czwartek, 22 grudnia 2016

Ho ho ho.. Reaktywacja :)

Czas tu nieco posprzątać, przetrzeć kurze, przewietrzyć, bo... uwaga, uwaga... szuraczka znów szura! Choć chyba bardziej adekwatne by było "powłóczy nogami" lub "ledwo zipie" :D

Postanowiłam ruszyć swój rozleniwiony do granic możliwości zadek i zapisałam się na Zimowe Mile Górskie. 6 biegów, jednorazowo raptem mila do przebiegnięcia, blisko od domu (co ze strategicznego punktu widzenia jest bardzo ważne), słowem - pikuś. Ehe, pikuś.. Pikulutek.

Jak tak siedziałam w domu z rosnącym brzuchem, to najwyraźniej zapomniałam, jak upierdliwe, niewdzięczne, zdradliwe i w ogóle BLE jest bieganie pod górkę. Już wymazałam z pamięci chyba, jak można się pod górę zasapać. Jak na pierwszych kilkuset metrach podbiegu można się zarżnąć. No, zapomniałam, więc zapisałam się na 1609 takich metrów. I to 6 razy. Brawo ja!

Z niemałym zdziwieniem przekonałam się, że moje piesze wycieczki z wózkiem, mimo, że żwawe i dość długie, nijak się mają do biegania.. To był taki zimny strzał z plaskacza podczas pierwszej Zimowej Mili Górskiej, która odbyła się 7.12. Zimny i mokry, bo niebo płakało ze śmiechu nad tym moim "powrotem do biegania" ;)

Minęły dwa tygodnie, a ja niezrażona prawie ostatnim miejscem w pierwszym biegu (za mną był już tylko pan Marian i pani z dzieckiem.. 7-8 letnim.. ), stawiłam się na starcie kolejnego biegu. Uciekałam dzielnie panu Marianowi i kolejnej pani z dzieckiem.. Myślałam, że chociaż czas będę miała lepszy, ale gdzie tam! 12 sekund gorzej! A przez chwilę miałam wrażenie, że "pocisnęłam" :D

Kolejne starcie za niecałe 3 tygodnie, 11 stycznia. Potem będę tę moją Golgotę walić już regularnie co dwa tygodnie, aż do 22 lutego.

Co mnie podkusiło? Poza oczywistymi - głupotą i naiwnością - takie małe deja vu. Pomyślałam sobie, że fajnie będzie wrócić do biegania w podobny sposób, jak się ta moja cała przygoda zaczęła. Nie jest tajemnicą, że lubię wzory, schematy, sytuacje i okazje sprzyjające porównaniu. Zaczynałam biegać pod koniec września 2012 roku. Kolega Krzysiek namówił mnie na start w Grand Prix lokalnego Klubu Biegacza, na dystansie 5 km. 6 biegów, po jednym w miesiącu, od października do marca. Mile odbywają się co dwa tygodnie (z jednym trzytygodniowym wyjątkiem), ale też jest ich sześć. Też tworzą jakąś całość, może nie zaraz Grand Prix, ale kto mi broni tak do tego podejść? :)

Jest jeszcze coś. Na początku swojej zabawy w bieganie, ośmielona "występami" na GP w Kłosie, zapisałam się na swoje pierwsze ZAWODY - Bieg Sylwestrowy 2012. Nie trudno się domyślić, że na swoje pierwsze zawody po przerwie wybrałam dokładnie ten sam bieg. Co prawda odbywa się już nie w centrum (i dobrze, bo pętelki wokół rynku były wykańczające psychicznie), jest ciut krótszy (wtedy 5,3 km, teraz "tylko" 5 km), trochę się bieg rozrósł (wtedy na mecie było nieco ponad 150 osób, teraz zapisanych-opłaconych jest ponad 250, a kolejne ponad 100 widnieje jako jeszcze nieopłaceni), ale jest to cały czas ta sama impreza. No co ja zrobię, że lubię takie sytuacje? :)

Pozostaje pytanie, jak ja się przez te 5 km przeczołgam, skoro po jednej mili chodzę okrakiem? :D
Jak przeżyję - dam znać :)

Bajo!