piątek, 18 grudnia 2015

Pfff, pffff, pfffffffffff.

No i tak pięknie żarło, ale znów musiałam się przeziębić.. :(
Myślałam, że to nic wielkiego, dlatego po krótkiej pauzie, jak tylko poczułam się lepiej wyszłam sobie pohasać. No i trzeba było jednak zostać w domu. Bo zamiast wyjść na prostą, znów mnie dopadł katar...

Rok się powoli kończy, zbliża się czas podsumowań i wygląda na to, że choćbym się nie wiem jak spinała, to nie doskoczę do tego, co wykręciłam w zeszłym roku. Nie jest to oczywiście jakiś wielki powód do smutku, czy wręcz załamki, bo nie należy zapominać, że w 2014 roku kilka miesięcy upłynęło mi na przygotowaniach do maratonu.. Jeździliśmy też do Gdyni, którą w tym roku świadomie odpuściliśmy.. no i w 2015 roku kilka startów odpuściłam, bo byłam po tzw. "drugiej stronie". To się oczywiście zdarzało też w 2014 roku, ale w tym zdecydowanie częściej. A, i leń był też trochę większy :P

To na razie tyle. Z porządnym podsumowaniem poczekam do końca miesiąca, bo może coś tam jeszcze dorzucę, kto to wie.. ;)

wtorek, 1 grudnia 2015

Listopad miesiącem Bidy i Nędzy? Już nie!

Odkąd zaczęłam biegać, listopad był zawsze najnędzniejszym miesiącem w roku.. Składało się na to kilka czynników - głównie atmosferycznych ;) ale też zdrowotnych.. 

Aaaale! Rok 2015, który okazał się rokiem sporych zmian, również w tej materii zaskakuje!
Listopad 2015 to mój najbardziej aktywny miesiąc w całym roku! Póki co, bo przecież został jeszcze jeden :)

Żeby nie być gołosłowną, trochę statystyki (samo bieganie): 

2012 - 66,19 km - 7h21'06" 
2013 - 60,01 km - 6h17'23"
2014 - 76,56 km - 8h39'52"
2015 - 108,23 km - 11h56'11"

Jeśli chodzi o realizację założonych celów, to przedstawia się to następująco: 

Bieganie - 108,23 / 100 km - 108%
Rower - 5 / 8 aktywności - 62% (ale prawie 100 km wykręconych i ponad 4h!)
Pływanie - 2 /4 aktywności - 50% (ale tylko jeden "trening" na basenie..)

Patrząc na to od strony całościowej realizacji założonych celów - średnio mi to wyszło.. ale z pewnymi sprawami się nie wygra - fizjologia jest nieubłagana, a z oprychą na pysku nie ma się co ładować na basen. W ogólnym rozrachunku nie ma to jednak większego znaczenia :) Złapałam trochę więcej wiatru w żagle. Moja szklana prześladowczyni również zaczęła pokazywać trochę mniej straszne cyferki :) No, szału nadal nie ma, jest kiepsko, ale jakby mniej kiepsko niż miesiąc temu :D

Jak będzie wyglądał grudzień? Ho-ho-ho! To się okaże, bo wiadomo - święta - ale pierwszy weekend przyniesie już 21 km z półmaratonu św. Mikołajów w Toruniu.. Jestem dobrej myśli :) (no wiem, jak zawsze :P )

PS. No i znowu się na coś zapisałam! ;D

poniedziałek, 30 listopada 2015

No to poszło.. ;)

Proces planowania "TRI sezonu" zakończony sukcesem. Dogadali się, ustalili i nawet pierwszych zapisów dokonali!

Mój zeszłotygodniowy dylemat - maraton w maju czy ćwiartka w czerwcu - zszedł trochę na dalszy plan, jak tylko zaczęłam szczegółowo rozpisywać co, gdzie i kiedy. Przypomniałam sobie, ile miałam biegania poprzednio.. a realizowałam dość luźny plan na tzw. "przetrwanie". Moje kolejne starcie z dystansem królewskich chciałabym, by było jednak zwycięskie w pełni - czyli bez epizodów chodzonych. Musiałabym się więc przyłożyć troszkę więcej, a to bardzo czasożerne.. 

A mój mały prywatny tri-kalendarz już się skrystalizował! Pod presją czasu (koniec pierwszego terminu opłat w Charzykowych), podjęliśmy kilka kluczowych decyzji i już wiemy, co i gdzie chcemy popełnić. 

Zapisałam się ostatecznie na sprint, żebyśmy mogli z mężem wystartować razem (jedno po drugim) :) Opcji było wiele - bo wchodziła też w grę sztafeta.. ale ponieważ czerwiec to dopiero tak na dobrą sprawę początek sezonu, postanowiłam, że na ćwiartkę przyjdzie czas troszkę później. Będzie więcej czasu na rozpływanie się w otwartym zbiorniku, bo basen to jednak basen...
Nie da się wszystkiego przećwiczyć na 25m od ściany do ściany, z dnem na wyciągnięcie ręki i z wodą przejrzystą, albo chociaż trochę przejrzystą.. To nie to samo co jezioro czy morze.. :)
Plan podstawowy zakłada 4 starty - po jednym w miesiącu od czerwca do września.
Będzie się działo! :D

wtorek, 24 listopada 2015

Listopad się kończy..

Powoli zbliża się koniec miesiąca, a ja już teraz mam znacznie więcej kilometrów niż w zeszłym miesiącu :) A jeszcze został niecały tydzień! Juhu :) Idzie ku lepszemu, zdecydowanie!

Tytuł wpisu nie jest może zbyt odkrywczy, bo każdy się mniej więcej orientuje, że lada dzień powitamy grudzień.. Ale koniec listopada to zarazem początek planowania, co by się chciało "zrobić" w 2016 roku. Część imprez, które chodzą mi po głowie, uruchomiła już zapisy. To znaczy - nie imprezy uruchomiły, ale ich organizatorzy ;) Niektóre listy są już prawie pełne, więc to tak naprawdę ostatni moment, żeby się jakoś określić..

Okres zimowy jest zdecydowanie mniej intensywny, jeśli chodzi o zawody. Na razie jestem zapisana (bądź mam silne postanowienie, że już za momencik, już za chwileczkę się zapiszę) na jedną imprezę w miesiącu, w okresie od grudnia do marca. W grudniu jest to półmaraton św. Mikołajów w Toruniu, styczeń i luty - lokalne biegi na 7,5 i 10 km (nareszcie nie trzeba jeździć!), a w marcu, tradycyjnie już, Bieg Zaślubin - 15 km w Kołobrzegu.

Na kwiecień planuję dyszkę w Szczecinku, to już też tradycja. Trasa jest płaska jak stół, lubię tam wracać, mam ogromny sentyment do tego biegu.. Pewnie za sprawą życiówki z 2014 r., do której nie udało mi się nawet odrobinkę zbliżyć w 2015 roku :( Ale pojadę tam, bo jest w miarę blisko, miejscówka sprawdzona, impreza fajna.. Czego chcieć więcej? :D

No i maj.. Targają mną sprzeczne emocje, bo z jednej strony chce mi się, co jest absolutnie absurdalne, biorąc pod uwagę moje przygody z biegami w Trójmieście, no ale jednak - no zachciało mi się znów maratonu.. Z drugiej strony odzywa się głos rozsądku.. no dobrze, huczy mi w bani, że NIE NIE NIE, NIE RÓB TEGO DURNA BABO! I co ja mam zrobić? Pffff... Do 29 lutego jest najniższa opłata startowa - mam więc czas na rozważenie wszystkich ZA i PRZECIW.

Solidnym argumentem "przeciw" jest to, że po poprzednim maratonie podupadłam na zdrowiu :P zajechałam się totalnie.. a przecież maj to tak na dobrą sprawę przedsionek sezonu triathlonowego..

A skoro już o tri mowa. W głowie układa mi się powoli jakiś taki plan odnośnie tego, co bym chciała w tym roku popełnić.. I coś czuję, że przyjdzie mi wybierać - maraton w maju, albo ćwiartka w czerwcu. Bo chyba nie ma się co czarować, że dam radę ogarnąć obydwa wyzwania w odstępie niecałego miesiąca.. Znaczy - dać, to bym pewnie dała radę. Ale tu się jeszcze troszeczkę o styl rozchodzi ;) no i żebym znów nie była zajechana.. ;)

Tak więc muszę solidnie pogłówkować i się wreszcie określić.

eh, jak żyć? :)

wtorek, 10 listopada 2015

Małe kroczki.

Jak już pisałam, staram się wrócić do regularności. Trzeci miesiąc z rzędu stawiam sobie "wyzwania" i próbuję je realizować.. Na razie - bez szału. Wyzwania nie składają się wyłącznie z biegania.

Wrzesień:
Bieganie: miało być 115 km - było: 63,42 km czyli 55%
Rower: miało być 8 h - było:  0,5 h czyli 6,25%
Pływanie: miały być 3 aktywności - było: 0! słownie: zero! Bu!

Październik:
Bieganie: miało być 120 km - było: 61,73 km czyli 51%
Rower: miało być 8 aktywności - było: 6 aktywności czyli 75%
Pływanie: miały być 4 aktywności - było: 3 aktywności czyli 75%

Listopad:
Bieganie: ma być 100 km - jest: 18,8 km - 19%
Rower: ma być 8 aktywności - jest: 2 - 25%
Pływanie: mają być 4 aktywności - jest 0 - 0%

Na obronę powiem, że we wrześniu byłam chora.. ;) Październik może by się dało jakoś podratować, gdyby nie Nocna Ściema. Po tym szalonym weekendzie dochodziłam do siebie przez kolejny tydzień.
W listopadzie nie ma wymówek. Na razie jest średnio, ale jestem dobrej myśli.
Na początku miesiąca zrobiłam sobie test na trenażerze i ustaliłam FTP - 158W. Dupska nie urywa, ale trzeba było jakoś ustalić poziom wyjściowy.
Jutro bieg na 10 km w Darłowie. Będzie okazja do określenia, w jak bardzo czarnej D. znajduję się, jeśli chodzi o bieganie.
Pływanie testowałam w październiku - 400m w 08'09,1"

Chciałabym się podciągnąć na rowerze, ale nie mam zielonego pojęcia, jakie są moje możliwości, więc będę po prostu regularnie kręcić (bo to jest najważniejsze obecnie) i zobaczę, na jaki procentowy progres się to przełoży. Czy uda się dobić do 165W w 20-minutowym teście?

Co do pływania - chciałabym zejść poniżej 8:00/400m, ale moje doświadczenie jest tak mizerne, że nie wiem nawet, czy jest to cel mało ambitny, realny, a może całkiem szalony.. Pożyjemy, zobaczymy.

O bieganiu będę mogła więcej powiedzieć jutro.. Wrześniowy bieg Westerplatte na 10 km zaowocował średnim tempem 5:46 min/km. I tak sobie myślę, że spróbuję utrzymać średnią na poziomie 5:45 min/km.. O ile będzie to w ogóle możliwe. Mało biegałam, a do tego jutro ma mocno wiać.. Wszystko się okaże. Każdy wynik biorę na klatę - się leniło, to potem się powłóczy.. ;)

Mizeria w obrazkach.

W poprzednim wpisie się "wyspowiadałam" ;) a teraz kilka obrazków. W zasadzie nie wymagają większego komentarza ;)
Na pierwszy ogień - sezon 2012/2013:
2012/2013 - ilość przebiegniętych km w danym miesiącu

2012/2013 - zestawienie przećwiczonego czasu
Kolejny - sezon 2013/2014:
2013/2014 - kilometry

2013/2014 - czas, czas, czas..
Na deser - sezon 2014/2015:

2014/2015 - roczne roztrenowanie? Czemu nie..

2014/2015 - czas - gdyby nie rower, byłoby bardzo mizernie..
Żeby nie pozostawiać złudzeń, zestawienie kilometrów i czasu w ujęciu rocznym:


Kilometry w ujęciu rocznym - najlepiej tu widać, że rower ratował sytuację..
A tutaj czas ćwiczeń w ujęciu rocznym
I tylko bieganie:
Nie powinno się kopać leżącego, ale sama sobie wymierzam kopa w tyłek, za to, jak bardzo się leniłam :P

W sumie nie trzeba już nic więcej pisać. Wszystko widać gołym okiem :) Dziwiłam się troszkę na początku roku, dlaczego nie mogę się pozbyć poświątecznej oponki. Już się nie dziwię, teraz się boję, bo kolejne święta tuż-tuż.. ;)

Oh, słodkie "roztrenowanie".. Spowiedź lenia :D

Kiedy zaczynałam biegać, do głowy mi nawet nie przyszło, że kiedykolwiek będę o tym moim powłóczeniu nogami mówić "trenowanie". Przez pierwsze tygodnie krztusiłam się ze śmiechu, kiedy ktoś pytał "ile treningów biegowych robisz w tygodniu?"... Treningów? Haha, dobre sobie :D

Później już mnie to tak nie śmieszyło. Chyba zaczęłam widzieć w tym swoim bieganiu jakąś namiastkę treningu. Zaczęło się to mniej więcej wtedy, kiedy trafiłam na stadion, gdzie był prowadzony trening lekkoatletyczny. Bo jak to inaczej nazwać? Jakieś interwały, przebieżki, rytmy.. To już nie było zwykłe szur-szur. Spodobało mi się takie urozmaicenie, a jeszcze bardziej spodobał mi się progres, jaki nastąpił w moim szuraniu.

Pierwszy raz o "roztrenowaniu" usłyszałam po roku biegania. Zaczęłam biegać na początku jesieni, więc kiedy stuknął roczek, akurat wiele osób wchodziło w fazę roztrenowania. Wydawało mi się to dziwne, bo przecież cały rok walczyłam o to, żeby to całe "trenowanie", czy po prostu szuranie, wykonywać regularnie.. A teraz mówią - odpocznij, naładuj akumulatory, rób wszystko inne, ale nie biegaj. Yyyy? Jak to? Po co? Hmmm

Po pierwszym roku "roztrenowanie" zrobiło mi się przypadkiem. Chodziłam na basen, bo miałam wykupiony kurs doszkalający, ale biegania było mało, bo walczyłam z przeziębieniem. Przełożyło się to na zawrotną ilość kilometrów w listopadzie 2013 r. - 55. Był to trochę szok, bo od miesięcy nie schodziłam poniżej 100 km miesięcznie. Roztrenowałam się więc zupełnie przypadkowo. W grudniu już wróciłam do "co najmniej 100 w miesiącu". 

Kolejny sezon był bardzo intensywny. Od kwietnia trenowałam (tak!) do sierpniowego maratonu. To był bardzo pouczający okres. Maraton był kwintesencją mojego podejścia do nowych wyzwań - spokojnie, mam czas ;) Postanowiłam wypełnić założenia planu najlepiej jak się dało i zobaczyć, co się da z tego wyciągnąć. Plan był różnorodny i to mi bardzo leżało. Nie dało się uniknąć komplikacji - angina ropna na przełomie czerwca i lipca (czyli na jakieś 6 tygodni przed startem) mocno mnie osłabiła, wybiła z rytmu i podcięła trochę skrzydła.. Dużo się napracowałam, żeby wrócić na wcześniej wyznaczone tory. W ostatecznym rozrachunku nie miało to jednak większego znaczenia, bo podobnie jak pierwszy półmaraton, piętnastkę, ba! nawet pierwszą dyszkę, postanowiłam zrobić bez większej napinki, żeby zobaczyć przede wszystkim, czy da się to przeżyć? Dało się, przeżyłam i już wiem, że jeśli znów zapiszę się na maraton, to celem numer jeden będzie go PRZEBIEC. Czyli - żadnego marszobiegu. 

Niestety, nie udało mi się uniknąć takiego trochę zachłyśnięcia się swoją cudowną formą. Hej! Zaliczyłam maraton, jestem już prawdziwą biegaczką, prawda? Taka byłam doświadczona już, trenowałam ciężko, nauczyłam się sporo i zmieniło się moje podejście do biegania. Trening! Sama siebie przekonałam, że przecież moje "szuranie" to też jednostka treningowa. Długie wolne? Wszystko się zgadza. No, może nie zawsze długie.. Nieważne.

Zrealizowałam plan TRENINGOWY, więc roztrenowanie było naturalnym następstwem. Rok wcześniej nie było o tym mowy, bo przecież tylko starałam się utrzymać nawyk biegania, ale po tych kilku miesiącach przygotowań do maratonu, no to już nie jestem byle szuraczką, a biegaczką! Maraton, heeeeloł! Roztrenowanie należy mi się jak psu micha. 

Niesamowite, ile człowiek jest w stanie sobie wmówić.. Nie do końca świadomie, ale jednak. Bo skąd się u mnie wzięło poczucie, że trenowałam? Pobiegałam trochę więcej niż rok wcześniej i to wszystko. No ale moje biegowe ego rosło. Trenowałam, więc teraz zrobię roztrenowanie. Ale powiedzmy sobie szczerze - zajechałam się tymi przygotowaniami do maratonu i w listopadzie 2014 r. organizm się zemścił. Znów średnia miesięczna spadła poniżej 100 km, ale nie udało mi się wrócić tak szybko, jak rok wcześniej. W końcu trwało roztrenowanie.. Grudzień też był mizerny.. Uspokajałam się, że przecież to nic. Zmęczona byłam, trzeba było odpocząć przed nowym sezonem. Sezonem, haha. 

Szczęśliwie, popełniane głupstwa (mniej lub bardziej świadome), szybko się na mnie mszczą. Trzeci "sezon" mojego biegania, czyli czas od 11.2014r. do 10.2015r. był bolesnym ciosem w moje rozbuchane biegowe ego. Zemsta. Miesięcy z wynikiem powyżej 100 km było, uwaga, dwa. Styczeń - 101 oraz czerwiec 102. To nie żarty, tak było. Oczywiście, doszedł rower, bo bez tego to bym chyba dobijała setki, ale na wadze.. 

Jedno jest pewne, porządnie się roztrenowałam. Na tyle porządnie, że teraz muszę walczyć sama ze sobą, żeby się znów wdrożyć w regularne "treningi". Widzę na własne oczy, jak bardzo się cofnęłam i to praktycznie zabija motywację.. Pokarało mnie też wzrostem wagi. Na szczęście jeszcze się mieszczę w ciuchy, ale tu i ówdzie się wylewa, koszulki nie leżą już tak dobrze, jak kiedyś.. To się MUSI skończyć. 

Głupi ten, co głupio robi. Po tej samokrytyce, skrusze, przyszedł czas na pokutę ;) Nie będzie lekko, bo nadal bardzo dobrze pamiętam radość, która towarzyszyła poprawianiu życiówek, czy też "nagrody" w postaci mniejszego rozmiaru ubrań. Ale jak się narozrabiało, to trzeba teraz swoje "przecierpieć", żeby móc znów się cieszyć. 

Nic się nie dzieje bez przyczyny - mam nadzieję, że ten gorszy okres był potrzebny i nie był to czas zmarnowany. Myślę, że dzięki temu wiem, żeby nie odlatywać za bardzo w przestworza, jak jest "lepiej". Liczę, że będę pamiętać o tym, jak łatwo to "lepiej" można stracić.

Sukcesywnie odcinam niepotrzebne bodźce, by móc skupić się maksymalnie na tym, co dla mnie najważniejsze (nie tylko sportowo-biegowo, ale też zawodowo). Kiedy wszystko działa, jak należy, dodatkowe sprawy nie wpływają na obniżenie efektywności. Jednak w okresie takim jak teraz, kiedy dużo wysiłku kosztuje mnie prawidłowe funkcjonowanie na poziomie podstawowym, muszę, absolutnie MUSZĘ ograniczyć rozpraszacze uwagi, bo inaczej zwariuję w tym chaosie.

 Nie da się funkcjonować na pełnych obrotach cały czas. To prowadzi do wniosku, że "roztrenowanie" jest potrzebne. Od teraz jednak, będzie to dla mnie oznaczało coś trochę innego ;) Od początku powinno tak być, ale jako mistrzyni wmawiania sobie samej różnych rzeczy, dałam się zwieść wewnętrznemu leniuchowi.. 

Tym sposobem, zamiast napisać coś ciekawego, znów naprodukowałam mnóstwo wyrazów i zdań o tym, jak bardzo nie tak, jak powinny, idą sprawy.. ;) No ale cóż- czasem trzeba pewne rzeczy z siebie wyrzucić. Człowiek musi, bo inaczej się udusi.

I oby znów było "lepiej" :)

wtorek, 3 listopada 2015

Nocna Ściema 2015 - od kuchni ;)

Moja żenująca dyspozycja w tym roku pomogła w podjęciu decyzji o tym, czy startować w Nocnej Ściemie, czy może skupić się tylko i wyłącznie na pomocy. W zasadzie nie musiałam się długo zastanawiać.. ;)

Chociaż na pewno wiele można jeszcze poprawić i usprawnić, myślę, że nasze (wolontariuszy) wysiłki przyczyniły się do sprawniejszej realizacji imprezy. Siedziałam "w papierkach", czyli w biurze zawodów - tam wiem, co się dzieje i jako-tako ogarniam temat. Robota została rozłożona na dwa dni - w piątek wszystko naszykowaliśmy, żeby w sobotę w systemie dwuzmianowym wydawać numerki i przygotowane przez Organizatora fanty :)

Ponieważ byłam wolontariuszem niebiegnącym (bo oczywiście nie brakowało osób, które najpierw pomagały, żeby o 2:00 w niedzielę stanąć na linii startu), przypadła mi w udziale II zmiana w biurze. Był taki moment, że śmialiśmy się, że chyba trzeba zamknąć biuro, bo nic się nie działo.. ;) To oczywiście żarcik, bo wiadomo było, że największe oblężenie biura w przypadku tej konkretnej imprezy, przypada na godziny 0:30 - 2:00 :)

W pewnym momencie do biura wpłynął prawdziwy potok ludzi.. Zupełnie jakby ktoś odkręcił kran :) Nie pamiętam dokładnie, która była godzina, ale jakoś przed północą.. Rozpoczęła się gimnastyka pomiędzy kartonami z koszulkami i kopertami z numerem startowym z czipem. Złapałam się na tym, że wszystkich witam "dzień dobry", a przecież był środek nocy.. :D

Oblężenie trwało już praktycznie nieprzerwanie do godziny 1:40. Mimo, że biuro miało działać tylko do 1:30, żeby zdążyć przekazać na start wszystkie niezbędne dane. Pod koniec zrobiło się dość nerwowo, bo jeden z uczestników postanowił wyładować swoją frustrację na wolontariuszach.. Rozumiem, że przed maratonem człowiek się denerwuje, ale stara zasada mówiąca "kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi" w tym przypadku pasowała jak ulał. Było nam przykro, bo do tego momentu wszystko szło sprawnie i bezproblemowo, a ten incydent położył się cieniem na całym wieczorze. Staraliśmy się wszyscy jak mogliśmy, żeby szybko "obsłużyć" uczestników i w miarę możliwości naładować ich pozytywną energią przed startem.. A tu na koniec, niejako "w podzięce" dostaliśmy siarczystego liścia. Najbardziej oberwało się oczywiście osobom, które miały z tym feralnym uczestnikiem bezpośrednie starcie, ale nie da się ukryć, że ta negatywna atmosfera udzieliła się wszystkim.

Zaczęliśmy już powoli zbierać listy startowe, porządkować stoły i już mieliśmy zamykać drzwi.. Znajomy pytał, czy już na pewno koniec i czy nie ma szans, żeby jeszcze jedną osobę przyjąć, jeśli wpadnie na ostatni moment.. Cóż - zegar wskazywał wtedy 1:45, za 15 minut start, panowie od pomiaru czasu już przenieśli się na linię startu.. Biuro powinno być zamknięte o 1:30.. Chyba nic się nie da zrobić.. "No trudno".

Nagle do biura wpada zziajany młodzieniec, biegnie w stronę stołu z zapisami. "Mogę jeszcze się zapisać?" Zrobiło się małe zamieszanie - zdążymy? Okej, dopełniamy formalności, ale okazuje się, że nie ma już czipów, poszły chyba na start. Co teraz? Dzwonimy do pana z pomiaru czasu - co robić? Są! Znalazły się... Okazuje się, że chłopak ma za mało kasy na wpisowe.. Cholera, nie wzięłam ze sobą ani grosza, bo po co mi pieniądze do biura? Na szczęście jedna z wolontariuszek zakłada za niego brakującą kwotę :) Poleciał.. 1:52.. Osiem minut zostało, zdąży dobiec na start i z pewnością będzie rozgrzany.. ;)

Rano, kiedy już wszyscy pokończyli swoje zmagania, wyglądamy jak zombie, ale trzeba jeszcze chwilę się trzymać, bo o 7:30 oficjalne zakończenie imprezy, losowanie nagród.. Do domu wchodzę krótko po 10:00 w niedzielę.. Ponad dobę na nogach, bez snu, ale warto było! Mimo tego nieprzyjemnego incydentu na końcówce pracy biura, mimo ogromnego zmęczenia, dobrze jest czasem zrobić coś dla innych :)

Nocna Ściema od kuchni to jednak nie tylko biuro zawodów. To przede wszystkim zespół ludzi, którzy to wszystko montują i ustawiają. Z roku na rok przybywa elementów, impreza się rozwija. To także osoby odpowiedzialne za depozyt i silna, zwarta ekipa obsługująca punkt odżywczy i wręczająca medale na mecie, a także wszyscy obstawiający trasę. To całonocna harówka, trzeba mieć końskie zdrowie :) Na koniec też trzeba to wszystko zwinąć.. Roboty jest sporo, ale myślę, że satysfakcja, którą się odczuwa, kiedy wszystko sprawnie posuwa się do przodu jest warta tego poświęcenia :) Fajnie czasem stanąć po tej drugiej stronie - bardziej się wtedy docenia poświęcenie wolontariuszy na innych imprezach :) i może jest się wtedy mniej problemowym uczestnikiem ;)

Dziś w auli I LO odbędzie się uroczyste podziękowanie dla wolontariuszy. Wszyscy spisali się na medal :) Będzie tort, będą podziękowania ;) Zebraliśmy sporo nowych doświadczeń i mam nadzieję, że uda się kilka rzeczy poprawić za rok ;) Chcieć to móc, prawda? :)

wtorek, 27 października 2015

Nocna Ściema 2015 - relacja na dniach ;)

Przymierzam się do relacji z tegorocznej Nocnej Ściemy. Będzie to relacja inna niż zwykle, bo z perspektywy wolontariusza :)

Stay tuned ;)

DOŚĆ TEGO!

Za oknem piękna jesień. To dla mnie zawsze była najtrudniejsza pora roku. Wiele zależy od pogody, im więcej słonecznych dni, tym mniejszy "ból istnienia". Najlżejsza była chyba jesień 2012, wtedy zaczęłam biegać.

Uświadomiłam sobie ostatnio, że w dużej mierze sama jestem sobie winna, że ta jesień mnie tak przytłacza. Siedzę i rozkminiam, analizuję i się dołuję. A czy inni mają jakoś bardzo mocno lepiej? Z pewnością nie! Czy inni są jakoś lepiej zaprogramowani do wychodzenia z kryzysów? Nie wiem, ale nie wydaje mi się. Jak będę tak siedzieć na dupsku i myśleć na zasadzie "a bo ja to mam ciężej, bo ***", albo "u mnie to nie jest takie proste, bo ***". Zaczęłam już nawet kreślić scenariusze, jak naprawić te moje "***" i "***". Tylko.. po co? Można zmarnować pół życia goniąc za czymś, co tak naprawdę wcale nie jest do szczęścia potrzebne. Znaczy - za czymś, co nie jest niezbędne do bycia szczęśliwym. Ja sama sobie wmówiłam, że dopiero, jak wszystko poukładam, to będę szczęśliwa.

Prawda jest taka, że nie mam żadnej pewności, czy uda się te moje wszystkie "sprawy" poukładać. Gdyby to była kwestia organizacji półek w garderobie, albo szuflady z butami.. albo czegokolwiek, co zależy w całości ode mnie, to byłabym spokojna. Lubię sobie od czasu do czasu tak gruntownie wszystko uporządkować. Tutaj jednak nie jest tak prosto.

Ale! Czy to oznacza, że mam się zaciąć i nie iść dalej? E-e, nie! Dość.

Dlatego postanowiłam sobie, już ładnych kilka dni temu ;) że muszę, bo inaczej się uduszę, robić to, co DLA MNIE dobre. To, co mnie cieszy i w czym czuję się spełniona. Taka zdrowa porcja egoizmu ;)

Na moje "sportowe życie" przekładać się to będzie następująco - 11 listopada Bieg Niepodległości 10 km (jeszcze nie wiem, czy w Słupsku czy w Darłowie), a potem Półmaraton Św. Mikołajów w Toruniu. Bo tak! Trzeci rok się tam wybieram, więc nie ma zmiłuj. W 2013 pół listopada przeleżałam chora i speniałam, że nie dam rady i że pewnie wrócę znów chora (że będzie śnieg i w ogóle). W 2014 nie pojechałam ze względu na "okoliczności towarzyskie". W tym roku mam i jedno i drugie głęboko gdzieś. Od kiedy usłyszałam o tym biegu, chciałam w nim wystartować. W tym roku stanie się to faktem ;) Start opłacony, nocleg zaklepany, zapowiada się świąteczny weekend w Toruniu :) Miło będzie tam wrócić po.. omatkobosko.. 11. latach :D

A w czerwcu Triathlon Charzykowy! A w maju jeszcze coś innego ;)

No i tak o.
A! Zmieniłam też nieco wygląd bloga, bo jakoś tak mi się zachciało zmiany :) I włosy skróciłam. I jeszcze, a nie... nadal nie schudłam :P No ale nie każdy musi być szczupły, ktoś musi być piękny, nie? :D

Ciao!

poniedziałek, 28 września 2015

Eh, znów pod górę..

Biednemu zawsze wiatr w oczy! Ledwo zaczęłam się rozkręcać, wyjęłam kajecik, rozpoczęłam planowanie.. a tu bach - gile do pasa, kaszel gruźlika i ogólna bida z nędzą.

Biegowy weekend 19-20 września okazał się pechowy. Mogłam się spodziewać, że bieganie dwa dni z rzędu z lekkim przeziębieniem skończy się słabo.. Aaaaale zawsze gdzieś tam z tyłu głowy pojawia się myśl, że "no przecież mnie to nie dotyczy" i po prostu wybiegam te gile i już.. I kurde, za każdym razem kończy się tak samo ;) i, jak się można domyślić, nie jest to bynajmniej triumf nad gilami.. ;) 

Zdrowie jest najważniejsze, więc przez ostatni tydzień nie robiłam nic związanego ze sportem. Żadnego biegania, rowerowania.. Pływanie na basenie też na razie zawiesiłam, bo z przytkanymi uszami to tak raczej średnio.. Nie mam najmniejszych szans zrealizować swoich założeń odnośnie aktywności we wrześniu, nawet jakbym przez kolejne 3 dni naparzała jak zwariowana. No nie da się i już. 

Pierwsze bieganie planuję dopiero w środę.. No i mam nadzieję, że do tego czasu już będę się czuła całkiem dobrze.. Dziś jeszcze tak powiedzieć nie mogę. Jest lepiej, znacznie lepiej niż parę dni temu, ale daleko mi jeszcze do stanu, w którym mogę śmiało powiedzieć "czuję się dobrze". 

Swoją drogą, nie sądziłam, że po 30-tce zacznę się "sypać" w takim tempie! ;)

W związku z tą przerwą.. plany na październik musiałam trochę zrewidować i dostosować do swoich obecnych możliwości. Marnych, nie oszukujmy się :P 

Poprzeczkę ustawiam sobie na nadchodzący miesiąc na następującym poziomie:
Bieganie - 120 km
Rowerowanie - 8 aktywności 
Pływanie - 4 aktywności

i postaram się doskoczyć ;)

Jak będzie - zobaczymy :)

poniedziałek, 7 września 2015

Głodna jestem.. historia pewnych gaci.

Od jakiegoś czasu próbuję się wziąć w garść.. Jak pisałam poprzednio - stopień mojego nieogarnięcia stał się dla mnie mocno denerwujący i muszę wreszcie coś z tym zrobić, bo przeszkadza mi to na maksa.

Na domiar złego, właśnie rozpoczął się okres zbierania żniw z dobrze przepracowanych wakacji.. Zrobiło się chłodniej, można polatać to tu, to tam i powykręcać życiówki... Ale jak się ostatnie miesiące spędziło na zajadaniu smutków i zaklinaniu rzeczywistości, to można co najwyżej wbijać zęby w tynk z żalu.. ;) 

Mam wielki głód życiówki, ale na nią nie zapracowałam, więc "nie należy się" ;)

Oczywiście, cieszy mnie rosnąca motywacja, bo jak się złapie wiatr w żagle, to wszystko idzie łatwiej. Nie działa na mnie "zmuszanie się", skutek jest dokładnie odwrotny.

A pomyśleć, że moje problemy zaczęły się od gaci! Uprzedzam - poniższa część wpisu zawiera drastyczne opisy "przyrody" ;) Tylko dla ludzi o mocnych nerwach ;)

Po zmniejszeniu objętości treningowych zeszłej jesieni, trochę mnie wybrzuszyło tu i ówdzie. Waga troszkę podskoczyła.. Nie było tragicznie, akurat zaczynała się zima, więc można było te wałeczki schować pod dodatkowymi warstwami ubrań. Ale zbliżały się święta.. Jak się wbić w sukienkę, skoro mój "kaloryfer" się zapowietrzył? Z pomocą pospieszył mój ulubiony sklep, który miał w ofercie "cudowne gacie". One prawie pod pachy sięgają! No to jak się wbiłam, trochę mnie spłaszczyło i kiecka, choć leżała gorzej niż przed przytyciem, to jednak na brzuchu nie wyglądała aż tak źle. Ogólnie - uszło w tłoku... Ufffff, święta uratowane!

Jednak to był początek katastrofy. Magiczne gacie, które miały mi poratować w kryzysowej sytuacji (bo się nie wyrobiłam ze zrzuceniem wałeczków), zaczęły coraz częściej pojawiać się w moich "codziennych stylizacjach". Nawet nie wiem kiedy, dowaliłam sobie kolejnych dodatkowych wałeczków i stało się jasne, że teraz to bez cudownych gaci to lepiej nie wychodzić z domu. Oparłam się jednak pokusie.. Wzięłam to na klatę, bo nikt mi jedzenia w paszczę nie pchał siłą, a i nikt mnie na siłę w domu nie zamykał, żebym nie biegała.. Sama nawarzyłam piwa, to trzeba je wypić. Przeszłam "odwyk od magicznych gaci". Zastanawiam się, czy ich nie puścić z dymem, żeby więcej nie kusiły.. 

Eh, pozostaje mi mieć nadzieję, że wytrwam w "czystości" i na wiosnę znów będę się mogła cieszyć życiówkami.. Jesień tego roku jest już raczej stracona. Istnieje jakaś szansa na podkręcenie wyniku w półmaratonie.. Ale to tylko dlatego, że rok temu przed Nocną Ściemą już sobie folgowałam i nie pobiegłam na maksa.. No i jeszcze przygoda w krzakach.. ;) ale to przez żarcie wszystkiego, co popadnie. Taka kara ;)

Jestem w biegowej czarnej D. Wczoraj się naoglądałam na endo i fb, jakie ludziska życiówki powykręcali w Pile i zachciało mi się wyjść i docisnąć swoje leniwe dupsko.. Moje ulubione warunki atmosferyczne do biegania - ok. 12-13 stopni i deszcz.. może ciut za mocno wiało. I co? No właśnie - dupsko :/ Chociaż jest też jakiś pozytywny aspekt - wyszłam, zachciało mi się i jeśli to się utrzyma, może uda mi się trochę podreperować moje żenujące osiągi :D Piszę "żenujące", bo zbyt dobrze pamiętam, z jaką lekkością biegałam w tym tempie rok temu.. I zbyt dobrze pamiętam, jakie czasy osiągałam przy porównywalnym wysiłku. Bliżej wtedy było do rozmieniania 5:00/km niż do mozolnego schodzeniu w okolice 5:45. (Które się oczywiście i tak nie udawało :P )

Z tym wychodzeniem z biegowej D. to trochę jak ze zrzucaniem wałeczków - nie da się od razu. Szkoda, ale no nie da się i już. Jedyne, co można zrobić "od razu", to po prostu przestać się użalać, zakasać rękawy i zabrać się do roboty.

Podsumowanie pierwszego tygodnia września i stopień realizacji postawionych celów przedstawia się następująco: 

1.  RAN      14,40 / 115 km -> 12,5%
2.  BAJK     0,5/8 h -> 6,67%
3.  SŁIM     0/0 -> 0% (ale w tym tygodniu coś będzie!)

No.

piątek, 4 września 2015

Dawno, dawno temu...

... za siedmioma górami, za siedmioma lasami, żyła sobie dziewczyna, co to szurała, bo lubiła i czasem coś tam popisała... O, jak dawno mnie tu nie było! Złożyło się na to wiele czynników, których nie będę rozwijać, bo szkoda czasu! ;)

Co tam się u mnie działo po triathlonie? Otóż tydzień później zrobiłam kolejny - w Kołobrzegu ;) Relacja z niego rodzi się w bólach.. Ale powstanie! Kilka dni temu za to zrobiłam jeszcze jeden - w Chmielnie. Tym razem supersprint (600m + 15km + 3km). No i też coś nabazgram na ten temat.. :)

Biegowo zaś, delikatnie mówiąc, szału-bez. Jak już zeszło ze mnie powietrze po zeszłorocznym maratonie, to stopniowo staczałam się w biegowy niebyt. Nie wiem, czy to kwestia przemęczenia, czy może jakieś inne czynniki, ale po prostu tak, jak mi się wtedy nie chciało, to nie było jeszcze chyba nigdy ;)

To niestety przełożyło się na bardzo brzydkie wskazania na urządzeniu o szklanym licu wyświetlającym cyferki. Pomału się ogarniam, ale nie jest lekko. Na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy miałam kilka "lepszych" momentów i już mi się wydawało, że wychodzę na prostą... ale okazywało się, że to kolejna ślepa uliczka.

Czy teraz jest lepiej? Nie wiem. Chciałabym, żeby było, bo jestem zmęczona swoim nieogarnięciem ;) Jedno jest pewne - znów czuję przypływ energii i zamierzam ją przekuć w coś pozytywnego.

Gapię się w endomondo i nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że w zeszłym miesiącu "natrzaskałam" tylko niecałe 40 km. Miałam tydzień urlopu, ale kurde... Przesada! :) Owszem - pojeździłam trochę na rowerze, co przełożyło się na mniej więcej taki sam czas aktywności, co w lipcu. Niemniej, wynik lipcowy i sierpniowy to ok. 11,5 h ćwiczeń.. W czerwcu było to 18h.. a w czerwcu 2014 (mój najbardziej aktywny i "najchudszy" czas) - prawie 26h... Nie ma się więc co dziwić, że waga nagle zaczęła wskazywać to, co zaczęła wskazywać. Te statystyki są bezlitosne dla mnie, nie ma co..

Przez ostatnie miesiące rozpisałam sobie chyba ze cztery plany treningowe. Wszystko o kant dupy, bo kończyło się albo zanim na dobre zaczęło, albo po jednym treningu. I nie zawsze z powodu choroby! ;) ale dość tego, już wystarczy. Na wdrożenie konkretnego planu jest dla mnie jeszcze psychicznie za wcześnie (poczekam aż poziom motywacji będzie trochę wyższy..), jednak postanowiłam wyznaczyć sobie cele na ten miesiąc i choćbym miała się zesrać - zrealizuje je.

Przedstawia się to następująco:

1. Więcej biegać. Nie może być tak, że na 31 dni w miesiącu przypada tylko 6 dni z bieganiem (w tym jeden to zawody!).

Przynajmniej 3 razy w tygodniu, z obciążeniem rzędu 25-30 km/tydzień - to by dało powiedzmy 115 km.

2. Rower! Zeszły miesiąc "uratowała" właśnie aktywność na rowerze. Teoretycznie najprościej to ogarnąć - nie można zwalić na brzydką pogodę czy brak czasu..

Jeździć regularnie - 2 razy w tygodniu lub łączny czas jazdy powyżej 1h - będę zadowolona z wyniku 8h jazdy na rowerze we wrześniu..

3. Basen... Tu będzie najtrudniej, bo jestem po przebojach z zatokami.. Ale trzeba być dobrej myśli - popływanie zawsze się przyda.. Żeby nie przeszarżować - na wrzesień zakładam sobie plan pt.:

3 razy w miesiącu.

Po co to wszystko piszę? Sama nie wiem, po tylu miesiącach ciszy pewnie i tak nikt tu nie zagląda.. ale skoro tak publicznie się zdeklarowałam, to będę przez cały miesiąc żyła w przekonaniu, że się tak obnażyłam emocjonalnie i mooooże mnie to mocniej zmotywuje? :)

Poczyniłam również stosowne pomiary na urządzeniu o szklanym licu wyświetlającym cyferki. Wyraziłam pobożne życzenia co do tego, jak bardzo chciałabym zmienić te wskazania przez kolejny miesiąc.. Zobaczymy, co mi z tego wyjdzie ;)

Realizacja na dzisiaj przedstawia się żenująco :D

1.      5,5% (6,33/115 km)
2.      0% (0h/8h)
3.      0% (0/3)

Na szczęście zapisałam się na zawody! A to dodatkowa motywacja do wrzucenia kilku km! :)

Pozdrawiam ;) i kończę ten przydługi wywód.. :)

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Trzeci dzień mnie trzyma... :D

Dokładnie 2 dni i 7 godzin temu huknęła armata, która obwieściła rozpoczęcie zmagań na dystansie SPRINT podczas Triathlonu Charzykowy. I ja tam byłam, piankę w jeziorze zamoczyłam, roweru dosiadłam i po biegu na pysk padłam :D

Tytułem wstępu (uwaga - retrospekcje, nuda, flaki z olejem... )
Ale cofnijmy się na chwilę do roku 2013.. Wrzesień. Zbliża się moja pierwsza rocznica biegania. W głowie taki przeciąg, że ohoho. Pootwierało mi się kilka szufladek, zaczęłam przełamywać jakieś swoje bariery.. Biegałam, mimo, że szczerze tego nienawidziłam. No to wzięłam na warsztat kolejne swoje zahamowania. Zapisałam się na kurs mający na celu poprawić moje pływanie. Nie myślałam jeszcze wtedy (a na pewno nie świadomie) o starcie w triathlonie. O nie, nie, nie.

Środowe wieczory upływały mi na basenie. Nauczyłam się trochę nowych rzeczy, podciągnęłam się w kraulu.. Mój mąż zaczął się już na poważnie rozglądać za zawodami idealnymi na swój debiut w tri. Siłą rzeczy informacje ze świata triathlonu zaczęły mnie zewsząd bombardować.. Pod koniec 2013 roku na fb zaatakował mnie wpis Herbalife'a - zostań ambasadorką Herbalife Triathlon w Gdyni. Hahaha. Ha. Ha? Hmmm

Podrzuciłam temat Karolinie, podłapała momentalnie. Ja nadal się wahałam. Bo.. okej, pobiegnę, bo wiem, że dam radę. Popłynę? Chyba bym dała radę.. Chociaż mnóstwo obaw. Ale rower?? Ja i rower? No, chyba że moja koza. Waga milion ton. I może jeszcze z córką w foteliku? Hahahahaha nie no, żarcik pierwsza klasa, ale jednak żarcik. Ale kropla drążyła już skałę. Postanowiłam dać sobie czas do końca stycznia - od lutego opłaty szły trochę w górę.

4 stycznia 2014r. po raz pierwszy postanowiłam się "sprawdzić" na basenie. Czy jestem w ogóle w stanie ciurkiem przepłynąć 750m? Wyszło na raty. Limit na etap pływacki był w Gdyni ustalony na 25 minut (później zwiększyli). Ponieważ pływanie (nie licząc przerw) zajęło mi blisko 20 minut, wyglądało to naprawdę bardzo średnio. Mając na uwadze moje ogromne "ALE" w kwestii jazdy na rowerze.. Bardzo słabo! Wymiękałam wtedy przy średniej prędkości rzędu 15km/h, a przy prędkości chwilowej 25km/h przenosiłam się już na tamten świat ze strachu. To raczej źle wróżyło :D Postanowiłam dać sobie więcej czasu - do końca marca... Z myślą, że podciągnę się w pływaniu i to, co zyskam, będę mogła przebimbać na rowerze.. ;)

W międzyczasie ni stąd ni zowąd pojawił się Triathlon Kołobrzeg z bardzo przyjaznym na debiut dystansem : 1/8 IM. Pływania mniej, a limity podobne. No to wzięłam rower na warsztat. 20 marca, na rowerze męża, popełniam swoje pierwsze km w ramach "przygotowań" ;) Po pierwszym kilometrze tyłek boli mnie tak, że już nawet nie chce mi się myśleć o jakichkolwiek zawodach.. Zrobiłam wtedy zawrotne 4km i pogodzona z tą ewidentną klęską, odkładam rower i obwieszczam wszem i wobec, że "sorry, to nie zabawa dla mnie". Te cienkie opony to jakaś masakra.

Na otarcie łez, w połowie czerwca zapisuję się na aquathlon, który miał się odbyć w pierwszy weekend lipca. Niestety, pod koniec czerwca angina rozkłada mnie na łopatki i podczas aquathlonu robię za kibica, wyżerając ostatnie dawki antybiotyku. Trochę szkoda, ale spoko - jeszcze kiedyś będzie okazja :)

Z końcem lipca razem z Karoliną i jej siostrą podejmujemy wyzwanie pt. "Sztafeta 1/4 IM" podczas Prime Food Triathlon Przechlewo. Przygoda życia i pierwszy osobisty kontakt z imprezą triathlonową. Miałam już, co prawda, pewne doświadczenie jako TRI-kibic, ale udział, nawet w sztafecie (bo to przecież tylko jedna konkurencja) daje już jakiś obraz, co to za przygoda.

Przechlewo było na początku września. Spodobało mi się, chciałam powtórki.. Kolejny roczek się zbliżał ;) Końcówka roku 2014 była dziwna. Początek 2015 - chaotyczny. Mało biegania, dużo szarpania.. Zdecydowanie najtrudniejszy okres w mojej dotychczasowej... uwaga... karierze (buahahaha) :D

To już prawie relacja właściwa! ;) (uwaga - dłużyzny, dygresje i flaków ciąg dalszy..)
Nadal tkwię w jakimś takim chaosie, ale mam wrażenie, że on się zaczyna w coś konkretnego układać. Pada konkretna propozycja - sztafeta w Przechlewie. No.. ale ja nie wiem, co będzie we wrześniu... W tym roku nie chcę tak daleko planować. Miałam inny, długofalowy plan, ale jakoś na razie z realizacją średnio. Ale kropla już naprawdę dużo wydrążyła.

Znowu wszystko przez fb. Zaatakowała mnie strona Charzykowy Triathlon. Sprint. Nadaję na ten temat do Baśki, bo wiem, że u niej te same krople drążą ;) I się zaczęło nakręcanie :D Jedziemy z mężem do Decathlona w Słupsku, żeby sprawdzić, czy moje "kobiece kształty" zmieszczą się w jakąkolwiek piankę. Wcisnęłam się, była promocja, kupiłam. Miesiąc przeleżała w szafce z metkami... Tak na wszelki wypadek, gdybym się rozmyśliła ;) Ale jeszcze się nawet nie zapisałam!

18 marca 2015r. (czyli prawie rok po pierwszej nieudanej próbie) jadę na rowerze męża i nie popuszczam ze strachu ;) Dwa tygodnie później idę na basen sprawdzić, czy jeszcze umiem pływać. Umiem. Po kolejnych dwóch tygodniach wsiadam na rower i jadę przez chwilę ponad 30km/h. Dwa dni po tym dopełniam formalności, odrywam metki od pianki i oswajam się z myślą, że być może porwałam się z motyką na słońce, ale co tam. Wiedziałam, że nie będę sama, bo Baśka już była na liście ;) W kupie raźniej!

W maju trochę pływam, trochę jeżdżę i troszkę biegam.. Oczywiście zdecydowanie za mało, ale tak się składało. Pewnych spraw się nie przeskoczy. Leń też ma swoje prawa ;P No i chyba trochę mnie zaczynał już paraliżować strach ;)

Pierwszą próbę pływania w jeziorze w pełnym rynsztunku odbywam tydzień przed zawodami. No, pełna profeska, hahahaha ;) Okazuje się, że nie taki diabeł straszny, chociaż czas dużo gorszy niż na basenie. Nie widać dna, ale to dobrze. Nie napotykam żadnego topielca, nie ma rekinów czyhających na moje pulchne kończyny, żeby je schrupać.. Pojawiają się jednak kolejne obawy.. Ale ciiiii, spokojnie, ciiii, lepiej za dużo nie myśleć, bo jeszcze speniam, jak rok wcześniej.. Wtedy się nawet nie zapisałam, a tutaj... zapisana, zapłacona i jeszcze nocleg zaklepany. Oh boy. Trzeba będzie pojechać i zbezcześcić kolejny po maratonie sport ;D Ale skoro już powiedziałam "A".. 

No to wio!
Charzykowy witają nas tęczą. Delikatnie kropi, ale po jakichś 20 minutach niebo się przeciera, chmury się oddalają i pogoda robi się już naprawdę letnia :) Ciepełko i dość ciężkie powietrze, które zwiastuje, że jeszcze coś się dziś wydarzy ;) 

Rękawiczki "trzymają się za głowę" ;) w co ja się wpakowałam!?
Odbieram pakiet, kręcimy się po okolicy i zaczyna mnie ściskać w żołądku. Ubrana w dżinsy i luźną koszulkę, jak jakaś zbłąkana turystka, przechadzam się wśród profesjonalnie wyglądających zawodników, na wypasionych rowerach, w kompresach, ciuchach nie z lidla czy decathlona.. ;) pierwsza myśl: "co ja tu do cholery robię? kogo chcę nabrać, że tu pasuję?"No cóż, jakoś to będzie.. 2,5 godzinki wstydu i po krzyku, nie? ;D

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że czeka nas burza. Po krótkiej naradzie z moim treneiro-Łukaszeiro podejmujemy decyzję, że strategiczne części roweru owiniemy folią, by nie zamókł, ale jednak wstawimy go w piątek, bo w przeciwnym razie musielibyśmy pojawić się w strefie po 5:00 rano.. Brrr, za wcześnie! Szukamy worków, a w międzyczasie do Charzyków przyjeżdża Basia.

Na Pasta Party poznajemy przemiłe małżeństwo z Goleniowa, zamieniamy kilka słów, my z Basią jeszcze przejęte, bo to przecież debiut, nie wiemy do końca, czy to nasza bajka i w ogóle "co to będzie". Po napełnieniu żołądków makaronem i drożdżówą oddalamy się w stronę naszych kwater. "Do zobaczenia przed siódmą w strefie zmian". Ojej, to za kilka godzin.. Naszykowałam sobie wszystkie rzeczy, żeby rano tylko wskoczyć w ciuchy, zabrać torbę i ruszyć.. 
tego się trzymajmy!

Sen był krótki, przerywany... Poziom adrenaliny rósł z minuty na minutę. Zebraliśmy się błyskawicznie i polecieliśmy szybciutko do strefy zmian. Basia już tam była, szybko wymieniłyśmy informacje kto co ma i co zostawił.. i można było się ewakuować na odprawę techniczną. Z samej odprawy niewiele pamiętam, najmocniej zapadła mi w pamięć końcowa plansza: "Zwyciężyć znaczy ukończyć". 

Za chwilę miał startować super sprint - Mistrzostwa Polski. Podczas wciągania flagi na maszt odegrano hymn, zrobiło się podniośle.. ;) Poszłyśmy z Baśką na pomost, żeby pooglądać start zawodników PRO, zwanych "Przecinakami".

Stresik nadal duży, ale powoli zaczynam nabierać odwagi i myślę sobie, że chyba jakoś to będzie. Wbijam się w piankę, pozujemy z Baśką do fotki przed zanurzeniem.. Miny mamy takie niewyraźne jeszcze :D
pozowanie na tle wody.. ;)

Po zanurzeniu się w jeziorze, nabieram jeszcze większej pewności. Dość długo jest płytko. Super! Dno bardzo przyjemne, woda czysta i pachnąca (a raczej - nieśmierdząca). Szybka zrzutka z niepotrzebnych klamotów (które dzielnie targał ze sobą później Łukasz.. :* DZIĘKI!), idziemy na start.

Tuż przed wystrzałem z armaty, zaczepia nas Pani i odgraża się, że tyły będą jej ;) Baśka informuje Panią, że już sobie je zaklepała, więc będzie musiała o nie zawalczyć ;) 

BUM! Poszli oni, one i my też. Pomalutku, bez napinki, nie czułam potrzeby ekstremalnego masażu żeber i jakoś nie miałam ochoty na małe podtapianko o poranku, więc bez pośpiechu zanurzyłam się ponownie i zaczęłam płynąć. Nie mogłam złapać rytmu oddychania.. Nie wiem, czy to emocje, czy to zimna woda (raczej nie, bo była w miarę ciepła), czy jeszcze coś innego.. Z kraula przeszłam do żabki i zaczęłam tak płynąć. Czołówka się coraz szybciej oddalała, a ja niespiesznie, pomalutku do przodu zaczęłam się przybliżać do boi nr 1. Mniej więcej w połowie drogi do niej, zaczęłam odczuwać zmęczenie rąk.. Nic dziwnego - nie pływam żabką za często, pianka jednak troszkę te ruchy krępuje.. Zaczęłam mieć poważne wątpliwości..

Zabawne jest, jak te wątpliwości się objawiały. Prawie jak na filmie - takie przebłyski, podszepty w stylu "nie masz bojki!", wdech-wydech, wdech-wydech, spokojnie. Mam piankę, umiem pływać, poradzę sobie. "coś tam pod tobą pływa!". Cicho, nic nie pływa, to tylko ja robię małe wirki. Nic tam nie ma, to wszystko wyobraźnia. Wdech-wydech. Przeszło. I nagle przebłysk rozumu: "hej, przecież umiesz pływać, nie bądź zachowawcza, czego się boisz?" I w ten sposób odpuściły wszystkie moje obawy. Zajęłam się liczeniem oddechów, analizą toru płynięcia.. Krótko mówiąc - zabrałam się "do roboty" i przestałam myśleć o pierdołach. Boja nagle zaczęła się przybliżać dużo szybciej.

Wyprzedziłam też kilka osób! Tak! Ja wyprzedziłam - szok! Oczywiście, zanim się Gwiazda wystroiła na rower, kilku panów odebrało mi prowadzenie, a kolejni panowie wyprzedzali mnie już na rowerze. Oh, rower, cóż to była za przygoda. Jechałam tak i sobie myślałam "niewiarygodne - doro-rowerowy-cziken jedzie sobie na pożyczonym góralu i nie odpuszcza". Kolejny szok, kolejne miłe zaskoczenie możliwościami spięcia pośladów ;) Kurczę, jak chcę, to mogę :)

ojezusicku! nogi z waty!
Był moment, że jechałam blisko 40 km./h ;) Nogi z początku mnie bardzo nie lubiły, potem chyba było im wszystko jedno, a na koniec zaczęły mnie boleć plecy :/ Pozycja na rowerze nie należy do szczególnie komfortowych.. a moje plecy to kapryśny układ.. Nic to, dojechałam do końca trasy rowerowej i... prawie się przewróciłam, jak nogi dotknęły ziemi ;) Zaczęłam się śmiać w głos, bo szłam jak paralityk, prowadziłam ten rower, a tłum kibiców zagrzewał mnie do walki.. Nogi jak z waty, przygięta z bólu pleców, ale banan na twarzy - obowiązkowy :D
Ał, ał, ał, hahha, ał, ał, hahahah :) tak to mniej wiecej było :D
 Uśmiech był też dlatego, że okiełznałam dwie największe zmory - pływanie i rower - udało się! Teraz już TYLKO pobiec. Wiedziałam, że sobie poradzę, bo skoro byłam w stanie doczłapać w upale i przez spory kawał trasy bez wody na metę maratonu, to takie małe skromne 5 km.. Phi ;) Za punkt honoru postawiłam sobie, żeby choćby świńskim truchtem, ale jednak BIEC. No i tak sobie człapałam, jak się okazało - ze średnim tempem 6:25/km, czyli nie aż tak wolno, jak mi się wydawało, że biegnę.. Miałam wrażenie, że się prawie w ogóle nie przesuwam do przodu.. Od 3 km przestały mnie boleć plecy, a po ostatniej nawrotce, na ostatnim kilometrze, poczułam nagły przypływ sił :) Na metę wbiegałam z uśmiechem i chociaż bolało mnie tu i ówdzie, byłam MEGA ZADOWOLONA.
META! HUUURAAAA

Mój Klub Kibica był trochę zajęty atrakcjami dla dzieci (które - trzeba to odnotować - były naprawdę super zorganizowane - maluchy nie mogły się nudzić, tyle się działo), ale jak się upomniałam, że "HEJ, BIEGNĘ! HALO! HALO?", to nawet udało się strzelić fotkę ;)

Relaks (i uzupełnianie straconych kalorii) w strefie finishera (mmmm pyszne arbuzy), buziaczki i gratulacje od Klubu Kibica i zaczęliśmy powoli wyglądać Baśki :)
Pyszne drożdżówki..
Długo czekać nie trzeba było, Baśka pojawiła się na horyzoncie, chwyciliśmy za akcesoria do kibicowania i zrobiliśmy małe powitanie na mecie :)

Wielka radość! Udało się nam obu. Tyle było obaw, tyle wątpliwości.. A my wzięłyśmy tego byka za roki i dotarłyśmy do mety w całości i z uśmiechem na ustach! :)

Podobało mi się, Baśce też.. A spodobało nam się jeszcze bardziej ;) jak się okazało, że chcą nas jeszcze na podium za nasze wyczyny postawić! Oh, jak miło z Waszej strony, drodzy organizatorzy ;) Śmieję się trochę, że "nie mieli komu dać, to dali mi" ;) ale co by nie mówić - podium to zawsze miłe doświadczenie ;) nie trzeba za każdym razem podawać pełnego kontekstu ;P

Na koniec jeszcze kilka fotek..
Czekamy na dekorację - komentarz chyba zbędny :D

zaciesz do potęgi :D

O tak, Kibicujemy Baśce! :D

Łuuuuhuuuu Baaaaaśkaaaaaa!

Praca domowa z pozowania do zdjęć - odrobiona!

Sroczki :D

Ja nie mogę! Same GWIAZDY! :D

Podglądam, ile mi jeszcze zostało i czy prosto płynę ;)

Wydostanie się z mokrej pianki to wyzwanie! ;)
Dziękuję mojemu Klubowi Kibica, czyli Łukaszowi, Agatce i Tacie, który dojechał do nas w sobotę.. Nie umiem wyrazić wdzięczności, jaką odczuwam za to, że byliście tam ze mną..
Dziękuję też Basi za towarzystwo i przede wszystkim za całe krejzolstwo związane z zapisaniem się i stawieniem się na tej imprezie.. Bez Ciebie pewnie znów bym speniała i znalazła miliard wymówek, że to jeszcze nie czas i że w ogóle to nie dla mnie.. :) a tak - zrobiłyśmy to razem, w niepowtarzalnym stylu :D i już się nie mogę doczekać kolejnych wspólnych przedsięwzięć :) szalonych mniej lub bardziej :D

W triathlonie się zakochałam. W Charzykowach również. Wrócę tu, choćby nie wiem co :D Atmosfera tych zawodów była naprawdę cudna. Może jestem naiwna, ale mam wrażenie, że mniej ważna jest tu rywalizacja między uczestnikami (no, nie licząc zawodników z czołówki..), wyświetlone pod koniec odprawy hasło "Zwyciężyć znaczy ukończyć" utwierdza mnie w tym przekonaniu. TRI to walka, ale najważniejszy bój toczymy z własną głową. Różnorodność dyscyplin sprawia też, że ten sport nie jest tak monotonny jak samo bieganie.

Endorfinowy haj trzyma mnie do teraz.. Cieszę się, że udało mi się przełamać swój lęk przed jazdą na rowerze.. Cieszę się, że w trakcie pływania przestawiła mi się klepka i przestałam realizować plan B i zawalczyłam.. No cieszę się, jak dziecko, że dokonałam tego, o czym nieśmiało zamarzyłam pewnego chłodnego wieczoru w grudniu 2013 roku.. Trochę to trwało, ale UDAŁO SIĘ!!!

piątek, 29 maja 2015

Oh, gdyby tylko...

... chciało mi się tak mocno, jak mi się nie chce.. ;)

No dobra, może to nie do końca tak, że mi się dosłownie "nie chce". Chęci są, ale na razie przegrywają z wymówkami i innymi takimi.

Głupio mi już nawet liczyć, od jak dawna obiecuję sobie, że to właśnie jutro będzie ten dzień, kiedy zwlokę się z łóżka godzinę wcześniej, odpyknę sobie te 5-6 km z rańca i będę miała 2w1 - zaliczone bieganie i energię na cały dzień.. W sumie to jeszcze jest 3 - wolne popołudnie.

Moje "niewiele robienie" wynika głównie z tego, że czasu po pracy mam jakby mniej niż w zeszłym roku. Dziecię rośnie i nie mam serca, ale przede wszystkim ochoty, żeby wybywać na tę godzinę (albo więcej) w czasie, kiedy jeszcze możemy coś porobić razem. Wieczorem jest z tym łatwiej, bo nie będę przecież siedzieć przy łóżku i oglądać, jak śpi ;) to już było :D No ale wtedy to już z tymi chęciami różnie bywa ;)

Teraz, zamiast spać i ułatwiać sobie poderwanie się z wyra wcześniej, siedzę przed monitorem i lepię zdania. Chyba tylko po to, żeby się sama przed sobą usprawiedliwić.. Chociaż co ja się będę tłumaczyć. Cieszę się z tego, co jest i co mam. Wiem, że gdybym więcej się przykładała do aktywności, byłoby mi lżej z samą sobą, ale to wymaga widocznie odrobinę więcej czasu.

W tym momencie chyba powinnam zacząć rozglądać się za jakimiś zawodami późnym latem/na jesieni i układać strategię, jak się do tego celu w zadowalającym stanie doturlać. No bo przecież teraz to moja forma i motywacja są gdzieś na dalekich wakacjach.

Tak się jednak składa, że oczadziałam do reszty i wcale nie tak dawno zapisałam się na triatlon, który już za 2 tygodnie, a nie dalej jak wczoraj zgłosiłam się do sztafety w biegu ultra na 100 km (spokojnie - "tylko" 25 km mam w planach). Taaaaakże ten. Normalna to ja nie jestem :D

Racjonalnie to się tego wyjaśnić nie da. Nie zamierzam nawet próbować tego robić :) Ale w głowie mi coś tam zaświeciło, więc kto wie, kto wie.. Może właśnie wygrzebuję się z niebytu biegowego? :D

Nie ma zmiłuj - w najbliższym czasie trzeba by też przeprowadzić "próbę generalną" pianki. Rower mam przetestowany, chociaż w razie jakiejś awarii, moja wiedza jest na poziomie -100 i plan działania w takiej sytuacji obejmuje:
a) jak będzie daleko do strefy zmian - płaczę nad swoim nędznym losem;
b) jak będzie blisko do strefy zmian - płaczę nad swoim nędznym losem i targam rower na plecach ;)

Tak sobie myślę, że to nawet zabawne, że rozważam jakiekolwiek historie związane z rowerem, bo jeszcze niedawno uważałam ten rodzaj aktywności za coś kompletnie "nie dla mnie". A teraz.. HOHO. Rozpędzam się już do 36 km/h z górki! I nie mam stanu przedzawałowego. Chociaż może to akurat niedobrze... :P

Jestem bardzo ciekawa, jak się pływa w piance. Odczuwam lekki ścisk w żołądku na myśl o pływaniu w otwartym zbiorniku.. mam nadzieję, że nie będzie żadnego zielska (jak w naszym zalewie pod koniec czerwca zeszłego roku, kiedy szykowałam się do aquatlonu.. ostatecznie angina ropna uratowała mnie przed tym zielskiem, bo było absolutnie ohydne). Pływanie na basenie to jednak kompletnie inna bajka - woda nawet jak nie pierwszej świeżości, to jednak przejrzysta, zbiornik jasny i przede wszystkim - na środku toru jest linia, wzdłuż której się płynie. W jeziorze tego nie ma. No ale nic to, zawsze mogę przejść z mojego turbo-kraula do żabki dyrektorskiej i ogarniać co się dzieje przede mną.

Bo sobie wymyśliłam sprint. Stopień intensywności wysiłku pewnie gdzieś tam porównywalny z biegiem na 15 km - półmaratonem. Czasowo mniej więcej w tym przedziale to będzie.

Limit 2h. Powinnam się zmieścić - płynę na poziomie ok. 20 minut. Myślę, że bez przerw i zwalniania przed skrzyżowaniami, powinnam dać radę utrzymać średnią prędkość na poziomie > 20 km/h przez 20 km.. No i bieg.. 5 km "tylko".. Ile czasu będę potrzebowała, żeby się wybrać z pływania na rower? To dla mnie największa zagadka, bo drugą zmianę umiem sobie wyobrazić w najdrobniejszych szczegółach - odstawiam rower, ściągam kask i lecim. A jak będzie ze ściąganiem mokrej pianki (mam taką krótką)? Jak mi się będzie jechało na rowerze w mokrych ciuchach? Czy w wodzie nie rozmaże mi się tusz???? :D

Tyle pytań.. a na zegarze nieubłaganie wskoczyła godzina 1:00.. Co ja tu jeszcze robię? :D SPAĆ!
Ahoj!

środa, 1 kwietnia 2015

Waga sportu amatorskiego


Jak dużo "waży" sport amatorski? Takie bieganie na przykład.. Jaka to jest wartość? Korzystając z tego, że dziś taki "lekki" dzień, postanowiłam zamieścić kilka grubych, a może i nawet tłustych faktów!

Żeby nie było - mam dużo ciekawych i poważnych rzeczy do roboty, ale czasem człowiek musi (bo inaczej się udusi) zająć głowę czymś lżejszym :) Dlatego proszę przyjąć poniższe dane z przymrużeniem oka... ;)

Zaczęłam biegać we wrześniu 2012 roku i tak przez cały 2013 i 2014 kulałam się to tu, to tam. W tym roku mam na koncie 3 "występy", z czego jeden płatny. Nie za wiele, ale dopiero się rozkręcam. 

Postanowiłam zrobić użytek z kuchennej wagi. Zebrałam wszystkie moje medale i dokonałam pewnych pomiarów i analiz. 
Podliczyłam ile wydałam na opłaty startowe, ile razy startowałam na zawodach, co dostałam... Potem wykonałam kilka prostych działań matematycznych, typu dzielenie, obliczenie średniej arytmetycznej, ważonej.. Takie tam... Mogłabym to jeszcze wklepać do excela i pokazać na wykresach kołowych, albo słupkowych... Ale to już by było za wiele.. I tak uważam, że żeby ważyć medale o 23, to trzeba mieć jakieś poważne zaburzenia, a już na pewno niemałego kręćka.. Ale nic to! 

Poniżej prezentuję małe zestawienie: 

2012:
Jedne zawody (Bieg Sylwestrowy), 5 km, 20 zł wpisowego, wielka radość i pierwszy medal. Pierwsze 69g kruszca na wstążce! Moja duma! Jednak za przyjemność pokonania każdego kolejnego kilometra na zawodach trzeba było zapłacić... Ile?
4zł / km - DROGO! ;)
2013: 
Można śmiało powiedzieć, że ten rok był rokiem totalnej korby, jeśli chodzi o starty w zawodach. 
23 "występy", łącznie 223 km (z groszem), 483 PLN wydane na opłaty startowe... Łuuuuu, zrobiło się poważnie.. Za te pieniądze dostałam nieco ponad 1800g medali na wstążkach (oraz jedną statuetkę, juhu!), siedem koszulek bawełnianych i 4 koszulki techniczne. Ponadto, za pot, krew i łzy wylane na różnych biegowych trasach, a może po prostu za swój upór w zamykaniu stawki, dostałam jedną koszulkę bawełnianą z napisem "medalistka GP Koszalina w biegach". Znów duma (i niezmienny wewnętrzny ROTFL, bo kto jak kto, ale ja jako medalistka? bez jaj :D no ale uparcie przyłaziłam i okazało się, że oprócz mnie, takich osób było po prostu niewiele). 
Foto-story poniżej:

Rok 2013 + kawałek medalu z 2012 :) Od Sylwestrowego do Sylwestrowego :)

2,17zł/km 0,27zł/g :)
Moja jedyna statuetka :D fakt, niewiele osób startowało, ale kto zabroni mi się cieszyć? :D

GP Koszalina 2013
GP Gdyni 2013
2014:
Ten rok można określić jako "już nie jeżdżę wszędzie, wybieram ciekawe starty". Ewolucja. Nie jestem już taką pospolitą sroką, teraz jestem Sroką Koneserką ;) Obiecałam sobie, że już nie rzucam się na wszystko, jak leci. Wydawać by się mogło, że w związku z tym koszty powinny spaść.. Ale przytrafiło się Przechlewo... Zdecydowałyśmy się z dziewczynami na ostatni moment, więc wpisowe było już naprawdę wysokie.. Niedorzecznie wysokie! ;) Ale było warto - pakiet startowy był naprawdę tłusty, wspomnienia niezapomniane, zdecydowanie najlepsze zawody zeszłego roku. 
Nazbierałam "tylko" 1346g medali na wstążkach/sznurkach, 4 koszulki bawełniane, 5 technicznych, przebiegłam 233,5 km i wybuliłam 639 zł na wpisowe.. A za wytrwałość (tym razem cykl Leśna Piątka 2014) - dodatkowa koszulka techniczna :) 

nie ilość a jakość!
Rok 2014 - 2,74 zł/km 0,47 zł/g

od jednej,,,

od drugiej.. :)

2015:
Na razie jest skromnie ;) Jedne zawody płatne i dwa fun-starty. 1,80zł/km i 0,53 zł/g medalu i jedna koszulka techniczna :)

Trochę inne ujęcie.

2012: średnio 20 zł za zawody, średni dystans na zawodach: 5 km (bez zaskoczenia :P )
2013: średnio 21 zł za zawody, średni dystans na zawodach: 9,7 km
2014: średnio 29,05 zł za zawody; średni dystans na zawodach: 10,61 km
2015: średnio 15 zł za zawody, średni dystans na zawodach: 8,33 km

Na średni koszt zawodów duży wpływ miały starty darmowe, których w 2013 było 4, w 2014 - 7, a w 2015 - 2.

Na koniec - moje prywatne "the best of". 



W kategorii: NAJCIĘŻSZY


Bieg uliczny św. Jakuba w Lęborku - 2013. 
200 g !








W kategorii: NAJPIĘKNIEJSZA WSTĄŻKA


Prime Food Przechlewo Triathlon 2014










W kategorii: SROKO-MAGNES

GP Gdyni 2015



Podsumowanie.


Czy bieganie to tania zabawa? Na pewno są sporty droższe, ale jeśli już zaczynamy jeździć na zawody i decydujemy się płacić za start, to zaczynają się schody ;) Nie uwzględniłam przecież w ogóle kosztów dojazdu na zawody! W 2013 roku 14/23 razy biegałam "na wyjeździe", a w 2014 było to 13/22. W tym roku na razie więcej startów u siebie :) ale szykuje się Darłowo, Szczecinek... 

Waga mojego biegania to 3,3 kg medali w dwa lata i ciut ;) To koszt trochę ponad jednego becikowego.. Ale to też wspomnienia, radość i nieoceniona wartość, jaką stanowi zmiana, która zaszła w mojej psychice przez te ostatnie miesiące. Chcieć to móc, naprawdę!

poniedziałek, 16 marca 2015

Do trzech razy sztuka?

Nie wiem, co jest takiego w Biegu Zaślubin, że chcę tam wracać..

Termin?
Nie, nie sądzę. Połowa marca to niekoniecznie mój najlepszy okres w roku.

Sprzyjające warunki atmosferyczne?
Oj, zdecydowanie nie - w marcu jak w garncu!

Trasa?
Może, ale ciężko powiedzieć - za każdym razem inna! Ale zawsze atestowana i zawsze płaska.

Atmosfera?
Hmmm... raczej nie..

Pakiet startowy/medal/inne fanty?
Zdecydowanie nie. W tym roku nie wiedziałam nawet, jak będzie wyglądał medal. Jestem sroką, ale bez przesady.

Sentyment?
Myślę, myślę, czacha dymi, z uszu lecą kłęby dymu... TAK! Sentyment! To właśnie to mnie do Kołobrzegu zawsze ciągnie.

W zeszłym roku chciałam złamać 1h30'.. Udało się, ale nie byłam do końca zadowolona ze startu. Przez dobre dwa, trzy tygodnie byłam zrzędliwą męczybułą. No dobra, trwało to trochę dłużej.. Chyba dopiero życiówka na 10 km w Szczecinku (koniec kwietnia :P ) sprawiła, że przestałam rozbijać g* na atomy w sprawie Kołobrzegu. Czasem potrzebuję więcej czasu na "przetrawienie"... ;)

W tym roku było z jednej strony łatwiej, bo nie nastawiałam się na żaden czas, chciałam pobiec dla samej frajdy. Z drugiej strony, miałam takie nieodparte wrażenie, że zeszłoroczny Bieg Zaślubin zapoczątkował serię bardzo niefajnych zdarzeń.. Intrygi, obgadywanie, nastawianie jednych przeciwko drugim.. Nie odnajduję się w takich klimatach i do dziś odbijają mi się to wszystko czkawką. Dlatego jechałam do Kołobrzegu z pewną obawą..

Muszę jednak przyznać, że było fajnie, dobrze się bawiłam i chyba mogę powiedzieć, że nikt i nic nie było mi w stanie dobrego humoru popsuć :) Kołobrzeg został odczarowany!