czwartek, 11 września 2014

O Przechlewie słów kilka..

Kilka już dni minęło od mojego prawie debiutu w triathlonie, ułożyłam sobie więc wszystko w głowie i mogę relacjonować!

Decyzja o starcie zapadła w kilka godzin. Wcześniej tylko się tak z koleżankami przekomarzałyśmy, że a może by tak? Od początku mówiłam, że mogę pobiec te 10,55 km, to żaden problem... Niech się tylko znajdzie jakiś pływak i kolarz, to biorę to na klatę! To będzie takie dobre przetarcie przed prawdziwym debiutem..

Temat zaczął się rozmywać, by powrócić tuż przed końcem lipca ze zwielokrotnioną siłą.. Karolinie nie udało się zapisać już indywidualnie na 1/4, a ponieważ już się psychicznie nastawiła, to podjęła ten trochę już zapomniany pomysł - sztafeta. Łącza się grzały od ustalania co i jak.. Poruszyłyśmy niebo i ziemię, aż w końcu udało nam się skompletować absolutnie babski skład. Karo namówiła siostrę, by ta popłynęła, sama postanowiła wskoczyć na rower, a ja zgodnie z deklaracją - do szurania.

Korba trzymała mnie kilka dni. Jarałam się tym chyba mocniej niż nadchodzącym maratonem ;) Potem zaczęłam się trochę cykać.. No ale nic dziwnego - taka byłam pewna, że pobiegnę, a w ogóle nie wzięłam pod uwagę takiego scenariusza, że po maratonie mogę nie być w stanie biec. Skąd miałam wiedzieć, że będzie dobrze? Hę? Na szczęście było..

Mąż mój, Rurkiem zwany lub Trollem, startował w niedzielę, bo na listę zapisał się wcześniej i do debiutu na tym dystansie czas skrzętnie odliczał. My, Gwiazdunie, start miałyśmy w sobotę. W piątek miałam imieniny, więc zrobiłyśmy sobie taką odprawę techniczną... taką naradę bojową.. że zastanawiałyśmy się, czy Karo będzie mogła jechać na rowerze.. :D Nie no, żarcik, było bardzo kulturalnie i bez pijaństwa. Niemniej, stres przedstartowy utopiłyśmy w wyjątkowo pojemnych kieliszkach Państwa N.

Poranek nastał bardzo nagle. Jeszcze po powrocie z narady zaplotłam sobie dobierańca, bo dziewczyny miały w takim uczesaniu wystąpić, no to nie chciałam się wybijać. Okazało się, że tylko mi się chciało bawić z kudłami na bombie :D Nic to!

Odbiór pakietów był do 8:00, tak jak wstawianie rowerów do strefy zmian. Do Przechlewa mamy 95 km, więc wyjeżdżaliśmy po 6:00.. Agatka nie była zachwycona tą wczesną pobudką, ale jakoś udało nam się dojechać bez większych awarii ;) Na miejscu okazało się, że jest duży plac zabaw, więc wczesna pobudka została zrekompensowana.

Pogoda była cudna.. i to było moim największym przekleństwem. No nienawidzę biegać w cieple. Moje filigranowe (hahahaha) ciałko zagrzewa się wtedy momentalnie, sapię jak parowóz, wyglądam jeszcze gorzej, ale co najgorsze - tempo biegu spada o co najmniej 0:30 min/km i z tym niewiele mogę zrobić. Owszem, jakbym się trochę ogarnęła i nie nagradzała siebie nieustannie za zaliczenie maratonu, to może bym miała o jakieś 2-3 kg lżej, ale to tylko dywagacje! ;)

Najpierw wystartowali kozacy z 1/2 IM, o godzinie 9:00. Po 90 minutach na brzeg jeziora zaproszono zmiany pływackie. Nasza pływaczka, jak przystało na Twardą Babeczkę - bez pianki. Po pływaniu byłyśmy w drugiej połowie stawki, ale nas interesowała pozycja na tle babskich sztafet, bo było ich raptem pięć, więc jakieś szanse na podium były. Nikłe, ale były :D

Po pływaniu byłyśmy chyba 4 sztafetą babską i tak to się już utrzymało do końca. Na rowerze Karolina nikogo nie wyprzedziła, ale też i żadna babka nie wyprzedziła jej! To samo ja na biegu, ale plan miałam niezwykle buńczuczny.. Jak to ja :P

Już pierwszy kilometr pokazał mi gdzie moje miejsce. Na 3 modliłam się, żeby zaraz był punkt z wodą i prawie sobie go wymodliłam, bo stali kibice z pobliskich domków i polewali wodą ze szlaucha :) co za ulga! Szkoda że na jakieś 500-700 metrów tylko. Na nawrotce, w połowie dystansu oblałam się wodą naprawdę solidnie, jeden kubek wody wypiłam, a chyba ze trzy wylałam sobie na łeb i ciało. Nagle usłyszałam jakiś dziwaczny odgłos i ładną chwilę zajęła mi identyfikacja źródła pochodzenia.. Cóż.. woda wlała mi się za dekolt i... eh szkoda gadać :D

Do połowy trasy miałam ambitny plan przyspieszania na drugiej połówce.. Wtedy nastąpiło coś, co mi się jeszcze nigdy na zawodach nie przytrafiło... Rozwiązała mi się sznurówka! No jak to? Przecież miałam dobrze zawiązane buty.. samozaciskający się węzeł.. To jak to?? Do dziś nie wiem, ale po kilometrze biegu z rozwiązanym butem, dałam za wygraną i zatrzymałam się, by go zawiązać. Bez zębów fatalnie wyszłabym na zdjęciach z mety...

Potem to już się tylko toczyłam. Myślałam o tym, jak utrzymać tempo, ale stawało się to coraz cięższe.. Na trasę wyszłam ok. 12:40 i toczyłam się godzinę z groszem w tym upale. Trasa wiodła przez wioski i pola, więc grzało strasznie! Ostatecznie dopiero na końcówce złapałam wiatr w żagle i przyspieszyłam. Finisz był magiczny.. Dziewczyny na mnie czekały jakieś 100 m przed metą i dołączyły do mnie. Spinałam się, żeby nie wyszło na końcu, że jestem cienias i opadam z sił. Wpadłam na metę i wypiętym brzuchem rozprawiłam się z rozciągniętą przez hostessy szarfą. Ha! Udało się.

Szkoda, straszna szkoda, że ukończyłyśmy na 4 miejscu, ale obiektywnie patrząc i tak nie było źle. Nie miałyśmy jakiegoś super przygotowania, Karolina dwa tygodnie wcześniej robiła maraton winnic, ja trzy tygodnie wcześniej swój.. To był mój pierwszy szybki bieg po Gdańsku.. Następnym razem coś więcej potrenujemy :D

Jedno wiem na pewno. Muszę przełamać ten lęk przed rozpędzeniem się na rowerze, bo chcę sama spróbować się zmierzyć z tą dyscypliną. Bieganie jest fajne, ale triathlon kusi. Ponadto, pływanie i rower to doskonałe uzupełnienie treningów biegowych. Także - w przyszłym roku pewnie jeszcze nie, ale może za dwa lata.. kto wie.. może wtedy uda mi się samodzielnie wziąć tri na klatę? :D

Pożyjemy, zobaczymy.

A sam Prime Food Triathlon Przechlewo - polecam gorąco. Świetna impreza, mimo, że trasa biegowa z dwoma UPIERDLIWYMI podbiegami.. ;)

poniedziałek, 8 września 2014

Co dalej?

Do końca roku zostało jeszcze kilka ładnych tygodni, ale biegowo będzie się już działo zdecydowanie mniej. Podobnie jak w zeszłym roku po Nocnej Ściemie, budzę się każdego ranka i zastanawiam się "co dalej?"..

Od kwietnia do sierpnia byłam pochłonięta realizacją planu maratońskiego, którego zwieńczeniem był start w Trójmieście w połowie sierpnia. Zimę przebiegałam bez jakichś większych założeń - po prostu do przodu. Lato było dla mnie bardzo wredne. Cały lipiec grzało niemiłosiernie, a jak już wreszcie gorąc zaczął powoli odpuszczać, wlewając nadzieję w moje serce, to zdarzały się takie małe "przypomnienia", że nadal jest LATO! Pech chciał, że te gorące akcenty pogodowe przypadały dokładnie wtedy, kiedy najmniej bym sobie tego życzyła.. ;)

Przed maratonem już się przecież ochłodziło, nawet były dni deszczowe.. a 15 sierpnia - lampa. To samo było w minioną sobotę. Babeczki w sztafecie na dystansie 1/4 IM walczą o podium (no i złote kalesony!), a od samego rana słońce wali z całej siły.. Start o godzinie 10:30 - pływanie 950m, później 45 km na rowerze.. nie trzeba być żadnym geniuszem, żeby ustalić, że etap biegowy przypadnie na godzinę 12-13.. UROCZO. Dałyśmy z siebie wszystko - podium niestety nam uciekło.. ;) Następnym razem trochę potrenujemy! Jednak nie zawsze ma się to szczęście, że wpada się na zawody zupełnie z bomby i zgarnia się podium :D trzeba się było zadowolić złotymi kalesonami. I trzmielem w piwie.. ;)

Fajnie było, nie ma co.. Chociaż nie udało mi się w tym roku zrealizować "marzenia" z początku roku, nie wystartowałam w triathlonie (znaczy, wystartowałam, ale nie w pełnym), to są pewne plusy tej sytuacji. Nie chciałam łapać kilku srok za ogon i wybrałam przygotowania do maratonu. Triathlon musi poczekać :) Podpatrzyłam jak to wszystko wygląda z bliska, jak się nauczę jeździć na rowerze szybciej niż 15 km/h to będę miała już jakieś przygotowanie teoretyczne.. ;) i prawie praktyczne, bo zmianę biegową mam już opanowaną :D

Ten cały potok słów jednak nie przybliża mnie do odpowiedzi na zadane na początku pytanie - co dalej? Jak w sobotę biegłam w tym upale, to jedyne, co mi przychodziło do głowy to: "odpoczynek". Ale jak? Odpoczynek już we wrześniu? Jeszcze jakieś biegi będą przecież.. Tylko.. czy mi się jeszcze chce? Siedzę właśnie z katarem i chrypą a'la Barry White.. Kicham, prycham.. i.. snuję plany ;)

Miałam sobie pochodzić na basen trochę, żeby pozostać w ruchu, ale odpocząć od biegania.. ale jak, skoro zaczyna mnie rozkładać? Jak żyć i co robić? :)

Nie powiem, kiełkuje mi w głowie pewien szalony plan.. Ba, nawet dwa.. a jak tak sobie teraz dobrze pomyślę, to w zasadzie trzy.. No ale to zdrowie musi być na takie sprawy. A jak tu planować coś na poważnie, skoro gil sięga pasa?

Powiedzmy sobie jednak szczerze - przecież z tym gilem do pasa planuje się najlepiej :P

Poczekam na rozwój sytuacji i podejmę decyzję. Czas ucieka, a jak się zdecyduję, to wypadałoby ruszyć tyłek z fotela ;)