czwartek, 21 sierpnia 2014

Mój pierwszy raz...

Drogi Pamiętniczku.. Zrobiłam to! Ukończyłam swój pierwszy maraton!

W zasadzie na tym mogłabym zakończyć, ale pozwolę sobie przelać na "papier" kilka wspomnień ;) no, może kilkanaście... Inaczej nie potrafię!

Przed startem
 Jak przystało na poważnego zawodnika, w Trójmieście zameldowałam się już na tydzień przed maratonem, żeby się odpowiednio zaaklimatyzować... ;-) A guzik prawda! 9 sierpnia Rurek startował w Herbalife Triathlon Gdynia, więc krążenie w tę i z powrotem do Gdyni byłoby trochę stratą czasu, zwłaszcza, że z braku żłobka w sierpniu, jesteśmy z Agatką na "wakacjach" ;-)

Napięcie przedstartowe schodziło ze mnie już praktycznie od początku sierpnia. Wcześniej bywało różnie - na zmianę się bałam i byłam mocno podekscytowana. Ostatecznie im bliżej było do Dnia Zero, tym bardziej "obojętnie" mi się robiło. Nie powiem, że się zupełnie wyluzowałam, bo tak nie było. Prognozę pogody sprawdzałam chyba średnio co godzinę. A i tak pogoda zrobiła mnie w konia... ;)
Uzbrojona i (nie)bezpieczna!

Na starcie stawiłam się z moim prywatnym Klubem Kibica, uzbrojona po zęby w mleczko w tubce - sztuk dwa, żeby przypadkiem nie zabrakło mi energii... ;-)
Obawiałam się trochę, że będę latać jak oparzona z nadmiaru emocji, albo że utknę w kolejce do toi toi'a.. A tu nic. Zadziwiająco niewiele myśli przemykało mi przez głowę. Stałam i patrzyłam, tak jakbym w jakimś uśpieniu czekała na wyrok.. ;-)
Przy bramie startowej zaczęło się zagęszczać, zauważyłam, że pojawiły się "baloniki na 4:30", więc poczłapałam w ich kierunku. A co, stanę sobie, to nie jest przecież zabronione..

Jeszcze będąc w domu (tj. u naszych gdyńskich Gospodarzy), podjęłam strategiczną decyzję: 19 stopni i pochmurne niebo - nie biorę ze sobą plecaka z bukłakiem. Punkty odżywcze co 5 km - dam radę. Ruruś od rana piał mi nad uchem: IDEALNA POGODA! IDEALNE WARUNKI! Eh, dzisiaj już wiem, że to był wyjątkowo niemiły psikus pogodowy ;-)

Na podstawie panującej na starcie pogody podjęłam śmiałą decyzję, że będę się starała nie stracić tych czerwonych baloników z napisem "4:30" z oczu. Pierwsze 2 km pokazały mi jednak, że "baloniki" ten napis traktują raczej luźno. Owszem, początek był z górki, ale to, co się przeszarżuje na początku, czkawką odbija się później. Wiem to aż za dobrze. Dlatego trzymałam się jednak tego, co pokazywał mi zegarek i starałam się trzymać w okolicach 6:25-6:30. A baloniki majaczyły gdzieś tam z przodu, raz bliżej, raz dalej, aż w końcu zniknęły mi z oczu.

Nie pamiętam już dokładnie kiedy, ale chyba w okolicach 7 km słońce przypomniało o sobie, najpierw nieśmiało wyłaniając się zza chmur, żeby później bezceremonialnie świecić z całą mocą przez kolejne trzy godziny. Nieładnie. Nie tak się umawialiśmy!

Biegło mi się dobrze, dość lekko (haha, no dobra, przesadziłam). Kilometry mijały, a ja liczyłam sobie w głowie "ile to ja już naklepałam" - o, 1/10 za mną.. 1/9.. 1/8.. Przy 1/2 już mi się odechciało.. ;) Miałam wtedy inne zmartwienia.. Ale o tym za chwilę.. Tuż za 1/3 dystansu nastąpił pierwszy zgrzyt. Gdańsk okazał się mało gościnny.. Na 15 km zabrakło wody.. Dostałam izotonik, z czego byłam mało zadowolona, bo nie lubię takiego słodkiego picia. Chociaż to jeszcze nie jest taki problem. Izotonikiem się przecież nie obleję, a skóra ramion zaczęła mi się już lekko zaczerwieniać. Ratunek przyszedł na 19 km, kiedy jedna z wolontariuszek sama zaczęła uzupełniać braki i podawała biegaczom butelki z kranówką zdobytą w okolicznym budynku. Mam nadzieję, że nie była to woda z kibla, ale nie miałam żadnych rewolucji żołądkowych, więc chyba nie było źle.. ;-)

Przedsionek Piekieł
Trochę mnie ten odcinek osłabił. Do połowy dystansu dobiegłam w czasie 2h15' i dawało to jakieś szanse na dobiegnięcie w okolicach 4:35-4:40. Na 23 km wiedziałam już, że nic z tego.. O ile pierwsza połowa biegu to dość prosta droga z punktu A do B, o tyle druga część to krążenie prawie w miejscu.. Dwie nawrotki, ble. Dodatkowo, pierwsze 20 km to urodzaj kibiców i możliwość schowania się w cieniu budynków czy drzew. Okolice PGE Areny to przedsionek piekieł. Żadnych drzew, żadnych budynków. Tylko ta bursztynowa skorupa, wiadukt i 30 km tuż za nawrotką i tuż przed podbiegiem.
Zanim jednak doczłapałam do 30 km, miałam wątpliwą przyjemność dobrnąć do 25 km, gdzie dostałam zlewki izotoniku i wiadomość, że wody już nie ma. Okej. W wiadrach z gąbkami było jeszcze trochę wody, więc się nią oblałam i trochę schłodziłam. Szkoda, że nie było czym popić wypitego na 24 km mleczka w tubce. Było mi tak słodko, że myślałam, że mi się usta skleją.. ;-) A może się skleiły? Nie pamiętam :-D Wybrałam najczystsze wiadro i nabrałam wody w kubeczek celem przepłukania ust.. No risk, no fun!

Męki pomiędzy 26 a 30 km opisywać nie będę, bo musiałabym użyć sformułowań typu "wysrywanie kolejnych kilometrów", albo jeszcze gorszych... ;-) Wdrapałam się na wiadukt i już w oddali majaczył punkt odżywczy na 30 km. Obiecałam sobie, że jak dokulam się do niego, to podbieg na wiadukt sobie przespaceruję. Było tak gorąco, że zaczęłam się obawiać, czy nie dorobię się jakiegoś udaru, albo czegoś równie niemiłego. Kulałam się więc z zawrotną prędkością blisko 7:00/km, kiedy usłyszałam biegnącą z naprzeciwka kobietę, wołającą do swojego towarzysza niedoli No dawaj! Żywcem nas nie wezmą!" Kilkaset metrów dalej zrozumiałam, dlaczego tak wołała. 30 km będzie mi chyba powracał w koszmarach ;-) Dobiegam (!), rozglądam się, a przemiły wolontariusz z pewnym rozbawieniem i ogromnym uśmiechem na ustach oznajmia mi, że "picia już od dawna nie ma, ale mamy jeszcze cukier w kostkach". A co ja, koń jestem? Pić mi się chce! Aż stanęłam w miejscu, łzy napłynęły mi do oczu, ale pozbierałam się błyskawicznie, bo przecież łzy to też woda, nie mogę sobie pozwolić na jeszcze większe odwodnienie! ;-) Napisałam SMSa do Centrali Klubu Kibica i poszłam (bo chwilowo nie miałam siły na cokolwiek więcej) dalej.

Ludzie, którzy byli przede mną krzyczeli, że na tym maratonie zawsze musi być coś nie tak. Że nie może być "normalnie". Życie uratowała nam grupka kibiców, która poczęstowała nas swoją własną wodą. Z radości i wdzięczności zaczęłam podbiegać na wiadukt, który wcześniej obiecałam sobie, że podejdę. Ale jak tu podchodzić, skoro dostałam wodę od obcych ludzi? No jak ja bym wyglądała? Napiła się i IDZIE? O nie, nie, nie :-)

Szkoda, że te kilka łyków starczyło na tak niewiele.. W pewnym momencie, biegnący przede mną pan zaczął zbiegać z drogi i zniknął w sklepie, który ku mojemu zaskoczeniu był otwarty (15 sierpnia to przecież święto państwowe). Po chwili wybiegł z radosnym okrzykiem "LEJĄ KRANÓWKĘ!" Niewiele myśląc, chwyciłam leżącą na trawniku zużytą butelkę "oficjalnej wody XX Maratonu Solidarności" i pomknęłam (w zatrważającym tempie 7:30/km) uśmiechać się do tej Świątyni Kranówki. Pan ze sklepu widział mnie dobiegającą i wyszedł mi naprzeciw, zapytał czy ma być do picia, czy do polewania... OBOJĘTNIE! - krzyknęłam, bo co to za różnica? Pół godziny temu zaczerpnęłam wody z wiadra na gąbki, HELOŁ :-D

Nie wiedziałam nawet, że w tym czasie, w szaleńczym tempie, ulice Gdańska przemierzał do mnie Ruruś z ulubioną gazowaną wodą z pewnego niemieckiego sklepu ;-) Zdobytą kranówkę oszczędzałam i każdą kroplę traktowałam jak jakiś boski nektar. Na tym nieszczęsnym 30 km zostaliśmy całkowicie zniszczeni psychicznie brakiem wody i dodatkową informacją, że na 35 km też już nic nie ma, ale "spokojnie, na 40 km mają jeszcze dużo wody". Super! ;-)
Zdobycz :)
Jak tylko dojechał do mnie Łukasz, pogoda zaczęła się poprawiać - zachmurzyło się, a po 10-15 minutach przyszedł też drobny deszczyk. Dotoczywszy się do kolejnego punktu kontrolnego (35 km), zauważyłam, że uzupełnili zapasy i mają kilka butelek wody.. Co z tego, skoro w okolicach PGE Areny z biegu zrezygnowało najwięcej osób.. 

Podobno te ostatnie 7 km jest "najciekawsze". Muszę stwierdzić, że były to moje ulubione kilometry. Umieralnia, jaką zgotowała mi pogoda, przy współudziale organizatorów, bardzo mnie spowolniła. Nie umiem powiedzieć, czy gdybym miała odpowiednią ilość wody, to bym była w stanie biec cały czas, czy może też zaczęłabym się "sypać", ale jak tylko słońce schowało się za chmurami, poczułam przypływ energii. Stopy mnie już dosyć mocno bolały, a łydki miałam napompowane i czułam, że jestem na granicy skurczu, ale mimo to od 38 km postanowiłam, że już starczy tego chodzenia. Odpoczywać to sobie będę po maratonie. 

Mniej więcej na 40 km zaczęło już tak solidnie lać. Jak wbiegałam na starówkę, to miałam wrażenie, że finiszuję w biegu na 10 km, a nie na maratonie. Ulica Długa, a potem Długi Targ to był jeden wielki sprint.. Tak, zejście poniżej 5:00/km to u mnie sprint :-P Ale to wszystko przez ten deszcz, wyzwala we mnie jakąś dziką siłę :-D

Wpadłam więc na metę, z wielkim uśmiechem na ustach.. Szczęśliwa, że dotrwałam, chociaż było ciężko, że nie pękło 5h i że zaraz zjem obiecaną pizzę :-D 

Dopiero wczoraj wyczytałam w internecie, że miał na mnie czekać na mecie jakiś posiłek regeneracyjny, słodka bułka.. Niestety, nic z tych rzeczy już nie było. Ale kto by się czepiał, nie? ;-) 

Głupio mi to mówić, ale w zasadzie w niedzielę już mnie nic nie bolało.. W sobotę wstałam trochę połamana, bolał mnie krzyż, ale to raczej przez to, że spałam w nieswoim łóżku.. Nie zeszły mi paznokcie, poza kilkoma obtarciami na ciele, które są u mnie niestety standardem, nie miałam żadnych "pamiątek". 

Jednym słowem - obijałam się :-) i jedno jest pewne. Powtórzę to. Mimo tych koszmarnych kilkudziesięciu minut między 26 a 33 km, chcę się z tym zmierzyć ponownie. Chcę PRZEBIEC maraton. Bo jestem uparta :)

Chciałabym również podziękować.. Oczywiście mojemu niezawodnemu Klubowi Kibica - Łukaszowi za wszystko, Tacie, który niby przypadkiem był tego dnia w Gdańsku, Agatce za jej okrzyki i pytanie w drodze powrotnej do Gdyni: "a dlaczego mama JEDZIE z nami?" ;-) Fakt, skoro sama przybiegłam, to powinnam sama wrócić... ;-) a także Cioci i pani Mirce :-) oraz Markowi, Ewie, Asi ("mamo Agatki Dorotko biegnij!") i Emilce :) staliście w tym deszczu.. Dziękuję!!!

Na oddzielny akapit zostawiłam sobie Darię.. Dziękuję za wsparcie przed, po i w trakcie.. Za relację live na Babeczkowym facebooku.. Ale przede wszystkim za to, że w odpowiednim czasie nacisnęłaś odpowiedni guzik, pociągnęłaś za odpowiednie sznurki i jeszcze pomogłaś się przygotować. I choć na 31 km miałam ochotę Cię udusić ;-) to nie przeżyłabym tej przygody, gdyby nie Ty! Jesteś Matką Chrzestną tego mojego maratonu :-)

Dziękuję również za wszystkie gratulacje, ciepłe słowa i w ogóle.. Choć nie zawsze wiem jak się zachować i co powiedzieć, to naprawdę jestem wdzięczna i wiele to dla mnie znaczy.

Życzę wszystkim takiego prezentu urodzinowego, jaki sama sobie sprawiłam ;-)

Byle do mety!

Radocha
Uśmiech, bo zaraz koniec! (nie dlatego, że w tle Sowa :P )


Trasa

Wykresy

czwartek, 7 sierpnia 2014

To ile kilometrów ma ten maraton?

Szybko zleciało. Nawet nie wiem kiedy.. Dokładnie pamiętam, jak rozpisywałam sobie plan w szczegółach. Pamiętam, jaka mnie ogarnęła euforia, kiedy wypisywałam okienka na ostatnie dni przed maratonem i jak prawie uroniłam łezkę, gdy w rubryce "15 sierpnia" malowałam różową koronę (don't ask..).

Do startu zostało mi 8 dni. a w zasadzie 7 i kilkanaście godzin. Czy się boję? Nie. To nie jest strach, to raczej jakiś taki niepokój, obawa lekka przed nieznanym. Miałam okres strachu, paniki, ściskania w żołądku i lekkich duszności ;) ale wyleczyła mnie z tego Maja, która przy pomocy kilku słów, świadomie bądź nie, przywołała mnie do porządku i sprowadziła na ziemię - "to nie jest bieg życia". No właśnie - to po co ja się tak ekscytuję? :D

Tak się złożyło, że w kluczowym momencie przygotowań miałam zdrowotny kryzys. Przyniesiona ze żłobka angina była naprawdę słabym prezentem ;) Nie dość, że utknęłam w domu z chorą córką, to jeszcze po kilku dniach sama się rozłożyłam. Oczywiście - koncertowo. Tydzień antybiotyku, a potem kolejne 1,5 - 2 tygodnie większych lub mniejszych, tak zwanych: powikłań. A to jakieś infekcyjki, a to osłabienie maksymalne.. A wszystko właśnie wtedy, kiedy miałam robić kontrolny półmaraton i robić najdłuższe wybiegania.

Tak na dobrą sprawę, te 21,1 km w ramach testu udało mi się zrobić w miniony poniedziałek. Z wyniku jestem zadowolona, ale mam wrażenie, że te wyjęte z planu treningowego tygodnie choroby i późniejszych perypetii, zemszczą się na trasie. Wydawało mi się, że nie ma dramatu, miałam tydzień "zapasu", bo z planem ruszyłam o dokładnie tyle wcześniej...

Jednak treningi, które robiłam po antybiotyku zupełnie mi nie szły. Tak jak start przygotowań miałam świetny i bardzo motywujący - wracałam do domu zmachana, ale zadowolona, praktycznie nic mi się nie działo.. tak prawie cały lipiec to walka o przetrwanie. Piekielnie męcząca fizycznie i przede wszystkim psychicznie. Zaczęłam już wątpić w sens tej całej zabawy. Owszem, temperatury nie rozpieszczały, trzeba sobie jasno powiedzieć - lekko nie było. To wszystko w połączeniu z innymi, zupełnie przyziemnymi sprawami, które przecież same się nie załatwiają i nie dzieją, złożyło się na moją naprawdę słabą formę w lipcu. Taką ogólną, nie tylko biegową. Jak sobie pomyślę o tym okresie, to dochodzę do wniosku, że kto ze mną wtedy wytrzymywał, powinien dostać jakiś medal.. :P

Zderzenie ambicji z szarą rzeczywistością okazało się bardzo bolesne i trudne do oswojenia. A to przecież zawsze się tak kończy ;) Nakręciłam się tymi początkowymi małymi sukcesikami (życiówka za życiówką!) i chyba za mocno uwierzyłam, że można sobie te wszystkie wyniki śmiało ekstrapolować.. Z dwojga złego - dobrze że taki zimny prysznic zaliczyłam jeszcze przed biegiem... ;) Ale nie da się ukryć, że brak mocy, który mnie dopadł, mocno mnie przytłoczył i zdołował.

A w poniedziałek nastąpił przełom. Pogoda się pogorszyła, zaciągnęło się, zaczęło padać.. Natychmiast ubrałam się i wyszłam pobiegać. W planach miałam "odrobienie" niedzielnego wybiegania, którego nie było jak zrealizować, bo mieliśmy gości. Miało być 2h spokojnie, ale niosło mnie jak natchnioną.. Gdy po 2h miałam na budziku prawie 20,5 km uznałam, że można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zaliczyć zaległe długie i zaległy kontrolny półmaraton.. ;) bo nie dokręcić tych kilkuset metrów? Głupio jakoś tak! Zwłaszcza, że mocy jeszcze trochę było. 

Ciekawostka - gdy było ciepło, biegałam cały czas z plecakiem. Postanowiłam już sobie nawet, że bez niego nie pojawię się na starcie 15 sierpnia. W poniedziałkowym deszczu leciałam bez plecaka (czyli bez dodatkowego balastu) i czułam się rewelacyjnie. No i postanowiłam, że jak nie będzie prażyło słońce, to nie biorę plecaka. Co 5 km będą punkty odżywcze i z wodą, więc powinnam dać sobie radę :) obładuję się tylko mleczkiem w tubce i jazda. Prognozy, jak na razie, w miarę optymistyczne - nie przewidują trzydziestostopniowych upałów ;) a jakby się jeszcze jakiś deszcz zawieruszył... no byłoby miło! (wiem, wiem - życzyć sobie deszczu na długi sierpniowy weekend - chore!)

Staram się teraz jak najbardziej pozytywnie podchodzić do zadania, które sama sobie wyznaczyłam :) Pogodziłam się już z tym, że część treningów mi wypadła, a część została zastąpiona mało rozwijającym klepaniem w żółwim tempie, ale jakoś musiałam te upały przetrwać.. ;) Mam nadzieję, że za te 8 dni, mniej więcej o tej porze (14 z minutami) będę już w Gdańsku, może nawet będę już miała za sobą jedną lub dwie nawrotki.. ;) Oby, oby, oby..

Jeśli ktoś dobrnął aż tu, to może się da też namówić na jakieś małe trzymanie kciuków? :) 15 sierpnia o 10:00 wyruszam.. :D