czwartek, 22 grudnia 2016

Ho ho ho.. Reaktywacja :)

Czas tu nieco posprzątać, przetrzeć kurze, przewietrzyć, bo... uwaga, uwaga... szuraczka znów szura! Choć chyba bardziej adekwatne by było "powłóczy nogami" lub "ledwo zipie" :D

Postanowiłam ruszyć swój rozleniwiony do granic możliwości zadek i zapisałam się na Zimowe Mile Górskie. 6 biegów, jednorazowo raptem mila do przebiegnięcia, blisko od domu (co ze strategicznego punktu widzenia jest bardzo ważne), słowem - pikuś. Ehe, pikuś.. Pikulutek.

Jak tak siedziałam w domu z rosnącym brzuchem, to najwyraźniej zapomniałam, jak upierdliwe, niewdzięczne, zdradliwe i w ogóle BLE jest bieganie pod górkę. Już wymazałam z pamięci chyba, jak można się pod górę zasapać. Jak na pierwszych kilkuset metrach podbiegu można się zarżnąć. No, zapomniałam, więc zapisałam się na 1609 takich metrów. I to 6 razy. Brawo ja!

Z niemałym zdziwieniem przekonałam się, że moje piesze wycieczki z wózkiem, mimo, że żwawe i dość długie, nijak się mają do biegania.. To był taki zimny strzał z plaskacza podczas pierwszej Zimowej Mili Górskiej, która odbyła się 7.12. Zimny i mokry, bo niebo płakało ze śmiechu nad tym moim "powrotem do biegania" ;)

Minęły dwa tygodnie, a ja niezrażona prawie ostatnim miejscem w pierwszym biegu (za mną był już tylko pan Marian i pani z dzieckiem.. 7-8 letnim.. ), stawiłam się na starcie kolejnego biegu. Uciekałam dzielnie panu Marianowi i kolejnej pani z dzieckiem.. Myślałam, że chociaż czas będę miała lepszy, ale gdzie tam! 12 sekund gorzej! A przez chwilę miałam wrażenie, że "pocisnęłam" :D

Kolejne starcie za niecałe 3 tygodnie, 11 stycznia. Potem będę tę moją Golgotę walić już regularnie co dwa tygodnie, aż do 22 lutego.

Co mnie podkusiło? Poza oczywistymi - głupotą i naiwnością - takie małe deja vu. Pomyślałam sobie, że fajnie będzie wrócić do biegania w podobny sposób, jak się ta moja cała przygoda zaczęła. Nie jest tajemnicą, że lubię wzory, schematy, sytuacje i okazje sprzyjające porównaniu. Zaczynałam biegać pod koniec września 2012 roku. Kolega Krzysiek namówił mnie na start w Grand Prix lokalnego Klubu Biegacza, na dystansie 5 km. 6 biegów, po jednym w miesiącu, od października do marca. Mile odbywają się co dwa tygodnie (z jednym trzytygodniowym wyjątkiem), ale też jest ich sześć. Też tworzą jakąś całość, może nie zaraz Grand Prix, ale kto mi broni tak do tego podejść? :)

Jest jeszcze coś. Na początku swojej zabawy w bieganie, ośmielona "występami" na GP w Kłosie, zapisałam się na swoje pierwsze ZAWODY - Bieg Sylwestrowy 2012. Nie trudno się domyślić, że na swoje pierwsze zawody po przerwie wybrałam dokładnie ten sam bieg. Co prawda odbywa się już nie w centrum (i dobrze, bo pętelki wokół rynku były wykańczające psychicznie), jest ciut krótszy (wtedy 5,3 km, teraz "tylko" 5 km), trochę się bieg rozrósł (wtedy na mecie było nieco ponad 150 osób, teraz zapisanych-opłaconych jest ponad 250, a kolejne ponad 100 widnieje jako jeszcze nieopłaceni), ale jest to cały czas ta sama impreza. No co ja zrobię, że lubię takie sytuacje? :)

Pozostaje pytanie, jak ja się przez te 5 km przeczołgam, skoro po jednej mili chodzę okrakiem? :D
Jak przeżyję - dam znać :)

Bajo!

wtorek, 28 czerwca 2016

"Czego się boisz głupia...". Triathlon Charzykowy - dzień drugi.

Przyszedł czas na drugą część ;) Opis sobotnich zmagań znajduje się we wcześniejszym wpisie :)

W sobotę nastąpiła jeszcze "wymiana" kibiców ;) Jedni pojechali do domu, w ich miejsce pojawili się następni. Niezmienna pozostała wspaniała atmosfera!

Niedzielny start zaplanowany był na 11, więc można było pospać trochę dłużej niż w sobotę.. I bardzo dobrze, bo nie wiem, czy pociągnęłabym dwa dni na takich obrotach.. Zawodnik udał się do strefy zmian trochę wcześniej, zostawiając dyspozycje, co spakować, a co zabrać ze sobą. Ponieważ doba hotelowa kończyła nam się o 11, trzeba się już było całkiem przenieść do samochodu ze wszystkimi bambetlami. Mimo, że wyjazd krótki, to pakunków jak na tydzień :D a może nawet na dwa.. Klasyka!

Poszło nawet całkiem sprawnie. Uzbrojeni po zęby w akcesoria kibicowskie, ruszyliśmy na start. Poza Basią, która miała "przygodę" z samochodem.. Złośliwość rzeczy martwych lubi się objawiać zawsze w najmniej oczekiwanym momencie.. ;) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i Basia mogła do nas dołączyć :)

Nasz zazwyczaj dwuosobowy klub kibica powiększył się o kilka nowych par rąk i chętnych do krzyczenia gardeł. Nie muszę chyba pisać, że dla trzech małych dziewczynek, możliwość naparzania w tamburynek, dzikie harce z grzechotką i kłapaczką oraz trąba a'la wuwuzela to świetna zabawa? :D Oczywistość.

Ale, ale... o zawodach miało być. Start odbywał się w czterech falach. Świetne rozwiązanie z czysto technicznego punktu widzenia - zawsze to lepiej wskoczyć do wody w mniejszej grupie, bo prawdopodobieństwo zarobienia z łokcia, albo z kopa jednak trochę spada. Mankamentem takiego startu jest to, że ciężko stwierdzić, kto prowadzi.. Chociaż akurat w naszym przypadku to jest sprawa drugorzędna. Na pewno człowiek się może dowartościować, jak dogoni zawodnika z poprzedniej fali (mieli różnokolorowe numery startowe, dlatego łatwo się było zorientować, zwłaszcza na rowerze, kiedy numer startowy musi być na plecach), ale ten kij ma dwa końce.. Prawdopodobnie nie jest przyjemnie być wyprzedzanym przez kogoś z kolejnej fali.. A co jeśli startuje się w pierwszej, a na trasie jest się mijanym przez tych z ostatniej? To chyba jest mało motywujące.. Podejrzewam, że właśnie taki byłby mój scenariusz :P Ale na szczęście pozostaje to w sferze domysłów :D

Charzykowy to był pierwszy start mojego Zacnego Zawodnika w tym sezonie, dlatego trochę się obawiałam, czy uda mi się dobrze oszacować czas poszczególnych konkurencji, a co za tym idzie - transfer z punktu A do B i później C ;) Punkt A mieliśmy naprawdę całkiem dobry, rozbiliśmy mały piknik pod drzewkiem (dziewczyny zdążyły już wrąbać po bananie, Agata rozprawiła się z połową naleśnika), a jednocześnie mieliśmy doskonały widok na wychodzących z wody zawodników. Ustawiłam się tak, żeby widzieć i kocyk i startujących :) Spodziewałam się Łukasza po ok.20-24 minutach, szacując na podstawie jego wcześniejszych czasów na ćwiartkach. Z pływaniem to jest tak, że wystarczy, że któraś boja lekko się przesunie i zamiast 950m może być i ponad kilometr.. Do tego jeszcze kwestia nawigacji - czasem można sporo nadłożyć, jak się źle obierze kurs. No, ale poszło całkiem nieźle! Łukasz wyszedł z wody zadowolony, chociaż później marudził coś, że płynął na początku na złą boję.. :) ale już wtedy pomyślałam, że chyba właśnie zrobił najlepszy czas pływania ze wszystkich ćwiartek. No i się nie pomyliłam! :)

Drugi etap jest najdłuższy, mieliśmy więc masę czasu, żeby przenieść się do punktu B, z którego było blisko do belki rowerowej, ale też widać było początek trasy biegowej. "Odprowadziliśmy" do strefy zmian wszystkich zawodników wychodzących z wody, a potem przenieśliśmy się we wcześniej upatrzone i wypróbowane w sobotę miejsce. Szybko skalkulowałam, ile mamy czasu do kolejnego kibicowskiego zrywu i pozostało nam już tylko czekać. Najmniejsze kibicki mogły się zająć eksploracją pobliskiego placu zabaw, a dorośli mieli chwilkę, żeby odsapnąć. Chociaż przy trójce rozkosznych, ale i bardzo ruchliwych dzieci, "odpoczynek" to jednak towar luksusowy ;)

Gdy powoli zbliżała się godzina, o której można się było zacząć powoli rozglądać na belce rowerowej za Łukaszem, poczłapałam razem z Agatką, sprawdzić, czy to już. Chwilę wcześniej na belkę udała się Baśka, więc mieliśmy już "swojego człowieka" na froncie ;) Ledwo wyłoniłam głowę z grupki kibiców, a oczom mym ukazał się Łukasz! Wow! A pomyślałam, że jak przyjdę te 5 minut wcześniej, to będzie przynajmniej pewne, że się nie spóźnię! Mało brakowało :) No to czas roweru też na pewno rekordowy! Już tutaj nie miałam żadnych wątpliwości!

Człap, człap i już byłyśmy przy trasie biegowej. Ostatnia, ale najtrudniejsza część.. Znaczy - dla niektórych może najłatwiejsza, wszystko zależy od osoby.. Jednak tego dnia nad Charzykowami świeciło piękne słoneczko, a biegać w takiej pogodzie to jednak spore wyzwanie, zwłaszcza jak się już trochę kilometrów w nogach ma.. Dodam tylko, że akurat dochodziła godzina 13.. ;)

Małe kibicki żyły już tylko tym, że jak tata/wujek dotrze na metę, to idziemy na pizzę.. a po pizzy na kulki ;) dlatego z niecierpliwością wytężały wzrok w okolicach mety, wypatrując "zbawiciela" ;) Bieganie akurat nie było rekordowe, ale warunki mało sprzyjające. Łączny czas zawodów to nowa życiówka. Szybciej było tylko rok temu w Gdańsku, ale to za sprawą niedomierzonej o ponad 2,5 km trasy rowerowej. Tutaj wszystko było cacy.

Zawodnik zadowolony, kibice zadowoleni, zawody udane - nic tylko się cieszyć :) Droga do domu zleciała nam na wymianie wrażeń ;) Wyłączyła się tylko nasza Mała Kibicka, po tych wszystkich emocjonujących godzinach na świeżym powietrzu po prostu odpłynęła ;)

Zdarzało mi się już wcześniej występować w roli kibica, ale w tym roku jest inaczej - z przyczyn oczywistych. Zanim sama się odważyłam wystartować w triathlonie, przyglądanie się i kibicowanie było trochę inne. W tym roku przerwa jest w sumie przymusowa, nie wynika z tego, że się nie odważyłam (jak w 2014r. w Gdyni na sprincie), czy nie wyrobiłam się z treningiem (chociaż to mi akurat nigdy nie przeszkadzało :D ) ;) Wcześniej patrzyłam wyłącznie na swojego Zawodnika (albo swoich - jak ekipa była większa), a tym razem zerkałam też na innych.. Zastanawiałam się, jak ja bym sobie poradziła..

Nie jestem osobą, która się lubi rzucać na głęboką wodę. Choć zdarzyło mi się kilka z lekka szalonych odpałów, to jednak staram się podchodzić do każdego wyzwania na spokojnie i z pokorą. Nie skaczę na główkę, a raczej zaczynam od sprawdzenia wody dużym palcem u nogi, zanurzam się najpierw po kostki, później do kolan, a jak już zwoduję się cała, to planuję, żeby może następnym razem zrobić to ciut śmielej. Nigdzie mi się nie spieszy, nie czuję żadnej presji, więc realizuję swoją taktykę małych kroczków. Zawsze się sprawdza, choć komuś z zewnątrz może się wydawać mało ambitna i zupełnie niewarta uwagi. Mi odpowiada. Wszelkie wcześniejsze odstępstwa od tej taktyki były mniej lub bardziej bolesne. Np. głupi upór przy sierpniowym terminie na pierwszy w życiu maraton. Bez "planu B" w postaci ewentualnego startu wczesną jesienią. O mało nie przypłaciłam tego całkowitą rezygnacją z biegania. Ten skwar mnie wtedy zniszczył, psychicznie zbierałam się długo - teraz jak mam więcej czasu na przemyślenia, to widzę to wyraźniej.

Dlatego kiedy planowałam sobie ten rok, postanowiłam, że w Charzykowach znów wystartuję na sprincie, nabiorę wiatru w żagle, naładuję się endorfinami i przez kolejne 12 tygodni będę ostro trenować, żeby podołać wyzwaniu pt. "Ćwiartka w Przechlewie". Wieje nudą, co? Można było walnąć z grubej rury - ćwiartka w czerwcu, a we wrześniu powtórka, albo może i lepiej - połówka! Ale trochę się już naoglądałam i - teraz uwaga, będzie śmiesznie - natrenowałam, żeby wiedzieć, że to nie jest przeskok typu 10 km -> półmaraton. Poza tym, wiem jak wygląda zazwyczaj moja zima i wczesna wiosna.. Jak nie walczę z przeżarciem poświątecznym, to staram się uporać z jakąś chorobą, albo wyjątkowo upierdliwym przeziębieniem. No to po co się oszukiwać, że "mam tyle czasu - na pewno zdążę"? A rzucać się na przeszło trzygodzinne wyzwanie ze szczątkowym przygotowaniem? Dziękuję, to nie dla mnie.

Przyznam jednak, że sytuacja ze zmienionymi limitami, która w tym roku uderzyła w Basię i kilku innych zawodników na sobotnim sprincie, oraz obserwacja tych troszkę wolniejszych na niedzielnej ćwiartce, dała mi trochę do myślenia. Może ja się jednak trochę za mocno ze sobą cackam? Teraz to jestem cwana, bo to czysto teoretyczne rozważania - i tak w tym roku nigdzie nie wystartuje :D ale mogę sobie pogadać/popisać. Nie wiem tylko, jak zniosłabym te wyprzedzające mnie tabuny ludzi, bo ze względu na kategorię wiekową, startowałabym w pierwszej fali.. A może właśnie to by mnie zmotywowało do spięcia pośladów i kraula mniej majestatycznego? ;) Któż to może wiedzieć...

Na ćwiartce łączny limit czasowy wynosi 5h. Gdyby rozbić to na maksymalny czas każdej z dyscyplin, to wyglądałoby to tak:
- pływanie 45 minut
- rower 2h 45 minut (bo łączny limit na pływanie i rower to 3,5h)
- bieg 1h30 minut (tyle zostaje do łącznego limitu)

I tak, od niedzieli 12 czerwca chodzi za mną pewna stara piosenka, której refren (a w zasadzie pierwsze jego słowa) trafiły do tytuły tego wpisu.


...czemu nie chcesz iść na całość? ;)

No, to po dwóch tygodniach udało mi się urodzić drugą część relacji :D
Chyba sobie dzisiaj zafunduję lody z tej okazji :D

Ahoj!

wtorek, 14 czerwca 2016

Mania kibicowania :) Triathlon Charzykowy - dzień pierwszy.

W związku z pewnym zajściem ;) od kilku miesięcy jestem wyłączona z czynnego udziału w zawodach sportowych, ale póki kulam się jeszcze o własnych siłach, spełniam się jako kibic :) Nie wiem, jak to wpłynie na rozwijające się we mnie życie, może być tak, że wydam na świat kibolkę z krwi i kości ;) no, trudno! Ciężko tak się zupełnie wyłączyć.. Skłamałabym mówiąc, że nie brakuje mi tych emocji.. Jak tylko mogę, to człapię na trasę zawodów, żeby chociaż pokrzyczeć i porobić hałas.. Tyle mojego, co się "poocieram" ;)

Na dobre zaczął się sezon triathlonowy. W miniony weekend okiem kibica śledziłam poczynania bliskich mi osób w Charzykowach. Ten wyjazd był dla mnie niemałym fizycznym wyzwaniem, bo nie da się już ukryć, że "baby on board", a pasażerka już teraz coraz częściej daje znać, że "może byś babo usiadła i odsapnęła?". Znaczy - nie żebym chciała cokolwiek ukrywać, chodzi o to, że brzuch już większy i ciężej się toczyć. A przy takiej pogodzie, jaką mieliśmy, to o zadyszkę naprawdę łatwo.

Charzykowy, ah, Charzykowy.. W zeszłym roku byłam tu jako triathlonowa dziewica ;) Wszystko było praktycznie tak samo, wliczając w to nawet pokój w hotelu.. Ten sam widok z okna, tak samo wyglądająca strefa zmian i jezioro takie samo.. Nawet słaba pogoda dzień przed - taka sama! No dobra, teraz nie było burzy, ale też wiało i padało... Tylko sraczki przedstartowej nie miałam ;) Położyłam się spać trochę spokojniejsza niż rok temu, ale to zrozumiałe.. Rok temu nerwowo układałam cały swój ekwipunek, zastanawiając się, czy aby na pewno wszystko mam. Tym razem moim ekwipunkiem była trąbka, grzechotka, tamburynek i łapki do robienia hałasu ;) No i plecak pełen przekąsek, bo kibic głodny, to kibic zły! ;)

W sobotę o 8 startował sprint. Pobudka przed 6, żeby zjeść śniadanko i wyprawić zawodniczki do strefy zmian. Nastroje bojowe - organizator przez facebooka informuje zawodników, że pianki obowiązkowe, a odprawa zacznie się 25 minut wcześniej. Dobre sobie... A jak ktoś nie ma facebooka? Słabe to, zwłaszcza, że woda w jeziorze była naprawdę ciepła, a przy dystansie 475m powstaje pytanie, czy jest sens wbijać się w piankę.. Z tego ustrojstwa trzeba się przecież później wydostać, a dla szybkich pływaków to niepotrzebna strata czasu w T1. Ale nic to. Wesoła ferajna wyruszyła w okolice startu niewiele po zawodniczkach :) W równie bojowych nastrojach! ;)

Na miejscu widać, że zaraz wszystko się zacznie, przed tojkami kolejki, tu i ówdzie kręcą się ubrani do połowy w pianki zawodnicy i zawodniczki. Sportowa atmosfera! Sprint startuje w dwóch falach - podział chyba według kategorii wiekowych. Jedni o 8:00, drudzy o 8:05. Tradycyjnie już na imprezach tego cyklu, zawodnicy są wypuszczani do wody po strzale z armaty, w akompaniamencie -> epickiej muzyki. <- Chcąc zapewnić mini-kibicce lepszą widoczność, sadzam ją na barana i w ferworze łamię sobie okulary przeciwsłoneczne. Chwilę później żałuję tego strasznie, bo jak tylko wybrzmiewają pierwsze dźwięki wspomnianej epickiej muzyki, łzy mi stają w oczach i czuję, że nie mogę zapanować nad oddechem. Stoję tam i chlipię, jak rok temu i jak niespełna dwa lata wcześniej na starcie maratonu. Wtedy - okej - emocje. Ale teraz? No dajcie spokój :D

Staram się ogarnąć, bo o schowaniu mokrych oczu za przyciemnianymi szkłami nie ma mowy. Karolina już płynie, przedzieram się przez tłum szukając Baśki, żeby życzyć powodzenia. Udało się! Chwilę później sytuacja ze łzami i problemami z oddechem się powtarza.. ;) Dobrze, że to tylko dwie fale, a do kolejnego startu cała doba na dojście do siebie ;) Nie spodziewałam się, że te emocje aż tak mi się udzielą. (Fun fact - pisząc te słowa, znów mi się oczy pocą. Beznadziejny przypadek! ;D )

Przenosimy się z Agatką kawałek dalej, gdzie już widać opuszczających wodę zawodników z pierwszej fali. Wytężamy wzrok, żeby dostrzec Karolinę. Dochodzi 8:10, a ja już nie mam głosu.. Nieźle ;) Jest! Wyłania się z fal i ciśnie. Z wypiekami na twarzy śledzimy ostatnie metry i liczymy, ile kobitek już wylazło. Dwie! Czyli nasza bohaterka jest trzecia! Staram się wydać z siebie okrzyk "jesteś trzecia", ale gardło ściśnięte i ostatecznie nie wiem, czy usłyszała :D Chwytam Agatkę za rękę i pędzimy na koniec strefy zmian, żeby jeszcze dodać energii przed wyjściem na rower :) Poleciała!

Przez ten start falowy nie do końca wiem, czy zdążę się z powrotem przenieść na plażę, żeby się nie minąć z Baśką. Ostatecznie zostajemy na miejscu, mając nadzieję, że rozstawiony na pomoście fotograf-jutro-też-zawodnik złapie wychodzącą z wody Basię. Czekamy chwilę i oczom naszym ukazuje się Baśka ze swoim dzielnym rumakiem :) Do boju! Pomknęła przed siebie. A my mamy chwilę odpoczynku :) Kręcimy się po okolicy kilka minut, ale w końcu podejmujemy decyzję o przeniesieniu się na belkę rowerową i kibicujemy kończącym zmagania kolarskie, w oczekiwaniu na nasze zawodniczki :)

Logistycznie wszystko jest w Charzykowach bardzo fajnie rozwiązane. Kibic może być zadowolony. Odległości pomiędzy poszczególnymi punktami są naprawdę nieduże i można kibicować nawet w moim stanie ;) Krótko po tym, jak Karolina zsiada z roweru, w szaleńczym galopie (czyli u mnie człap-człap-człap), przemieszczamy się w okolice trasy biegowej. Kolejny raz śmieję się, że trzeba było włączyć endomondo i rejestrować ;) Karolina w strefie uwinęła się tak szybko, że ledwo zdążyłam dotrzeć do taśmy, żeby coś tam krzyknąć.. W tym wszystkim już nawet nie wiem, co ja tam z siebie wyrzucałam za okrzyki :D Trasa biegowa to w zasadzie dwie agrafki w dwie strony, z metą pośrodku :) No to czekamy, aż wróci i przenosimy się w okolice mety.

W międzyczasie dokonujemy obliczeń i szacujemy, gdzie jest Basia. Wybieramy miejscówkę, z której widać koniec trasy rowerowej i jednocześnie metę. Dostajemy zeza rozbieżnego zerkając raz w stronę mety, raz w stronę belki rowerowej. Że Karolina szybko popłynie, to było pewne jak amen w pacierzu. Ale Jej czas na rowerze robi na nas niemałe wrażenie. Wiedzieliśmy, że nie odpuści, że będzie walczyć i da z siebie wszystko. Ale średniej powyżej 30 km/h chyba nikt się nie spodziewał! :D Pojechała szybciej niż na czasówce w Sianowie! Tam było 15 km na wypoczętych nogach, a tu 22,5 km mając już trochę w nogach po pływaniu! Także - heloł - czapki z głów!

Leci! Wpada na metę z naprawdę świetnym czasem nieco ponad 1h25'! Spieszymy z gratulacjami i chwilę później biegniemy sprawdzić, czy przypadkiem nie przegapiliśmy Baśki. W tym momencie następuje największy zgrzyt na tych zawodach. Już wcześniej widzieliśmy jakieś dziwne ruchy w okolicach belki rowerowej, ale myśleliśmy, że chlipiąca dziewczyna z do połowy zdjętym strojem miała jakąś kraksę na rowerze i informuje sędzinę, że na bieg już się nie wybiera. Docieram do strefy zmian, a tam Łukasz z rowerem Baśki i Baśką. Co jest grane? Okazuje się, że mimo, że zostało jeszcze grubo ponad pół godziny, sędzina powiedziała, że to już koniec zawodów, bo został przekroczony limit cząstkowy na pływanie i rower.. Nagle wszystko staje się jasne, chlipiąca dziewczyna, którą widzieliśmy chwilę wcześniej wcale nie miała kraksy. Dowiedziała się po prostu, ze jej dalsze zmagania są niestety niemożliwe... Ostry limit - 1h15minut. Trochę abstrakcja, bo na przebiegnięcie nieco ponad 5km zostaje 45 minut. To się doczołgać można przecież..

Rok temu limity były inne, bo i dystanse ciut inne. Więcej pływania, nieznacznie krótszy rower i bieg, a limit przyjaźniejszy - 90 minut na pływanie i rower. Mną aż trzęsło z emocji, bo jakbym znalazła się w takiej sytuacji, to chyba bym się utopiła we łzach ;) No ale OOO-KEJ. Limit jest limitem.. Chociaż nie spodziewałam się aż tak surowego traktowania limitu cząstkowego.. Widziałam, co prawda, podczas transmisji z Ironmana na Hawajach, jak jednej z zawodniczek zabrakło dosłownie kilku sekund, żeby pokonać schody dzielące ją od załapania się w limicie czasowym pływania... Było mi jej żal, ale to jakaś tam dziewczyna, skądś tam... Nie wpuścili jej do strefy zmian, choć może była wybitną kolarką i biegaczką i by się w całościowym limicie zmieściła.. Tym razem byłam świadkiem takiej sytuacji na żywo i naprawdę chciało mi się wyć!

Później na spokojnie usiedliśmy z Łukaszem i przeliczyliśmy te limity na prędkości i tempa. Zakładając, że ktoś wykorzystuje większość lub całość limitu na pływanie (22,5 minuty), pozostaje mu 52,5 minuty na pokonanie 22,5 km na rowerze. Szybkie mnożenie i dzielenie - trzeba by w takim wypadku cisnąć ze średnią ponad 26 km/h! To naprawdę szybko!! Na dystansie 1/4 IM (który był rozgrywany dzień później), można się było kulać na rowerze ze średnią 16 km/h i spokojnie zmieścić się w limicie.. Trochę niesprawiedliwe.. Limit całościowy na ten sprint był 2h, a na 1/4 - 5h. Sprint miał dokładnie połowę dystansu 1/4, a limit obcięty o 30 minut - w całości tylko z etapu rowerowego. Zaskoczyło mnie to, bo byłam przekonana, że limit jest taki jak rok wcześniej - na pływanie i rower łącznie 90 minut. I może jeszcze by się człowiek jakoś z tym pogodził, gdyby nie fakt, że na trasę biegową zostało jednak wpuszczonych kilka osób, którym sędzina z belki rowerowej "podziękowała" za udział w zawodach.. Między innymi młodzian, który pobiegł w około 20 minut i na mecie zameldował się 10 minut przed limitem całościowym. Wszystko fajnie, ale DLACZEGO jedni jednak mogli kontynuować, a innym podziękowano? Bardzo niefajnie. Albo wszyscy, albo nikt. Chcę wierzyć, że te kilka osób prześlizgnęło się po prostu i sędziowie ich nie zauważyli, a nie że zrobiono dla nich wyjątek, bo "coś tam".

Tego dnia startowały jeszcze sztafety na dystansie 1/4 i spora grupka śmiałków mierzących się z dystansem 1/2, w tym mocna reprezentacja z Koszalina. Oglądaliśmy ich start z pomostu, a później (po wchłonięciu niewyobrażalnej liczby kalorii pod postacią pizzy, gofrów i lodów), przenieśliśmy się na końcówkę trasy rowerowej, żeby podziwiać pędzących na rowerach pół-ironmanów. Wzium wzium, wzium.. Słońce wali z nieba, a oni pędzą... Spora część z nich - z uśmiechami! Za chwilę wybiegną na trasę biegową strzelić sobie mały półmaratonik.. Wyglądają, jakby nic sobie nie robili z pokonanych 90 km na rowerze i niespełna 2 km w wodzie! Szacun, mi się to w głowie nie mieści ;) Dupsko mnie boli na myśl o 45 km roweru w ramach 1/4, a dwa razy więcej jest dla mnie chwilowo kompletnie abstrakcyjne :D

Zmagania biegowe dzielnych "połówkowiczów" śledzę już na wpół świadoma. Dochodzi godzina 16:00, a to oznacza, że jestem na nogach już ponad 10h, z czego na świeżym powietrzu ponad 8.. Z lekką zazdrością patrzę na moją małą 4,5 - latkę, która nic sobie z tych godzin na dworze nie robi i hasa jak mały króliczek z reklamy pewnych baterii. Mi się już powoli wyłączają wszystkie systemy, lokatorka zdaje się stosować szantaż na zasadzie - albo się kładziesz, albo będę kopać w pęcherz. Albo zwyczajnie włączy drzemkę na tej ławce pod drzewem. No to zabieram cały swój dobytek i człapię w stronę hotelu, zwalniając co chwilę, żeby sobie posapać. Krótko po dotarciu do pokoju zamykam oczy i staram się choć troszkę podładować baterie ;) Okazuje się, że cała załoga naszego pokoju postanawia mi towarzyszyć ;) Czyli może nie jest ze mną tak źle jeszcze, skoro wszyscy się zmęczyli? :D

O niedzielnej ćwiartce napiszę w oddzielnym poście, bo ten już i tak jest za długi i pewnie nikt nie był w stanie doczytać go do końca! :D

Dla wytrwałych nagroda w postaci fotki z widokiem na jeziorko :)


Ahoj!

czwartek, 17 marca 2016

Co by tu napisać..

Cały plan na 2016 rok zniknął, jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki.. Pobiegłam tylko styczniowy Bieg Króli - 7,5 km i nie zapowiada się, żebym miała coś jeszcze z wcześniej zrobionej listy zaliczyć. Kto wie, może kolejny bieg, na jaki dam radę się wybrać, to inauguracja kolejnego Jamneńskiego Tour'u - bieg Mikołajkowy na początku grudnia? No, ale to też nie wiadomo.. 

Obecnie zajmuję się bardzo przyziemnymi sprawami i chociaż chętnie bym sobie pobiegała, to jednak nie za bardzo się teraz do tego nadaję, a poza tym - kompletnie nie mam siły. Popołudniami zalegam na kanapie i niewiele jest mnie w stanie stamtąd wypędzić ;)

Obydwa starty w triathlonie trzeba było odkręcić. Na szczęście udało się bez większych komplikacji. O ile czerwcowy Charzykowy - na upartego (bardzo upartego) - mogłabym jakoś opękać (chociaż jak sobie to wyobraziłam właśnie, to aż mnie zemdliło), to już w Przechlewie nie ma absolutnie żadnych szans ;) Chociaż podobno porody w wodzie są teraz bardzo na czasie.. :) 

Także - stało się. Plany były ciut inne, ale tak to właśnie bywa z planowaniem :) Cieszę się, że się odważyłam w 2015 roku spróbować tego całego triathlonu, bo dzięki temu wiem, jak niesamowite jest to doświadczenie. Emocje nie do porównania z żadnym biegiem. Z dwójką szkrabów "na koncie" mogłabym mieć trochę mniej odwagi.. no, i rzecz jasna - czasu ;) ale o tym, jak to będzie z czasem, przyjdzie mi się przekonać już niebawem.. :)

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Szkic planu na 2016 rok :)

Piszę "szkic", bo wiadomo jak to zazwyczaj wygląda w tym całym, khe khe, sporcie (hahaha) amatorskim..

Pozapisywałam już daty interesujących mnie wydarzeń, żeby mi nie umknęło.. Ba, miałam już nawet szczegółowo rozpisane, co gdzie i kiedy jeśli chodzi o treningi.. Ale - jak to się zdarza - się zesrało było. Po półmaratonie Mikołajów dopadły mnie gile i nie dałam rady się wykaraskać z choróbska przed świętami.. Chociaż pewnie gdyby nie one (święta w sensie), to bym starała się polatać coś.. Ale bałam się, że sobie napytam więcej biedy, a musiałam być "na chodzie".

Wyszło tak, że nabiegałam zawrotną ilość kilometrów (jakieś 42 z groszem..), raz (!!!!) wsiadłam na rower i tyle samo razy byłam na basenie. Akurat to ostatnie jest całkiem zrozumiałe z uwagi na fakt, że ponad 2 tygodnie walczyłam z gilami, a one słabo się komponują z basenem.. ;)

W święta naładowałam się. Celowo nie piszę o jakichś mitycznych akumulatorach, bo po co się oszukiwać? :) Ładowałam głównie żołądek, chociaż wcale nie cierpiał głodu. Ot, tradycja? Przyzwyczajenie? Nuda? No sama nie wiem.. Choćbym nie wiem jak się starała nie nażreć w czasie świąt, to i tak kończy się to dramatem w trzech aktach.. Pierwszy to ważenie po Wigilii, drugi - sromotna porażka w dotrzymaniu postanowienia "ogarniam się po świętach i jestem "grzeczna" w Sylwestra", a trzeci to ważenie po Sylwestrze.

Skoro wydałam z siebie przy wadze już chyba każdy możliwy okrzyk przerażenia, spowodowany tym, czego "dokonałam" w ostatnich tygodniach, to czas się wreszcie faktycznie ogarnąć. Ochędożyć wręcz!

Narzekałam na stosunkowo ciepłą jesień, bo ciągle mnie coś łapało. No i mam - zrobiło się wreszcie zimno.. Minusy i to duże! Nie trudno zgadnąć, że lenia mam jeszcze większego niż wcześniej.. ;) Ale ponieważ to wszystko siedzi w głowie, to dzisiaj na złość leniowi zamierzam się trochę przebiec. W środę pobiegnę 7,5 km w ramach Biegu Króli, a potem mam nadzieję nogi mi się jakoś same rozbujają.

W domu trochę zawierucha, bo zachciało nam się trochę pokombinować z wystrojem.. Niby nic, a jednak zajmuje myśli i dokłada kolejnych wymówek.. "Dzisiaj nie pójdę, bo muszę trochę posprzątać".. Zupełnie jak w tej reklamie o nietrzymaniu moczu. "Sprzątasz od tygodnia" :P Czas więc najwyższy trochę.. popuścić ;)

Poza tym, Mikołaj przyniósł trochę biegowych fantów... grzechem by było, żeby leżały i się kurzyły.. :D

A zatem, bo o planie miało być ;D

STYCZEŃ
- Bieg Króli - 7,5 km (rekreacyjnie, na rozbujanie nóżek)
LUTY:
- Bieg Zakochanych - 10 km (raczej rekreacyjnie)
MARZEC:
- Bieg Zaślubin - 15 km (mam nadzieję, że uda mi się poprawić zeszłoroczny rekreacyjny wynik)
KWIECIEŃ:
- Memoriał Osińskiego - 10 km (j.w. mam nadzieję na lepszy wynik niż rok temu - na życiówkę szanse bardziej niż nikłe)
MAJ:
- Półmaraton (dużo czasu, wiele niewiadomych - może uda się zawalczyć o życiówkę? Nie jest wyśrubowana - w czasie najlepszej formy nie biegłam żadnej połówki na zawodach)
CZERWIEC:
- triathlon 1/8 IM (plan zakłada poprawienie w stosunku do zeszłego roku.. szkoda, że nie da się bezpośrednio porównać, bo rok temu był inny dystans)
LIPIEC:
- na razie nie ma zapisów, jest pewien szalony plan, ale szczęśliwie jest jeszcze czas, żeby zobaczyć, czy to w ogóle realne
SIERPIEŃ:
- dwa triathlony, które mnie interesują - tydzień po tygodniu.. Jest opcja, by jeden z nich zaatakować drużynowo, a drugi - krótszy - indywidualnie. No i w tym drugim chciałabym się trochę poprawić w stosunku do zeszłego roku. No ale jeszcze niewiele wiadomo, odnośnie dystansu :)
WRZESIEŃ:
- kompletna masakra, triathlon 1/4 IM (plan jest taki, żeby to przeżyć.. :D )
- bieg na wrzosowiskach - 5/10 km (w zeszłym roku koleżanki były i zachwalały okoliczności przyrody, więc może się tam bujnę, żeby zobaczyć, czy nie ściemniały :D )


Ostatnie trzy miesiące roku zostawiam na razie "niezaplanowane" ;) To okres tak bardzo odległy, że na większość imprez nie ma jeszcze zapisów. No, mam na myśli te wszystkie, które są w zasięgu moich możliwości.. ;) Chociaż na październik coś mi tam we łbie kiełkuje.. Zobaczymy, jaką formę dowiozę do października! :D

A tymczasem - do roboty. Biegi same się nie przebiegną, trajlony same się nie zrobią. Udanego roku wszystkim życzę! O ile ktokolwiek poza mną (z trzech różnych komputerów!) to czyta.. :D