagle wyrósł przede mną kuter, który pół godziny wcześniej stał w innym miejscu. No ja rozumiem, że trzeba było je wciągnąć i w ogóle, ale czy to musiało być akurat teraz, kiedy Gwiazda biegnie? :) Odurzona rybim zapaszkiem jeszcze. Eh.

Czarę goryczy przelał jadący prosto na mnie traktor. To żart? Nie, nie. Traktor, prawdziwy, najprawdziwszy nawet. Przytuliłam się więc do skarpy wydmy i grzecznie przeczłapałam koło niego. Być może wziął mnie za jakąś zbłąkaną turystkę, bo chyba po prostu nie wyglądałam, jakbym biegła ;) Albo było to na tyle nieoczywiste :P

Na pierwszej pętli dość szybko "pozbierałam" się po odcinku plażowym. Czwarty kilometr już był znów poniżej 6:00 (bo na trzecim zwolniłam do 6:37), piąty to urwanie kolejnych sekund. Pierwszą pętlę zaliczyłam w czasie poniżej pół godziny, co uznałam za całkiem dobry wynik. Jeszcze tylko powtórzyć to na drugiej pętli i zamknę bieg z czasem poniżej godziny. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić, o czym przekonałam się już na pierwszym kilometrze drugiej pętli.

Tempo w stosunku do pierwszego okrążenia było o ponad 40 sekund gorsze! To sporo, zwłaszcza, że pętla rozpoczynała się sporym zbiegiem. Mam taką nieśmiałą teorię, że odcinek plażowy dał o sobie znać dopiero na tym drugim okrążeniu. Bezpośrednio za plażą był fragment agrafki. Uważnie wypatrywałam znajomych twarzy i nie dawałam dojść do głosu zmęczeniu i wszystkim tym negatywnym myślom z zaledwie 500 metrowego odcinka plaży. Ale jak tylko wybrzmiało moje nazwisko wyczytane przez prowadzącego imprezę, to do głowy zaczęły pukać stłumione wcześniej chochliki. I co się tak cieszysz, zaraz znów plaża, dzika plaża. Sio. Niestety, nie pomogło.

Niby drugi raz powinno się biec łatwiej, bo trasa już nie jest nieznana, a jednak, pogrążona w odmętach tzw. "czarnej dupy" widziałam wszystko na czarno. Zamiast skupiać się na pozytywach (np. ta przeklęta plaża już za mną), dobijałam się myślą, że wyprzedziła mnie kolejna osoba. Nie mam jeszcze do perfekcji opracowanego sposobu na błyskawiczne układanie sobie w głowie. Bo przecież co z tego, że ktoś tam mnie wyprzedził? Miałam przerwę spowodowaną chorobą, naprawdę mało biegałam w ostatnich dniach, więc to żadne zaskoczenie, że nie dysponowałam pełnią formy. Zresztą. nie jestem żadną niepokonaną mistrzynią, że nikt mnie nie może wyprzedzić.

Na ostatnim kilometrze jednak znów zaświeciło słońce. W przenośni i dosłownie :) Wiedziałam już, że nie ma absolutnie żadnych szans, żeby zmieścić się w godzinie, ale za punkt honoru postawiłam sobie, żeby to przekroczenie było możliwie jak najmniejsze. Dałam sobie dwuminutowy margines i odpaliłam wszystkie rezerwy. Gdybym tyle się nad swoim ciężkim losem nie rozczulała i przyspieszyła chwilę wcześniej, udałoby mi się dogonić kobitkę, która wpadła na metę przede mną. No, trudno. Następnym razem :D

Przed :)
Radość z przekroczenia mety i to w czasie 1:00:49 (a za punkt honoru stawiałam sobie nie przekroczyć 1:02:00!) była tak duża, że wyżłopałam na mecie trzy herbaty :) I mimo, że dopadła mnie czarna dupa, do głowy dobijały się negatywne myśli w stylu weź daj sobie spokój, zaraz wyprzedzi cię pan o kulach (jeden z uczestników faktycznie poruszał się o kulach), to jednak udało mi się to wszystko przezwyciężyć i powiedzieć sobie shut up and run, bitch, run. To lepsze niż cały bieg zgodnie z założeniami. Jakby za każdym razem mi się udawało wszystko, co zaplanowałam, to bym chyba wykorkowała z nudów. No i moi czytelnicy też, bo ileż można czytać, że pobiegłam dokładnie tak, jak sobie założyłam, a nawet udało mi się coś tam urwać to tu, to tam..

Po :D
Zupełnie jak Chrissie Wellington :))) Co prawda, ja nic nie wygrałam, ale satysfakcja z przezwyciężenia słabości to zdecydowanie najlepsza nagroda, jaką udało mi się kiedykolwiek wywalczyć w jakiejkolwiek rywalizacji.

Fajnie, że ten Jarosławiec mi się przytrafił, ale już wiem, że więcej tam nie pojadę, przynajmniej nie na bieganie :) Lubię swoje zęby i wolałabym ich między kamieniami nie zostawiać :D

Podziękowania dla Łukaszka, który towarzyszył mi na trasie :D

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Listopad zamknięty.

Dziwny był to miesiąc i może to dobrze, że już się skończył. Miałam w planach lekkie wyhamowanie, ale okazało się, że zmuszona byłam zaciągnąć hamulec na trochę dłużej, niż początkowo zakładałam. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.. podobno.

Miesiąc zamykam wynikiem naprawdę zawrotnym: 60,01 km w czasie 6h17'23", co oznacza średnie tempo na poziomie 6:17 min/km. Pod względem przebytego dystansu - drugi najgorszy wynik w tym roku. Gorszy był tylko styczeń, ale wtedy ogólnie mało biegałam, a jeszcze na dokładkę: też byłam wtedy chora. Z drugiej strony, jest to mój statystycznie najszybszy miesiąc. Wpływ na to ma fakt, że spośród 8 biegów (MASAKRA!!), aż 3 to były biegi na czas (Gdynia, Kłos i Jarosławiec). A jeszcze trzeba dodać, że poniedziałkowe wspólne bieganie trochę zaniża moje średnie tempo, bo biegnę ciut wolniej, niż bym biegła na "zwykłym" treningu.

W grudniu raczej szału nie będzie, bo pogoda kapryśna i dobrze będzie, jak się nie rozchoruję znowu.. Zwłaszcza, że nie jestem obecnie zdrowa jak ryba, a tylko jako-tako się trzymam ;)

W tym miesiącu czekają mnie dwa biegi "na czas" - Kłos w tę sobotę (7.12) i Bieg Sylwestrowy (28.12). Jeśli chodzi o przebieg, to nie przewiduję jakiegoś szału, bo wiadomo - święta.. :)