piątek, 27 czerwca 2014

Motywacja.

Oczywistą sprawą jest, że motywacja to kluczowa sprawa, by realizować założone cele. Mniej oczywiste jednak jest to, co kogo motywuje i gdzie szukać dodatkowego źródła lub choćby źródełka. 

Jak zaczynałam swoją przygodę z bieganiem, moją największą obawą było to, co zrobię, kiedy zabraknie mi motywacji. Zaczęłam realizować plan pod wiele mówiącą nazwą "Odchudzanie z bieganiem". Efekty pojawiły się dość szybko (2-3 tydzień) i one napędzały do dalszego trzymania się rozpiski. Około 10 tygodnia zaczęły się wątpliwości - co dalej? Plan jest na 12 tygodni.. To co potem?

Szczęśliwie na horyzoncie pojawiły się biegi w Kłosie. Potem poznałam smak zawodów.. Spodobało mi się to wszystko, a motywacja nie słabła. Potem kolejne wyzwania - coraz dłuższe biegi.. W sumie, tak to trwa do teraz. Odpukać, nie miewam problemów z motywacją. Nawet jak jestem porządnie zmęczona, to nie tracę z oczu celu.

Dlaczego? Wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że źródło mojej motywacji pozostaje nadal takie samo. Nie wyznaczam sobie "celów osobowych" do prześcignięcia. Nie ma dwóch takich samych osób, z takimi samymi warunkami, a przeliczanie drugiej osoby tylko i wyłącznie na tempo, z jakim biega, jest takim trochę.. wyrazem braku szacunku. Przynajmniej ja tak uważam. Tak, jak nie szata zdobi człowieka, tak nie tempo świadczy o "jakości" biegacza. 

Lubię rywalizację. Ona napędza, bez dwóch zdań. Ściganie się to naprawdę fantastyczna sprawa. Pokonywanie kolejnych barier, pięcie się wyżej, zostawianie w tyle... swojego cienia i swoich wcześniejszych osiągnięć. To właśnie najczystsze źródło energii i motywacji do dalszego rozwoju. Przynajmniej u mnie."Każda życiówka jest twoim własnym rekordem świata" - przeczytałam taki tekst niedawno i podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami. To zamknięcie w siedmiu słowach całego piękna sportu amatorskiego.

Kiedy udało mi się, bez przerw na marsz, przebiec pierwsze dwadzieścia minut, głowa mi omal nie eksplodowała ze szczęścia. Nie ze względu na jakieś zabójcze tempo, czy wyjątkowo rewelacyjny czas. Zawsze się śmieję, że "minimum olimpijskiego to z tego nie będzie". Ale przecież NIE O TO CHODZI! :D Ten stan, który się osiąga, kiedy przełamuje się swoje bariery, jest nie do opisania! Nie da się go porównać z niczym innym. 

Ja być może jestem lekko stuknięta, ale naprawdę, szczerze się cieszę, kiedy ktoś inny doświadcza takiego stanu. Kiedy Ruruś i Karo wpadali na metę swojego debiutanckiego triathlonu tydzień temu, miałam łzy w oczach. Biło od nich czyste szczęście :) Tego szukam i do tego dążę.Nie żeby kogoś pokonywać, ale żeby się realizować. Robić coś nie dlatego, że inni to robią, albo by pokazać, że "jestem lepsza". Przekraczać swoje granice, bo od tego robi się fajnie i czysto w głowie. Energia, jaka się wtedy wyzwala, przekłada się nie tylko na sferę "sportową", ale daje też wiatr w żagle w innych dziedzinach.

Ostatecznie, skoro po naprawdę długich latach nienawidzenia biegania, robię to teraz regularnie 4-5 (a czasem i 6) razy w tygodniu, to chyba najlepszy dowód na to, że coś w tym musi być. Widzę, jak to na mnie wpłynęło i jak mnie zmieniło - na lepsze. Chcę tego więcej! :)

Pozostaje jeszcze kwestia celu. Staram się dobierać je starannie i ostrożnie, żeby nie przestrzelić.. Odkładałam w czasie start w maratonie, do momentu, w którym nie osiągnę pewnego "poziomu". Jednak bez odpowiedniej stymulacji, ten cel by się oddalał. A już na pewno nie przybliżał. W końcu jednak się zdecydowałam. Nie dowierzałam na początku, stąd te przyspieszone bicie serca i obawy, o których pisałam w poprzednim wpisie. Lęk, że może jednak jest jeszcze za wcześnie.. Ale kolejne treningi i biegi utwierdzają mnie w przekonaniu, że to jest właśnie dobry czas :) i że będzie dobrze :) 

Pod koniec zeszłego roku zaczęła mi w głowie kiełkować taka myśl, że "może triathlon?". Pod koniec stycznia zaczęły się mnożyć wątpliwości. Dałam sobie "czas" do końca marca. Obawiałam się etapu pływackiego, bo demonem prędkości nie jestem. Jednak to rower okazał się dla mnie największą przeszkodą. Miałam okazję obserwować, jak do TRI szykuje się mój mąż. Niby prosta sprawa - wystarczy też iść zgodnie z planem. Widzę jednak, że mam o wiele więcej godzin do przepracowania, głównie na rowerze, żeby móc się wypuszczać na tak głęboką wodę.

A'propos wody - bałam się jej najbardziej, bo basen to jedno, a przecież podczas zawodów startuje się w "prawdziwej wodzie".. Jednak mogę chyba powiedzieć, że jako tako udało mi się ten temat ogarnąć i trochę się oswoić z myślą o pływaniu "open water" :) Ale ze względu na moją szczątkową formę rowerową, wszelkie plany triathlonowe muszę odłożyć na później. Na dzień dzisiejszy to jeszcze nie jest moja bajka. Jeszcze! :) 

TRI schodzi więc na razie na dalszy plan, ale nie wykreślam go w ogóle z listy marzeń :) Nie chcę się po prostu zniechęcić, wybierając cel, który póki co jest po prostu poza moim zasięgiem. Uznałam, że chcę to zrobić, ale "z klasą" :D a nie - przeczołgać się.. Wiem, że to by mnie nie satysfakcjonowało. Takie same mam oczekiwania względem siebie, jeśli chodzi o maraton. Właśnie dlatego trenuję, realizuję plan i z uporem maniaka skreślam kolejne okienka w planie, nawet jeśli jest napisane "dzień wolny"... :D 

No, to się pomądrzyłam, a teraz mogę wrócić na ziemię.. :D

Nadrabianie zaległości.

Maj minął, zaraz skończy się czerwiec, a tu.. CISZA! Cóż - inne obowiązki mnie pochłaniają.

Dlatego biorę się za nadrabianie.. Miniony miesiąc znów był rekordowy.. Nastukałam nieco ponad 190 km i zajęło mi to 21 godzin i trochę.. Ciekawe, czy w czerwcu pęknie doba biegania? :) Pewnie tak.. :)

Dzisiaj kończy się 11 tydzień moich przygotowań do maratonu. Do Wielkiego Dnia pozostało dokładnie 7 tygodni. 49 dni. Jest 10:02, kiedy piszę te słowa, a więc mogę powiedzieć, że jest prawie "co do minuty".

Jeszcze 3 - 4 tygodnie temu ta myśl mnie paraliżowała. Żołądek się ściskał, oddech przyspieszał.. No dobra, to bardziej 2 - 3.. A może 1 - 2? Oj! Szczegóły! Chyba trochę mnie uspokoiło ostatnie dłuższe wybieganie. Według planu miałam biegać przez 150 minut. To pierwszy mój taki długi trening. Nie mam zadanego konkretnego dystansu, ale wcześniej sobie trochę poszacowałam i nastawiałam się na tempo 6:20 - 6:30. Udało się załapać, wyszło 6:30.

Normalnie odczuwałabym niedosyt, bo można odnieść wrażenie, że spełniłam założenia "ledwo co". Trzeba jednak wspomnieć, że w nocy z piątku na sobotę biegłam w Nocnym Biegu Świętojańskim na 10 km (może nie na maksa, ale w miarę żwawo), a jeszcze trochę byłam wymięta wyjazdowym weekendem. Wróciliśmy do domu, a ja już niedługo później byłam na trasie :) Więc jakby nie patrzeć - bieg na lekkim zmęczeniu ;)

Nadchodzące tygodnie to dalsze zwiększanie objętości, akcenty, interwały.. W głowie zaczyna się układać, chociaż zdaję sobie sprawę, że to ład pozorny.. Coś tak czuję, że im bliżej będzie do startu, tym stan rozdygotania będzie większy.. ;) Ale to chyba normalne.. :) Przypomina mi się film, który oglądałam na otwarciu Nocnej Ściemy 2013 - "Spirit of marathon"(można zobaczyć tu) . Wtedy było to lekko abstrakcyjne, bo przecież startowałam na półówce.. No i gdzie, ja? Maraton?

A tak. Ja. Czemu nie? :D Przecież to było moje marzenie od dawna. Brakowało mi tylko trochę odwagi, żeby to wyzwanie podjąć. No ale kiedyś tak samo było z półmaratonem.. wcześniej z 15-tką, dychą, piątką.. bieganiem w ogóle. A jakoś się udało do tej połówki doszurać...

Maraton to nie byle przechadzka, dlatego z takim fanatyzmem przykładam się do realizacji planu. Tak, żeby w dniu próby mieć głowę czystą i lekką, że swoje zrobiłam i teraz przyszedł czas na wisienkę na torcie. 11 tygodni za mną, 7 przede mną. W niedzielę "kontrolny" półmaraton, a za trzy tygodnie kolejne bardzo długie bieganie. Będzie się działo! :D