środa, 29 października 2014

Nocna Ściema 2014

Ah, cóż to była za noc.. ;) Nie mogę się pozbyć uśmiechu z ust, ale to chyba dobrze...

Przygotowania do startu, zgoła inne niż rok temu, rozpoczęły się już na początku tygodnia. Tym razem prawie wcale nie obejmowały biegania! W tym roku skupiłam się więcej na sprawach okołobiegowych i starałam się ze swojego dość okrojonego "czasu wolnego" coś tam wyłuskać i się po prostu przydać.

Po sierpniowym maratonie w mojej głowie zapanowały wakacje. Potrzebowałam trochę przegrupowania sił i nowego powiewu energii. Nie spodziewałam się, że jeszcze przed Ściemą poczuję wiatr w żaglach, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, coś drgnęło. Nie było już, co prawda, czasu na jakiekolwiek wyszukane "treningi, bo na kilka dni przed startem nie ma się co rzucać na, można powiedzieć "dawno zapomniane interwały". To już i tak nic nie zmieni ;)

Nie umiem powiedzieć, co się stało, ale takie ogólne zniechęcenie praktycznie prysnęło jednego dnia. Tak jak wracałam do domu styrana, nie chciało mi się absolutnie nic, a po zjedzeniu obiadu prawie czołgałam się w stronę kanapy, żeby chociaż przez chwilę poleżeć.. Tak w środę (chyba) jakoś się to wszystko odmieniło. Zupełnie jakby mi ktoś włączył światło w głowie. Bo wcześniej to tylko wiatr hulał ;)

Nocna Ściema jest biegiem bardzo specyficznym. Kto choć raz startował, ten na pewno wie, o czym mówię. Ba! Biec nie trzeba, żeby przekonać się, że warunki są delikatnie mówiąc trudniejsze niż na każdym innym biegu. Późna (czy może raczej wczesna?) pora startu to tylko wierzchołek góry lodowej ;) Rok temu, tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj, najbardziej obawiałam się zmęczenia.. Teraz wiedziałam już, że adrenalina zrobi swoje i że nie ma takiej opcji, że przysnę na trasie ;)

W zeszłym roku chyba bardziej przyłożyłam się do kwestii posiłku przed startem.. Śmiem zaryzykować, że ostatnio mam z tym naprawdę duży problem. Niby wszystko wiem, znam zasady.. teoretycznie.. Ale to, co w siebie władowałam i wlałam przed tegorocznym biegiem woła o pomstę do nieba! Przyszło mi za to zapłacić, ale do aspektów komediowych chciałam nawiązać trochę później.

Myślałam, że zeszłoroczna pogoda była jak na zamówienie. Było dość ciepło (jak na późnopaździernikową noc), ale tegoroczna aura okazała się jeszcze lepsza! Było chłodno (żeby nie powiedzieć zimno), a przez moment (ok. 18:00) obawiałam się, że temperatura spadnie w nocy do 0. Wiatr się jednak gdzieś ulotnił i słupek rtęci podskoczył do jakichś 5-6 kresek. Szał!

Przygotowany rano zestaw ciuchów okazał się idealny. Zmobilizowałam się nawet do zaszycia małej dziurki na nogawce, o której notoryczne zapominałam. A co! Niech będzie odświętnie, bez dziury! ;) Zegarek założyłam już o 16, żeby o nim nie zapomnieć ;) Ostatnio zdarzało mi się biegać z samym pulsometrem, hahaha.

No ale.. dość tego lania wody, do brzegu! Zgodnie z poleceniem Rurka, narobiłam górę naleśników., bo postanowiliśmy w tym roku odpuścić sobie pasta-party. Ochlałam się też pepsi, w nadziei, że to coś da.. Guzik! Tuż po północy oczy mi się zamykały, a te litry napoju gazowanego tylko mi w brzuchu bulgotały. Jeśli jednak ktoś myśli, że te trzy naleśniki i 1,5 litra pepsi to wystarczająco głupi pomysł, to dodam jeszcze, że poprawiłam to wszystko galaretkami z sokiem owocowym i podlałam "redbulem" z lidla. O! Taka ze mnie krejzolka! ;)

Choć teraz wiem, że to wszystko stanowiło mieszankę prawie wybuchową, to wtedy nic na to nie wskazywało. Ani przez moment nie przyszło mi do głowy, że organizm się za to zemści.. :D

Na starcie mnóstwo znajomych twarzy, podobni do nas wariaci, co spać w nocy nie chcą, tylko wychodzą biegać ;) Wszystkich Was kiedyś pozamykają w pokojach o miękkich ścianach, zobaczycie! :D

Nie wiem na ile mój syndrom "odkurzacza" był spowodowany obawami, że forma spadła mi na tyle, że nie będę w stanie pobiec tak jak rok wcześniej (2:11). A umówmy się, już w tym roku biegłam testowo półmaraton (w szczycie przygotowań do maratonu) i nabiegałam wtedy nieco ponad 2:04. Jarałam się wtedy, że jak dobrze przepracuję kolejne miesiące, to moooooooooże na Ściemie uda mi się złamać 2h. Ułożyło się inaczej i te śmiałe plany porzuciłam już na początku października, kiedy prawdziwym zwycięstwem było dla mnie wciągnięcie na tyłek spodni do biegania.

Kompletnie nie wiedziałam, czego mogę się po sobie spodziewać. Postanowiłam, że zobaczę, co nogi podadzą. Na średnią 5:41, potrzebną do złamania 2h nie miałam nawet co liczyć. Dwa tygodnie wcześniej w Sopocie, w biegu na 10 km w wielkich mękach nabiegałam średnią 5:43.. Tamten bieg był kropką, a nawet wykrzyknikiem na końcu zdania "W tym roku nie złamię 2h w półmaratonie". Fakt, tamten bieg kiepsko rozegrałam, ale forma od samego planowania się nie zrobi :) Ponad dwa razy dłuższy dystans, a średnia jeszcze do obniżenia.. E-he. Nie tym razem :)

Pierwszy kilometr pokazało mi w 6:12. Hm. Nie będzie chyba tak tragicznie. Po drugim kilometrze (5:33) byłam już pewna, że zeszłoroczny wynik jest do poprawienia. Uffff :) Nie dam plamy! Kilka kg na plusie w stosunku do października 2013, ale też trochę więcej km w nogach. Walczymy!

Zaskakujące, jak bardzo głowa się potrafi wyłączyć. Na zawodach, a zwłaszcza na tych dłuższych, bawię się w księgową. Biegnę i liczę. Czasem nawet mamroczę na głos ;) Pomaga mi to w odciągnięciu uwagi od wysiłku ;) Tym razem liczyłam sekundy, które mam w zapasie w stosunku do zeszłorocznego wyniku.

Sielanka trwała jednak dość krótko. Pierwsze symptomy zbliżającej się przygody życia miałam już na trzecim kilometrze. "Zaraz mi przejdzie", pomyślałam. Na ul. Andersa złapała mnie straszna kolka. Wysapałam ją i o dziwo już mi nie dokuczała. Pojawił się za to inny problem. Mój posiłek przedstartowy zaczął się domagać ewakuacji. Zdarzyło mi się kilka razy wracać do domu z biegania trochę wcześniej niż zakładałam.. ale na zawodach nigdy mi się taka akcja nie przydarzyła. Zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? :D

Uwaga! Osoby wrażliwe proszone są o nieczytanie! ;D

No ale dobra, jakoś to przetrwam. No i tak dwie pierwsze pętle pokonałam w miarę sprawnie, z krótkimi epizodami dyskomfortu, który jednak za każdym razem rozchodził się po kościach. Przy końcu drugiego okrążenia zaczęłam pilnie wyglądać tojtojów. Ok. Są na stadionie i przed stadionem. No to jeszcze nie teraz, oblecę stadion, później dookoła i najwyżej przy wylocie zawitam do niebieskiego domku. Ok, nie jest źle, dam radę się te 2,5 km przetoczyć i znów będzie możliwość.

Drodzy Państwo, z dupą nie ma żartów. Nie będę się wdawać w szczegóły, bo po co pisać o zimnym pocie na plecach, gęsiej skórce i włosach stających dęba? :D Śmieję się z tego do teraz, bo taka sytuacja zdarzyła mi się na zawodach pierwszy raz. Muszę przyznać, że to było chyba najlepiej spędzone 90 sekund! ;D

Za to, jak już stało się to, co się stać musiało, poczułam się zdecydowanie lżejsza (tja, też mi odkrycie), niosło mnie już naprawdę pięknie. Wiedziałam, że do końca pozostało mi już naprawdę niewiele. Jakieś 3 km i koniec. Straciłam trochę z wypracowanej "przewagi", ale to nic. Minimum w postaci pobicia zeszłorocznego czasu osiągnę na pewno. Na łamanie 2h przyjdzie jeszcze czas :) takie wyniki nie biorą się z nieba, trzeba na nie zapracować.

Kiedy zbiegałam ul. Stawisińskiego, zauważyłam biegnącą z przeciwka Kaśkę. Zerknęłam na zegarek i wydarłam się ile sił w płucach "dawaj Kacha!". Tak się właśnie zbiera plon regularnych treningów :) Satysfakcja gwarantowana :)

Kiedy po kilku minutach byłam w tym samym miejscu, co Kaśka, zobaczyłam zbiegającego szwagra z ekipą. Nooo, to zaraz wszyscy będziemy "po robocie" :) Ostatnie kroki pod górkę, zbieg na bieżnię, 3/4 okrążenia stadionu i upragniona meta!

Z wyniku nieco ponad 2:06 jestem zadowolona :) Może powinnam czuć niedosyt, bo moja przygoda kosztowała mnie na pewno 1,5 minuty, a może i więcej, bo poprzedzające ją 2-3 km były biegane "na piętach" ;) Nie ma tego złego - następnym razem będzie łatwiej o poprawienie życiówki ;D W zeszłym roku na Ściemie też nie darłam jakoś szczególnie na maksa. Myślę, że te nocne okoliczności, przynajmniej w moim przypadku, nie sprzyjają bieganiu na wyśrubowany rekord. Ja na pewno na jakieś nie wiadomo jakie czasy nie byłam nastawiona i przede wszystkim - przygotowana. Przyjdzie kiedyś na to czas :)

Podziękowania należą się mojemu towarzyszowi niedoli - Łukaszowi, który dzielnie ze mną klepał, chociaż dla Niego takie tempo to praktycznie "snucie się". Dzięki, Rurek :*

Kolekcja medali powiększyła się o kolejny. W tym roku planuję tam dołożyć jeszcze jeden (Gdynia) i na tym koniec. Noooo, może jeszcze Bieg Sylwestrowy... Ale to jeszcze sporo czasu, nie mówię "nie". Zobaczymy :)

piątek, 3 października 2014

Zaległe podsumowania i słów kilka o planach na końcówkę roku.

Patrzę w archiwum i oczom nie wierzę! Aż taka leniwa jestem? Szok. Ostatnie podsumowanie - maj 2014.. :D Wiedziałam, że dawno nic nie podliczałam, ale żeby aż tak??

W czerwcu nastukałam 214 km i zajęło mi to ponad 24h. To jeden dzień z całego miesiąca!! Trochę to daje do myślenia..
Lipiec - angina ropna + inne historie = 127 km i niecałe 15h. Sierpień - 152 km w nieco ponad 17h, a wrzesień to jak wakacje - 87 km i niecałe 10 godzin.
Co przyniesie październik? Półmaraton i bieg na dychę - to na pewno ;) więc 30-coś kilometrów będzie, a co ponadto? Zobaczymy.

Ciężko mi się ostatnio ruszyć z miejsca. To na pewno częściowo przez to, że przybyło mi trochę tu, a trochę tam.. Ciągle się mnie czepiają jakieś przeziębienia, bolące gardła, katary i kaszle.. Nawet teraz, pisząc te słowa, próbuję odkrztusić ;) no cóż - jesień jest. Chociaż to i tak nie jest jeszcze najgorzej, bo jeszcze kilka lat temu początek jesieni można było poznać po tym, że albo miałam zawalone zatoki, albo leżałam w wyrze z zapaleniem oskrzeli. Teraz jakieś tam przeziębionka. Phi tam..

Jednak nie da się ukryć, że mnie to mocno irytuje. Nie mogę wyjść pobiegać, nie mam jak wybiegać tego, co bez sensu władowałam do brzucha.. No i koło się zamyka.

W listopadzie jeszcze wybiorę się na dychę do Gdyni - jako zwieńczenie cyku GP.. No i tak sobie myślę, że to będzie już wszystko w tym roku :)
Przy mojej obecnej "formie" to i tak wygląda jak mega ambitny plan.. :)

Dużo za dużo.

Nadmiar. Cierpię na nadmiar wszystkiego. No dobra, prawie wszystkiego. 

1. Nadmiar spraw do załatwienia. 

Wpadłam w wir obowiązków i przez absolutnie idiotyczne podejście na zasadzie "a jakoś to będzie", przyładowałam sobie taki nawał pracy, że bywały chwile, że wątpiłam, czy w ogóle się ze wszystkim wyrobię. Zamiast podejść do tematu na spokojnie, rozplanować pracę i systematycznie realizować kolejne zadania - huzia na Józia. To nie mogło się skończyć dobrze.. ;) Chociaż coś tam błyska w oddali, jakieś światełko w tunelu i w głębi ducha modlę się, żeby to nie był pociąg ;)

2. Nadmiar kochanego ciałka. 

Przez panujący w głowie chaos, sypią się też inne aspekty życia codziennego. Dawno zapomniałam o zasadzie, żeby myśleć, co wkładam do ust i czy faktycznie tego potrzebuję. Jak się zaraz nie opamiętam, to będę musiała wyciągać ciuchy z czasów ciąży.. :P

3. Nadmiar dramatów. Nie moich!

Jakby było mi mało własnych spraw, to jeszcze dookoła mnie rozgrywają się jakieś niestworzone historie, które, zamiast zignorować i zająć się sobą, obserwuję i mimowolnie daję się wciągać w gierki osób, którym się w życiu najwyraźniej mocno nudzi. Nu, nu, nu. 

4. Nadmiar chorób (niedobór zdrowia). 

Przeziębienie, którym poczęstował mnie mąż w Przechlewie miało sobie pójść w diabły po kilku dniach. Coś jednak poszło nie tak, jak trzeba i dopiero tydzień temu poczułam, że wreszcie nie dusi mnie kaszel. Niestety, wczesna jesień ma to do siebie, że rano jest zimno, a po południu w miarę ciepło.. Nie wiadomo, jak się ubrać, a w zasadzie - czy się rozebrać? No i przewiało mnie w poniedziałek w pracy, doprawiło na bieganiu i nowe przeziębienie na własne życzenie.. 

W zasadzie na tym kończy się lista.. Teraz mogłabym ponarzekać o tym, czego mi brakuje, Tylko po co? Od samego tego narzekania nic się nie zmieni..