piątek, 2 stycznia 2015

O tym, dlaczego nigdy nie będę "rasowym biegaczem"...

... i czy jest mi z tym źle?

Koniec roku to czas podsumowań wszelkiej maści. W zeszłym dokonałam tego dwukrotnie. Po raz pierwszy pod koniec września, kiedy minął dokładnie rok od pierwszego wyjścia "na bieganie", a potem po zamknięciu roku kalendarzowego

Tym razem wrzesień minął mi na użalaniu się nad sobą i jakoś nie w głowie mi były zestawienia i radosne podsumowania. Z końcem roku trochę mi się w głowie przejaśniło i od kilku dni chodzą mi po głowie różne zdania, które, jak już wiem z doświadczenia, lepiej przelać "na papier", nim umkną gdzieś i już ich nie przywołam.

To był naprawdę dziwny rok. Przez minione 12 miesięcy wydarzyło się bardzo wiele, można chyba powiedzieć: za wiele, jak na jedną osobę. Wierzę, że czas "wielkiej zadumy" już minął i że dłużej nie będę się nad pewnymi sprawami zastanawiać, bo, choć zajęło mi to wiele czasu, doszłam do wniosku, że absolutnie nie warto.

Postanowiłam i jest to jedno z tych postanowień, których zamierzam dotrzymać, że "wracam do korzeni" i skupiam się na tym, co MI sprawia radochę, jeśli chodzi o bieganie. Pierwsze kroki podjęte, nie każdy to może przyjmie z pełnym zrozumieniem, ale no nic na to nie poradzę. Jeszcze się taki nie urodził, co wszystkim dogodził.

Od września borykam się z mniejszymi i większymi problemami. Nie do końca wiem, czy to jeszcze po maratonie, czy po prostu przegapiłam czerwoną lampkę i zatraciłam się w odpoczynku, który zaowocował sporym skokiem wagi. Niestety, zupełnie nie w tym kierunku, w którym bym sobie życzyła.
No, ale "do brzegu". 

Decyzja o "powrocie do korzeni" wywołała u mnie rozmyślania w temacie "rasowych biegaczy". Moje korzenie to po prostu bieganie. Bez napinki, bez wyszukanych planów, strategii i nie wiadomo jeszcze czego. To walka o utrzymywanie się w ruchu (co wcale nie jest łatwe), a nie o ciągłym gonieniu za urywaniem sekund z życiówek.

Toczę się obecnie niczym śniegowa kula, a żeby było śmieszniej - 1 stycznia stopniał cały śnieg. Jak wbiłam się ostatnio w dwie koszulki z długim rękawem i wrzuciłam na to jeszcze babeczkowy "mundurek", to myślałam, że mi ciuchy strzelą. Cóż. Taki mamy klimat. Żartując z kolegą, że te słodkie pobiegowe herbatki nie wyszły mi na dobre, padły słowa "musisz się zmuszać". Ma to sens, bo słabnącą motywację można pokonać chyba tylko tak, że się człowiek stara nie poddać (więc tutaj "mus" faktycznie byłby wskazany). Jednak to zupełnie nie zdałoby egzaminu w moim bieganiu.

Dlaczego?
Moja przygoda z bieganiem była i nadal w sumie jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Wspominam o tym coraz rzadziej, bo mam wrażenie, że na początku mówiłam o tym w co drugim zdaniu, ale ja jeszcze kilka lat temu byłam zatwardziałym wrogiem biegania. Nienawidziłam go szczerze i mówię to bez cienia kokieterii. Gdy nie mogłam znaleźć sposobu na uporanie się z pociążowym balastem (czyli kiedy mój poprzedni sposób na walkę z nadmiarem ciała - skądinąd bardzo owocny, 25kg na minusie w kilka miesięcy - zawiódł), czułam ogromną frustrację i trochę z przekory, a trochę w ramach jakiegoś dziwnego "samobiczowania", postanowiłam - zacznę biegać.

Nigdy nie chciałam swoim bieganiem komukolwiek czegokolwiek udowadniać. No, poza sobą oczywiście. I to właśnie to mi się najbardziej podoba w bieganiu. W szczycie motywacji, kiedy nie musiałam się zastanawiać nawet, czy "chce mi się wyjść pobiegać", z łatwością udawało mi się realizować nawet plany treningowe. Sama motywacja to jedno, ale po tym roku widzę, że to zaledwie niewielka składowa sukcesu. Nie rozumiałam wcześniej, jak wielkie znaczenie ma również to, co się dzieje dookoła. W zeszłym roku takich problemów zupełnie nie miałam. W tym jest inaczej, bo grono biegaczy bardzo się powiększyło. 

Porównania z innymi zawsze uważałam za niesprawiedliwe i krzywdzące. Jeden ma "wolną głowę" i masę czasu, który może przeznaczyć na treningi i - ważniejszą nawet składową - odpoczynek. Inni starają się jak mogą, by jakoś sobie poradzić z żonglerką wolnymi chwilami i by najlepiej je zagospodarować. Jeszcze inni mają sportową przeszłość, lepsze warunki fizyczne i co tam jeszcze. Czy naprawdę trzeba się wiecznie porównywać z innymi? Uznaję jedno tylko porównanie - z "wcześniejszą wersją siebie". Czasem okoliczności są takie, że najbardziej pożądany będzie wynik, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłby oznaką leniwego człapania. No tak to już jest w tym amatorskim bieganiu. Niemniej, do wszystkiego powinno się podchodzić z umiarem i pokorą. A przynajmniej ja zamierzam się tego trzymać. 

Mój plan działania na kolejny rok jest taki, żeby nie stracić sprzed oczu ani na chwilę tego, co najważniejsze, co w bieganiu daje mi najwięcej frajdy, przeć do przodu po swojemu i nie oglądać się na innych, bo, jak już wspomniałam - nie da się wszystkim dogodzić. 

Kim jest ten "rasowy" biegacz? Nie mam żadnej definicji, ale to na pewno ktoś, dla kogo rywalizacja sportowa jest głównym motorem napędowym. To z pewnością ktoś, kto goni króliczka z balonikiem i nową życiówką, a jak go już złapie, to pędzi za kolejnym, jeszcze szybszym. To ktoś, kto bez reszty oddaje się treningom i nie uznaje taryfy ulgowej. Chodzi (a w sumie biega) jak w zegarku i nie ulega słabościom (albo zdarza się to tak rzadko, że nie warto nawet wspominać). "Rasowy" biegacz to taki, którym nigdy nie będę, bo zwyczajnie boję się, że się do tej formy ruchu zniechęcę.. Że przemęczenie i zniechęcenie weźmie górę i nie będę umiała się cieszyć pokonanymi w świńskim truchcie kilometrami.
Czy jest mi źle z tym, że nigdy nie będę "rasowym" biegaczem? Absolutnie nie! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz