Początkowo w tytule tego wpisu zamiast " :) " było "i raczej po raz ostatni". Byłam mocno zirytowana organizacją biegu i na samą myśl, że miałabym się jeszcze raz tam pchać, ogarniał mnie pusty śmiech. Teraz już trochę mi przeszło.. Chociaż jak patrzę na tą za małą koszulkę, to jeszcze mnie trochę strzela.. bo w sumie po co kazali określać rozmiar, skoro później i tak dostałam to, co zostało.. A wcale nie odbierałam pakietu "za pięć dwunasta". Nic to, każda motywacja, żeby nie zażerać się słodyczami jest dobra.. ;) Ja się jeszcze w nią wcisnę!!! ;)
Najgorzej wspominam kolejkę po numer startowy.. Za błyskawiczną rejestrację i opłatę za start zostałam nagrodzona stoiskiem z numerkami na szarym końcu małej, dusznej sali, w której panował taki ścisk, że już by się nie wsadziło nawet szpilki.. Momentami robiło mi się ciemno przed oczami, bo dosłownie nie mogłam się ruszyć. Pozostawało mi wspinanie się na palce i unoszenie głowy jak najwyżej, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, bo dostrzegłam początki tunelowego widzenia i świadomość zaczęła złośliwie przypominać, że ta klaustrofobia, która mi kiedyś doskwierała, nadal gdzieś tam we mnie siedzi i właśnie zaczyna dawać o sobie znać. Brrr, jak sobie ten ścisk przypomnę, to aż mi się duszno robi.
Oczywiście, można powiedzieć "to czemu sieroto nie odebrałaś numeru dzień wcześniej?". Pytanie jak najbardziej na miejscu, bo przecież wiedziałam, ile jest osób zapisanych i widziałam, jak wyglądał odbiór pakietów w zeszłym roku. Wtedy, co prawda, poszło sprawnie i szybko, ale pamiętam, że przemknęło mi przez myśl, że usytuowanie biura zawodów jest dość niefortunne, a odbiór koszulek w tym wąskim korytarzu może piętrzyć trudności przy większej ilości chętnych.. Z drugiej jednak strony, to chyba organizatorowi powinno zależeć, żeby uczestnicy byli zadowoleni, nie? A szczególnie takie biegowe sławy, jak ja.. :D No i naiwnie liczyłam, że będzie inaczej niż rok temu.. Przeliczyłam się, jak zresztą cała rzesza osób, która miała pecha kwitnąć tam razem ze mną.
Oczywiście, można powiedzieć "to czemu sieroto nie odebrałaś numeru dzień wcześniej?". Pytanie jak najbardziej na miejscu, bo przecież wiedziałam, ile jest osób zapisanych i widziałam, jak wyglądał odbiór pakietów w zeszłym roku. Wtedy, co prawda, poszło sprawnie i szybko, ale pamiętam, że przemknęło mi przez myśl, że usytuowanie biura zawodów jest dość niefortunne, a odbiór koszulek w tym wąskim korytarzu może piętrzyć trudności przy większej ilości chętnych.. Z drugiej jednak strony, to chyba organizatorowi powinno zależeć, żeby uczestnicy byli zadowoleni, nie? A szczególnie takie biegowe sławy, jak ja.. :D No i naiwnie liczyłam, że będzie inaczej niż rok temu.. Przeliczyłam się, jak zresztą cała rzesza osób, która miała pecha kwitnąć tam razem ze mną.
Kołobrzeg przywitał nas deszczem. I wiatrem. I jeszcze większą ilością deszczu i wiatru. To nie lada szok, po tylu słonecznych i praktycznie wiosennych dniach. Chociaż skłamałabym, jakbym napisała, że pogoda mnie zaskoczyła. Od kilku dni śledziłam prognozy i nastawiałam się właśnie na to, co zastałam. Ale jak można sobie pomarudzić, to czemu miałabym sobie odmawiać tej narodowej rozrywki? :D
Chociaż powiem szczerze - ja w deszczu lubię biegać. Zbieranie wiatru na twarz nie jest moim ulubionym zajęciem podczas biegu, ale kropelki z nieba mi nie przeszkadzają. Dzięki nim nie musiałam sobie zaprzątać głowy jakimiś punktami z wodą ;) Mogłam je śmiało ignorować :)
Strategii, którą sobie na ten bieg zaplanowałam, trzymałam się do końca, chociaż na ostatnich 4 km było mi bardzo ciężko. Planowałam pierwszą połowę biec żwawo, ale nie na maksa, żeby mieć siły na drugą część. Skrzętnie podliczałam, ile udało mi się urwać z 1h30', które planowałam pobić. Matematyka zawsze doskonale odciąga moją uwagę od zmęczenia i innych takich ;) I tak po 5 km miałam prawie 1,5 minuty "zapasu", po 10 km kolejną minutkę, a po 12 km wiedziałam, że musiałabym się chyba przewrócić, żeby mi się nie udało. Wtedy zaczęły się schody.
Zamiast cieszyć się, że realizacja planu jest na wyciągnięcie ręki i jakbym miała ze sobą małego, podręcznego szampana, mogłabym go już zacząć odkorkowywać, to mi się włączyło "trzeba było zacząć mocniej, a nie się tak oszczędzać". Jednym słowem, zaczęłam sobie wyrzucać za mało ambitny plan. Nie pomagała świadomość, że jestem zającem wbrew własnej woli i przynajmniej do połowy trasy - nieświadomie. Ponadto wiedziałam, jak to się skończy i czułam, że to mi nastroju nie poprawi.. ;) Postanowiłam jednak za wszelką cenę trzymać się planu: na 14 km przegrupować siły, a ostatnie 1000 metrów dać z siebie wszystko.
Wpadłam na metę po naprawdę mocnym ostatnim kilometrze, a na zegarku widziałam satysfakcjonujący czas - 1h 26' 55". Dzisiaj mogę powiedzieć, że właśnie taki był. W niedzielę, na chwilę przed 13:30 byłam zła jak osa i jakbym miała od razu napisać relację, to po cenzurze zostałoby chyba tylko "Kołobrzeg". Jakbym do pisania zasiadła w niedzielę wieczorem, to byłoby to coś w stylu "łaaaaaaa, jak mogłaaaaa, hik!, łaaaaaaaa, Kołobrzeg, hik!, buuuuuuu, walić to całe bieganie, hik!" ;) W poniedziałek jeszcze się trochę wyżaliłam, za co wszystkich świadków tego żenującego występu przepraszam, ale dzięki temu dzisiaj jestem w pełni pogodzona z faktami i już prawie lubię Karolinkę :*
A już tak zupełnie na poważnie. Z analizy czasów widać, że byłam niewybiegana. Jakby podzielić ten bieg na trzy części, to jasne stanie się, że słabłam. Start był dobry, pierwsze 2,5 km na luziku, z dużym zapasem w nogach i płuchach, ale później już było coraz mniej kolorowo. Strategia była bezpieczna, ale tak naprawdę na nic innego bym się i tak nie zdecydowała. Nawet jakbym wiedziała, że będę zającować. Jestem na to zbyt zachowawcza. Chcę się po prostu cieszyć przełamywaniem kolejnych SWOICH barier, a nie ścigać się ze wszystkimi. Jestem amatorką, stosunkowo niedawno nawróconą na bieganie.
Przy samochodzie, jak jeszcze kipiałam ze złości, zaczepił mnie jakiś pan, dopytując o mój czas. Jak się pochwaliłam, to aż podskoczył i krzyknął "POKONAŁEM PANIĄ O CAŁA MINUTĘ!". Heh, pogratulowałam i tylko to, że ugryzłam się w język zatrzymało mnie przed dodaniem "pokonał pan amatorkę z lekką nadwagą" :P Nie będę się odgrażać, że "jeszcze mu pokażę", czy cokolwiek innego. Nie o to przecież chodzi, przynajmniej mi. Plany mam sprecyzowane i nie zamierzam się porywać z motyką na słońce, żeby komukolwiek cokolwiek udowadniać. Progres jest? Jest. W zeszłym roku toczyłam się o prawie 10 minut dłużej. Poza tym nie zapisałam sobie jego numeru startowego, więc ciężko będzie mi ustalić, co to za jeden.. :P
Przy samochodzie, jak jeszcze kipiałam ze złości, zaczepił mnie jakiś pan, dopytując o mój czas. Jak się pochwaliłam, to aż podskoczył i krzyknął "POKONAŁEM PANIĄ O CAŁA MINUTĘ!". Heh, pogratulowałam i tylko to, że ugryzłam się w język zatrzymało mnie przed dodaniem "pokonał pan amatorkę z lekką nadwagą" :P Nie będę się odgrażać, że "jeszcze mu pokażę", czy cokolwiek innego. Nie o to przecież chodzi, przynajmniej mi. Plany mam sprecyzowane i nie zamierzam się porywać z motyką na słońce, żeby komukolwiek cokolwiek udowadniać. Progres jest? Jest. W zeszłym roku toczyłam się o prawie 10 minut dłużej. Poza tym nie zapisałam sobie jego numeru startowego, więc ciężko będzie mi ustalić, co to za jeden.. :P
Teraz czas na akcent zdecydowanie optymistyczny. Last but not least!! Babeczki kibicowały nam tak, że przez naprawdę głośną muzykę, słyszałam wszystko! Dziewczyny - jesteście najlepsze! Wszyscy to potwierdzą :) Najlepsza ekipa. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle zaczęli się do Was odzywać biegacze z całej Polski, prosząc o wsparcie na trasie. Koło Was biegło się najlepiej, najszybciej i najweselej :) i ten mój głupkowaty uśmiech, który widać na zdjęciu, to właśnie DZIĘKI WAM! :)
Koniec tej relacji, bo ile można!! ;)))
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz