środa, 29 października 2014

Nocna Ściema 2014

Ah, cóż to była za noc.. ;) Nie mogę się pozbyć uśmiechu z ust, ale to chyba dobrze...

Przygotowania do startu, zgoła inne niż rok temu, rozpoczęły się już na początku tygodnia. Tym razem prawie wcale nie obejmowały biegania! W tym roku skupiłam się więcej na sprawach okołobiegowych i starałam się ze swojego dość okrojonego "czasu wolnego" coś tam wyłuskać i się po prostu przydać.

Po sierpniowym maratonie w mojej głowie zapanowały wakacje. Potrzebowałam trochę przegrupowania sił i nowego powiewu energii. Nie spodziewałam się, że jeszcze przed Ściemą poczuję wiatr w żaglach, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, coś drgnęło. Nie było już, co prawda, czasu na jakiekolwiek wyszukane "treningi, bo na kilka dni przed startem nie ma się co rzucać na, można powiedzieć "dawno zapomniane interwały". To już i tak nic nie zmieni ;)

Nie umiem powiedzieć, co się stało, ale takie ogólne zniechęcenie praktycznie prysnęło jednego dnia. Tak jak wracałam do domu styrana, nie chciało mi się absolutnie nic, a po zjedzeniu obiadu prawie czołgałam się w stronę kanapy, żeby chociaż przez chwilę poleżeć.. Tak w środę (chyba) jakoś się to wszystko odmieniło. Zupełnie jakby mi ktoś włączył światło w głowie. Bo wcześniej to tylko wiatr hulał ;)

Nocna Ściema jest biegiem bardzo specyficznym. Kto choć raz startował, ten na pewno wie, o czym mówię. Ba! Biec nie trzeba, żeby przekonać się, że warunki są delikatnie mówiąc trudniejsze niż na każdym innym biegu. Późna (czy może raczej wczesna?) pora startu to tylko wierzchołek góry lodowej ;) Rok temu, tak przynajmniej pamiętam to dzisiaj, najbardziej obawiałam się zmęczenia.. Teraz wiedziałam już, że adrenalina zrobi swoje i że nie ma takiej opcji, że przysnę na trasie ;)

W zeszłym roku chyba bardziej przyłożyłam się do kwestii posiłku przed startem.. Śmiem zaryzykować, że ostatnio mam z tym naprawdę duży problem. Niby wszystko wiem, znam zasady.. teoretycznie.. Ale to, co w siebie władowałam i wlałam przed tegorocznym biegiem woła o pomstę do nieba! Przyszło mi za to zapłacić, ale do aspektów komediowych chciałam nawiązać trochę później.

Myślałam, że zeszłoroczna pogoda była jak na zamówienie. Było dość ciepło (jak na późnopaździernikową noc), ale tegoroczna aura okazała się jeszcze lepsza! Było chłodno (żeby nie powiedzieć zimno), a przez moment (ok. 18:00) obawiałam się, że temperatura spadnie w nocy do 0. Wiatr się jednak gdzieś ulotnił i słupek rtęci podskoczył do jakichś 5-6 kresek. Szał!

Przygotowany rano zestaw ciuchów okazał się idealny. Zmobilizowałam się nawet do zaszycia małej dziurki na nogawce, o której notoryczne zapominałam. A co! Niech będzie odświętnie, bez dziury! ;) Zegarek założyłam już o 16, żeby o nim nie zapomnieć ;) Ostatnio zdarzało mi się biegać z samym pulsometrem, hahaha.

No ale.. dość tego lania wody, do brzegu! Zgodnie z poleceniem Rurka, narobiłam górę naleśników., bo postanowiliśmy w tym roku odpuścić sobie pasta-party. Ochlałam się też pepsi, w nadziei, że to coś da.. Guzik! Tuż po północy oczy mi się zamykały, a te litry napoju gazowanego tylko mi w brzuchu bulgotały. Jeśli jednak ktoś myśli, że te trzy naleśniki i 1,5 litra pepsi to wystarczająco głupi pomysł, to dodam jeszcze, że poprawiłam to wszystko galaretkami z sokiem owocowym i podlałam "redbulem" z lidla. O! Taka ze mnie krejzolka! ;)

Choć teraz wiem, że to wszystko stanowiło mieszankę prawie wybuchową, to wtedy nic na to nie wskazywało. Ani przez moment nie przyszło mi do głowy, że organizm się za to zemści.. :D

Na starcie mnóstwo znajomych twarzy, podobni do nas wariaci, co spać w nocy nie chcą, tylko wychodzą biegać ;) Wszystkich Was kiedyś pozamykają w pokojach o miękkich ścianach, zobaczycie! :D

Nie wiem na ile mój syndrom "odkurzacza" był spowodowany obawami, że forma spadła mi na tyle, że nie będę w stanie pobiec tak jak rok wcześniej (2:11). A umówmy się, już w tym roku biegłam testowo półmaraton (w szczycie przygotowań do maratonu) i nabiegałam wtedy nieco ponad 2:04. Jarałam się wtedy, że jak dobrze przepracuję kolejne miesiące, to moooooooooże na Ściemie uda mi się złamać 2h. Ułożyło się inaczej i te śmiałe plany porzuciłam już na początku października, kiedy prawdziwym zwycięstwem było dla mnie wciągnięcie na tyłek spodni do biegania.

Kompletnie nie wiedziałam, czego mogę się po sobie spodziewać. Postanowiłam, że zobaczę, co nogi podadzą. Na średnią 5:41, potrzebną do złamania 2h nie miałam nawet co liczyć. Dwa tygodnie wcześniej w Sopocie, w biegu na 10 km w wielkich mękach nabiegałam średnią 5:43.. Tamten bieg był kropką, a nawet wykrzyknikiem na końcu zdania "W tym roku nie złamię 2h w półmaratonie". Fakt, tamten bieg kiepsko rozegrałam, ale forma od samego planowania się nie zrobi :) Ponad dwa razy dłuższy dystans, a średnia jeszcze do obniżenia.. E-he. Nie tym razem :)

Pierwszy kilometr pokazało mi w 6:12. Hm. Nie będzie chyba tak tragicznie. Po drugim kilometrze (5:33) byłam już pewna, że zeszłoroczny wynik jest do poprawienia. Uffff :) Nie dam plamy! Kilka kg na plusie w stosunku do października 2013, ale też trochę więcej km w nogach. Walczymy!

Zaskakujące, jak bardzo głowa się potrafi wyłączyć. Na zawodach, a zwłaszcza na tych dłuższych, bawię się w księgową. Biegnę i liczę. Czasem nawet mamroczę na głos ;) Pomaga mi to w odciągnięciu uwagi od wysiłku ;) Tym razem liczyłam sekundy, które mam w zapasie w stosunku do zeszłorocznego wyniku.

Sielanka trwała jednak dość krótko. Pierwsze symptomy zbliżającej się przygody życia miałam już na trzecim kilometrze. "Zaraz mi przejdzie", pomyślałam. Na ul. Andersa złapała mnie straszna kolka. Wysapałam ją i o dziwo już mi nie dokuczała. Pojawił się za to inny problem. Mój posiłek przedstartowy zaczął się domagać ewakuacji. Zdarzyło mi się kilka razy wracać do domu z biegania trochę wcześniej niż zakładałam.. ale na zawodach nigdy mi się taka akcja nie przydarzyła. Zawsze musi być ten pierwszy raz, nie? :D

Uwaga! Osoby wrażliwe proszone są o nieczytanie! ;D

No ale dobra, jakoś to przetrwam. No i tak dwie pierwsze pętle pokonałam w miarę sprawnie, z krótkimi epizodami dyskomfortu, który jednak za każdym razem rozchodził się po kościach. Przy końcu drugiego okrążenia zaczęłam pilnie wyglądać tojtojów. Ok. Są na stadionie i przed stadionem. No to jeszcze nie teraz, oblecę stadion, później dookoła i najwyżej przy wylocie zawitam do niebieskiego domku. Ok, nie jest źle, dam radę się te 2,5 km przetoczyć i znów będzie możliwość.

Drodzy Państwo, z dupą nie ma żartów. Nie będę się wdawać w szczegóły, bo po co pisać o zimnym pocie na plecach, gęsiej skórce i włosach stających dęba? :D Śmieję się z tego do teraz, bo taka sytuacja zdarzyła mi się na zawodach pierwszy raz. Muszę przyznać, że to było chyba najlepiej spędzone 90 sekund! ;D

Za to, jak już stało się to, co się stać musiało, poczułam się zdecydowanie lżejsza (tja, też mi odkrycie), niosło mnie już naprawdę pięknie. Wiedziałam, że do końca pozostało mi już naprawdę niewiele. Jakieś 3 km i koniec. Straciłam trochę z wypracowanej "przewagi", ale to nic. Minimum w postaci pobicia zeszłorocznego czasu osiągnę na pewno. Na łamanie 2h przyjdzie jeszcze czas :) takie wyniki nie biorą się z nieba, trzeba na nie zapracować.

Kiedy zbiegałam ul. Stawisińskiego, zauważyłam biegnącą z przeciwka Kaśkę. Zerknęłam na zegarek i wydarłam się ile sił w płucach "dawaj Kacha!". Tak się właśnie zbiera plon regularnych treningów :) Satysfakcja gwarantowana :)

Kiedy po kilku minutach byłam w tym samym miejscu, co Kaśka, zobaczyłam zbiegającego szwagra z ekipą. Nooo, to zaraz wszyscy będziemy "po robocie" :) Ostatnie kroki pod górkę, zbieg na bieżnię, 3/4 okrążenia stadionu i upragniona meta!

Z wyniku nieco ponad 2:06 jestem zadowolona :) Może powinnam czuć niedosyt, bo moja przygoda kosztowała mnie na pewno 1,5 minuty, a może i więcej, bo poprzedzające ją 2-3 km były biegane "na piętach" ;) Nie ma tego złego - następnym razem będzie łatwiej o poprawienie życiówki ;D W zeszłym roku na Ściemie też nie darłam jakoś szczególnie na maksa. Myślę, że te nocne okoliczności, przynajmniej w moim przypadku, nie sprzyjają bieganiu na wyśrubowany rekord. Ja na pewno na jakieś nie wiadomo jakie czasy nie byłam nastawiona i przede wszystkim - przygotowana. Przyjdzie kiedyś na to czas :)

Podziękowania należą się mojemu towarzyszowi niedoli - Łukaszowi, który dzielnie ze mną klepał, chociaż dla Niego takie tempo to praktycznie "snucie się". Dzięki, Rurek :*

Kolekcja medali powiększyła się o kolejny. W tym roku planuję tam dołożyć jeszcze jeden (Gdynia) i na tym koniec. Noooo, może jeszcze Bieg Sylwestrowy... Ale to jeszcze sporo czasu, nie mówię "nie". Zobaczymy :)

piątek, 3 października 2014

Zaległe podsumowania i słów kilka o planach na końcówkę roku.

Patrzę w archiwum i oczom nie wierzę! Aż taka leniwa jestem? Szok. Ostatnie podsumowanie - maj 2014.. :D Wiedziałam, że dawno nic nie podliczałam, ale żeby aż tak??

W czerwcu nastukałam 214 km i zajęło mi to ponad 24h. To jeden dzień z całego miesiąca!! Trochę to daje do myślenia..
Lipiec - angina ropna + inne historie = 127 km i niecałe 15h. Sierpień - 152 km w nieco ponad 17h, a wrzesień to jak wakacje - 87 km i niecałe 10 godzin.
Co przyniesie październik? Półmaraton i bieg na dychę - to na pewno ;) więc 30-coś kilometrów będzie, a co ponadto? Zobaczymy.

Ciężko mi się ostatnio ruszyć z miejsca. To na pewno częściowo przez to, że przybyło mi trochę tu, a trochę tam.. Ciągle się mnie czepiają jakieś przeziębienia, bolące gardła, katary i kaszle.. Nawet teraz, pisząc te słowa, próbuję odkrztusić ;) no cóż - jesień jest. Chociaż to i tak nie jest jeszcze najgorzej, bo jeszcze kilka lat temu początek jesieni można było poznać po tym, że albo miałam zawalone zatoki, albo leżałam w wyrze z zapaleniem oskrzeli. Teraz jakieś tam przeziębionka. Phi tam..

Jednak nie da się ukryć, że mnie to mocno irytuje. Nie mogę wyjść pobiegać, nie mam jak wybiegać tego, co bez sensu władowałam do brzucha.. No i koło się zamyka.

W listopadzie jeszcze wybiorę się na dychę do Gdyni - jako zwieńczenie cyku GP.. No i tak sobie myślę, że to będzie już wszystko w tym roku :)
Przy mojej obecnej "formie" to i tak wygląda jak mega ambitny plan.. :)

Dużo za dużo.

Nadmiar. Cierpię na nadmiar wszystkiego. No dobra, prawie wszystkiego. 

1. Nadmiar spraw do załatwienia. 

Wpadłam w wir obowiązków i przez absolutnie idiotyczne podejście na zasadzie "a jakoś to będzie", przyładowałam sobie taki nawał pracy, że bywały chwile, że wątpiłam, czy w ogóle się ze wszystkim wyrobię. Zamiast podejść do tematu na spokojnie, rozplanować pracę i systematycznie realizować kolejne zadania - huzia na Józia. To nie mogło się skończyć dobrze.. ;) Chociaż coś tam błyska w oddali, jakieś światełko w tunelu i w głębi ducha modlę się, żeby to nie był pociąg ;)

2. Nadmiar kochanego ciałka. 

Przez panujący w głowie chaos, sypią się też inne aspekty życia codziennego. Dawno zapomniałam o zasadzie, żeby myśleć, co wkładam do ust i czy faktycznie tego potrzebuję. Jak się zaraz nie opamiętam, to będę musiała wyciągać ciuchy z czasów ciąży.. :P

3. Nadmiar dramatów. Nie moich!

Jakby było mi mało własnych spraw, to jeszcze dookoła mnie rozgrywają się jakieś niestworzone historie, które, zamiast zignorować i zająć się sobą, obserwuję i mimowolnie daję się wciągać w gierki osób, którym się w życiu najwyraźniej mocno nudzi. Nu, nu, nu. 

4. Nadmiar chorób (niedobór zdrowia). 

Przeziębienie, którym poczęstował mnie mąż w Przechlewie miało sobie pójść w diabły po kilku dniach. Coś jednak poszło nie tak, jak trzeba i dopiero tydzień temu poczułam, że wreszcie nie dusi mnie kaszel. Niestety, wczesna jesień ma to do siebie, że rano jest zimno, a po południu w miarę ciepło.. Nie wiadomo, jak się ubrać, a w zasadzie - czy się rozebrać? No i przewiało mnie w poniedziałek w pracy, doprawiło na bieganiu i nowe przeziębienie na własne życzenie.. 

W zasadzie na tym kończy się lista.. Teraz mogłabym ponarzekać o tym, czego mi brakuje, Tylko po co? Od samego tego narzekania nic się nie zmieni.. 

czwartek, 11 września 2014

O Przechlewie słów kilka..

Kilka już dni minęło od mojego prawie debiutu w triathlonie, ułożyłam sobie więc wszystko w głowie i mogę relacjonować!

Decyzja o starcie zapadła w kilka godzin. Wcześniej tylko się tak z koleżankami przekomarzałyśmy, że a może by tak? Od początku mówiłam, że mogę pobiec te 10,55 km, to żaden problem... Niech się tylko znajdzie jakiś pływak i kolarz, to biorę to na klatę! To będzie takie dobre przetarcie przed prawdziwym debiutem..

Temat zaczął się rozmywać, by powrócić tuż przed końcem lipca ze zwielokrotnioną siłą.. Karolinie nie udało się zapisać już indywidualnie na 1/4, a ponieważ już się psychicznie nastawiła, to podjęła ten trochę już zapomniany pomysł - sztafeta. Łącza się grzały od ustalania co i jak.. Poruszyłyśmy niebo i ziemię, aż w końcu udało nam się skompletować absolutnie babski skład. Karo namówiła siostrę, by ta popłynęła, sama postanowiła wskoczyć na rower, a ja zgodnie z deklaracją - do szurania.

Korba trzymała mnie kilka dni. Jarałam się tym chyba mocniej niż nadchodzącym maratonem ;) Potem zaczęłam się trochę cykać.. No ale nic dziwnego - taka byłam pewna, że pobiegnę, a w ogóle nie wzięłam pod uwagę takiego scenariusza, że po maratonie mogę nie być w stanie biec. Skąd miałam wiedzieć, że będzie dobrze? Hę? Na szczęście było..

Mąż mój, Rurkiem zwany lub Trollem, startował w niedzielę, bo na listę zapisał się wcześniej i do debiutu na tym dystansie czas skrzętnie odliczał. My, Gwiazdunie, start miałyśmy w sobotę. W piątek miałam imieniny, więc zrobiłyśmy sobie taką odprawę techniczną... taką naradę bojową.. że zastanawiałyśmy się, czy Karo będzie mogła jechać na rowerze.. :D Nie no, żarcik, było bardzo kulturalnie i bez pijaństwa. Niemniej, stres przedstartowy utopiłyśmy w wyjątkowo pojemnych kieliszkach Państwa N.

Poranek nastał bardzo nagle. Jeszcze po powrocie z narady zaplotłam sobie dobierańca, bo dziewczyny miały w takim uczesaniu wystąpić, no to nie chciałam się wybijać. Okazało się, że tylko mi się chciało bawić z kudłami na bombie :D Nic to!

Odbiór pakietów był do 8:00, tak jak wstawianie rowerów do strefy zmian. Do Przechlewa mamy 95 km, więc wyjeżdżaliśmy po 6:00.. Agatka nie była zachwycona tą wczesną pobudką, ale jakoś udało nam się dojechać bez większych awarii ;) Na miejscu okazało się, że jest duży plac zabaw, więc wczesna pobudka została zrekompensowana.

Pogoda była cudna.. i to było moim największym przekleństwem. No nienawidzę biegać w cieple. Moje filigranowe (hahahaha) ciałko zagrzewa się wtedy momentalnie, sapię jak parowóz, wyglądam jeszcze gorzej, ale co najgorsze - tempo biegu spada o co najmniej 0:30 min/km i z tym niewiele mogę zrobić. Owszem, jakbym się trochę ogarnęła i nie nagradzała siebie nieustannie za zaliczenie maratonu, to może bym miała o jakieś 2-3 kg lżej, ale to tylko dywagacje! ;)

Najpierw wystartowali kozacy z 1/2 IM, o godzinie 9:00. Po 90 minutach na brzeg jeziora zaproszono zmiany pływackie. Nasza pływaczka, jak przystało na Twardą Babeczkę - bez pianki. Po pływaniu byłyśmy w drugiej połowie stawki, ale nas interesowała pozycja na tle babskich sztafet, bo było ich raptem pięć, więc jakieś szanse na podium były. Nikłe, ale były :D

Po pływaniu byłyśmy chyba 4 sztafetą babską i tak to się już utrzymało do końca. Na rowerze Karolina nikogo nie wyprzedziła, ale też i żadna babka nie wyprzedziła jej! To samo ja na biegu, ale plan miałam niezwykle buńczuczny.. Jak to ja :P

Już pierwszy kilometr pokazał mi gdzie moje miejsce. Na 3 modliłam się, żeby zaraz był punkt z wodą i prawie sobie go wymodliłam, bo stali kibice z pobliskich domków i polewali wodą ze szlaucha :) co za ulga! Szkoda że na jakieś 500-700 metrów tylko. Na nawrotce, w połowie dystansu oblałam się wodą naprawdę solidnie, jeden kubek wody wypiłam, a chyba ze trzy wylałam sobie na łeb i ciało. Nagle usłyszałam jakiś dziwaczny odgłos i ładną chwilę zajęła mi identyfikacja źródła pochodzenia.. Cóż.. woda wlała mi się za dekolt i... eh szkoda gadać :D

Do połowy trasy miałam ambitny plan przyspieszania na drugiej połówce.. Wtedy nastąpiło coś, co mi się jeszcze nigdy na zawodach nie przytrafiło... Rozwiązała mi się sznurówka! No jak to? Przecież miałam dobrze zawiązane buty.. samozaciskający się węzeł.. To jak to?? Do dziś nie wiem, ale po kilometrze biegu z rozwiązanym butem, dałam za wygraną i zatrzymałam się, by go zawiązać. Bez zębów fatalnie wyszłabym na zdjęciach z mety...

Potem to już się tylko toczyłam. Myślałam o tym, jak utrzymać tempo, ale stawało się to coraz cięższe.. Na trasę wyszłam ok. 12:40 i toczyłam się godzinę z groszem w tym upale. Trasa wiodła przez wioski i pola, więc grzało strasznie! Ostatecznie dopiero na końcówce złapałam wiatr w żagle i przyspieszyłam. Finisz był magiczny.. Dziewczyny na mnie czekały jakieś 100 m przed metą i dołączyły do mnie. Spinałam się, żeby nie wyszło na końcu, że jestem cienias i opadam z sił. Wpadłam na metę i wypiętym brzuchem rozprawiłam się z rozciągniętą przez hostessy szarfą. Ha! Udało się.

Szkoda, straszna szkoda, że ukończyłyśmy na 4 miejscu, ale obiektywnie patrząc i tak nie było źle. Nie miałyśmy jakiegoś super przygotowania, Karolina dwa tygodnie wcześniej robiła maraton winnic, ja trzy tygodnie wcześniej swój.. To był mój pierwszy szybki bieg po Gdańsku.. Następnym razem coś więcej potrenujemy :D

Jedno wiem na pewno. Muszę przełamać ten lęk przed rozpędzeniem się na rowerze, bo chcę sama spróbować się zmierzyć z tą dyscypliną. Bieganie jest fajne, ale triathlon kusi. Ponadto, pływanie i rower to doskonałe uzupełnienie treningów biegowych. Także - w przyszłym roku pewnie jeszcze nie, ale może za dwa lata.. kto wie.. może wtedy uda mi się samodzielnie wziąć tri na klatę? :D

Pożyjemy, zobaczymy.

A sam Prime Food Triathlon Przechlewo - polecam gorąco. Świetna impreza, mimo, że trasa biegowa z dwoma UPIERDLIWYMI podbiegami.. ;)

poniedziałek, 8 września 2014

Co dalej?

Do końca roku zostało jeszcze kilka ładnych tygodni, ale biegowo będzie się już działo zdecydowanie mniej. Podobnie jak w zeszłym roku po Nocnej Ściemie, budzę się każdego ranka i zastanawiam się "co dalej?"..

Od kwietnia do sierpnia byłam pochłonięta realizacją planu maratońskiego, którego zwieńczeniem był start w Trójmieście w połowie sierpnia. Zimę przebiegałam bez jakichś większych założeń - po prostu do przodu. Lato było dla mnie bardzo wredne. Cały lipiec grzało niemiłosiernie, a jak już wreszcie gorąc zaczął powoli odpuszczać, wlewając nadzieję w moje serce, to zdarzały się takie małe "przypomnienia", że nadal jest LATO! Pech chciał, że te gorące akcenty pogodowe przypadały dokładnie wtedy, kiedy najmniej bym sobie tego życzyła.. ;)

Przed maratonem już się przecież ochłodziło, nawet były dni deszczowe.. a 15 sierpnia - lampa. To samo było w minioną sobotę. Babeczki w sztafecie na dystansie 1/4 IM walczą o podium (no i złote kalesony!), a od samego rana słońce wali z całej siły.. Start o godzinie 10:30 - pływanie 950m, później 45 km na rowerze.. nie trzeba być żadnym geniuszem, żeby ustalić, że etap biegowy przypadnie na godzinę 12-13.. UROCZO. Dałyśmy z siebie wszystko - podium niestety nam uciekło.. ;) Następnym razem trochę potrenujemy! Jednak nie zawsze ma się to szczęście, że wpada się na zawody zupełnie z bomby i zgarnia się podium :D trzeba się było zadowolić złotymi kalesonami. I trzmielem w piwie.. ;)

Fajnie było, nie ma co.. Chociaż nie udało mi się w tym roku zrealizować "marzenia" z początku roku, nie wystartowałam w triathlonie (znaczy, wystartowałam, ale nie w pełnym), to są pewne plusy tej sytuacji. Nie chciałam łapać kilku srok za ogon i wybrałam przygotowania do maratonu. Triathlon musi poczekać :) Podpatrzyłam jak to wszystko wygląda z bliska, jak się nauczę jeździć na rowerze szybciej niż 15 km/h to będę miała już jakieś przygotowanie teoretyczne.. ;) i prawie praktyczne, bo zmianę biegową mam już opanowaną :D

Ten cały potok słów jednak nie przybliża mnie do odpowiedzi na zadane na początku pytanie - co dalej? Jak w sobotę biegłam w tym upale, to jedyne, co mi przychodziło do głowy to: "odpoczynek". Ale jak? Odpoczynek już we wrześniu? Jeszcze jakieś biegi będą przecież.. Tylko.. czy mi się jeszcze chce? Siedzę właśnie z katarem i chrypą a'la Barry White.. Kicham, prycham.. i.. snuję plany ;)

Miałam sobie pochodzić na basen trochę, żeby pozostać w ruchu, ale odpocząć od biegania.. ale jak, skoro zaczyna mnie rozkładać? Jak żyć i co robić? :)

Nie powiem, kiełkuje mi w głowie pewien szalony plan.. Ba, nawet dwa.. a jak tak sobie teraz dobrze pomyślę, to w zasadzie trzy.. No ale to zdrowie musi być na takie sprawy. A jak tu planować coś na poważnie, skoro gil sięga pasa?

Powiedzmy sobie jednak szczerze - przecież z tym gilem do pasa planuje się najlepiej :P

Poczekam na rozwój sytuacji i podejmę decyzję. Czas ucieka, a jak się zdecyduję, to wypadałoby ruszyć tyłek z fotela ;)

czwartek, 21 sierpnia 2014

Mój pierwszy raz...

Drogi Pamiętniczku.. Zrobiłam to! Ukończyłam swój pierwszy maraton!

W zasadzie na tym mogłabym zakończyć, ale pozwolę sobie przelać na "papier" kilka wspomnień ;) no, może kilkanaście... Inaczej nie potrafię!

Przed startem
 Jak przystało na poważnego zawodnika, w Trójmieście zameldowałam się już na tydzień przed maratonem, żeby się odpowiednio zaaklimatyzować... ;-) A guzik prawda! 9 sierpnia Rurek startował w Herbalife Triathlon Gdynia, więc krążenie w tę i z powrotem do Gdyni byłoby trochę stratą czasu, zwłaszcza, że z braku żłobka w sierpniu, jesteśmy z Agatką na "wakacjach" ;-)

Napięcie przedstartowe schodziło ze mnie już praktycznie od początku sierpnia. Wcześniej bywało różnie - na zmianę się bałam i byłam mocno podekscytowana. Ostatecznie im bliżej było do Dnia Zero, tym bardziej "obojętnie" mi się robiło. Nie powiem, że się zupełnie wyluzowałam, bo tak nie było. Prognozę pogody sprawdzałam chyba średnio co godzinę. A i tak pogoda zrobiła mnie w konia... ;)
Uzbrojona i (nie)bezpieczna!

Na starcie stawiłam się z moim prywatnym Klubem Kibica, uzbrojona po zęby w mleczko w tubce - sztuk dwa, żeby przypadkiem nie zabrakło mi energii... ;-)
Obawiałam się trochę, że będę latać jak oparzona z nadmiaru emocji, albo że utknę w kolejce do toi toi'a.. A tu nic. Zadziwiająco niewiele myśli przemykało mi przez głowę. Stałam i patrzyłam, tak jakbym w jakimś uśpieniu czekała na wyrok.. ;-)
Przy bramie startowej zaczęło się zagęszczać, zauważyłam, że pojawiły się "baloniki na 4:30", więc poczłapałam w ich kierunku. A co, stanę sobie, to nie jest przecież zabronione..

Jeszcze będąc w domu (tj. u naszych gdyńskich Gospodarzy), podjęłam strategiczną decyzję: 19 stopni i pochmurne niebo - nie biorę ze sobą plecaka z bukłakiem. Punkty odżywcze co 5 km - dam radę. Ruruś od rana piał mi nad uchem: IDEALNA POGODA! IDEALNE WARUNKI! Eh, dzisiaj już wiem, że to był wyjątkowo niemiły psikus pogodowy ;-)

Na podstawie panującej na starcie pogody podjęłam śmiałą decyzję, że będę się starała nie stracić tych czerwonych baloników z napisem "4:30" z oczu. Pierwsze 2 km pokazały mi jednak, że "baloniki" ten napis traktują raczej luźno. Owszem, początek był z górki, ale to, co się przeszarżuje na początku, czkawką odbija się później. Wiem to aż za dobrze. Dlatego trzymałam się jednak tego, co pokazywał mi zegarek i starałam się trzymać w okolicach 6:25-6:30. A baloniki majaczyły gdzieś tam z przodu, raz bliżej, raz dalej, aż w końcu zniknęły mi z oczu.

Nie pamiętam już dokładnie kiedy, ale chyba w okolicach 7 km słońce przypomniało o sobie, najpierw nieśmiało wyłaniając się zza chmur, żeby później bezceremonialnie świecić z całą mocą przez kolejne trzy godziny. Nieładnie. Nie tak się umawialiśmy!

Biegło mi się dobrze, dość lekko (haha, no dobra, przesadziłam). Kilometry mijały, a ja liczyłam sobie w głowie "ile to ja już naklepałam" - o, 1/10 za mną.. 1/9.. 1/8.. Przy 1/2 już mi się odechciało.. ;) Miałam wtedy inne zmartwienia.. Ale o tym za chwilę.. Tuż za 1/3 dystansu nastąpił pierwszy zgrzyt. Gdańsk okazał się mało gościnny.. Na 15 km zabrakło wody.. Dostałam izotonik, z czego byłam mało zadowolona, bo nie lubię takiego słodkiego picia. Chociaż to jeszcze nie jest taki problem. Izotonikiem się przecież nie obleję, a skóra ramion zaczęła mi się już lekko zaczerwieniać. Ratunek przyszedł na 19 km, kiedy jedna z wolontariuszek sama zaczęła uzupełniać braki i podawała biegaczom butelki z kranówką zdobytą w okolicznym budynku. Mam nadzieję, że nie była to woda z kibla, ale nie miałam żadnych rewolucji żołądkowych, więc chyba nie było źle.. ;-)

Przedsionek Piekieł
Trochę mnie ten odcinek osłabił. Do połowy dystansu dobiegłam w czasie 2h15' i dawało to jakieś szanse na dobiegnięcie w okolicach 4:35-4:40. Na 23 km wiedziałam już, że nic z tego.. O ile pierwsza połowa biegu to dość prosta droga z punktu A do B, o tyle druga część to krążenie prawie w miejscu.. Dwie nawrotki, ble. Dodatkowo, pierwsze 20 km to urodzaj kibiców i możliwość schowania się w cieniu budynków czy drzew. Okolice PGE Areny to przedsionek piekieł. Żadnych drzew, żadnych budynków. Tylko ta bursztynowa skorupa, wiadukt i 30 km tuż za nawrotką i tuż przed podbiegiem.
Zanim jednak doczłapałam do 30 km, miałam wątpliwą przyjemność dobrnąć do 25 km, gdzie dostałam zlewki izotoniku i wiadomość, że wody już nie ma. Okej. W wiadrach z gąbkami było jeszcze trochę wody, więc się nią oblałam i trochę schłodziłam. Szkoda, że nie było czym popić wypitego na 24 km mleczka w tubce. Było mi tak słodko, że myślałam, że mi się usta skleją.. ;-) A może się skleiły? Nie pamiętam :-D Wybrałam najczystsze wiadro i nabrałam wody w kubeczek celem przepłukania ust.. No risk, no fun!

Męki pomiędzy 26 a 30 km opisywać nie będę, bo musiałabym użyć sformułowań typu "wysrywanie kolejnych kilometrów", albo jeszcze gorszych... ;-) Wdrapałam się na wiadukt i już w oddali majaczył punkt odżywczy na 30 km. Obiecałam sobie, że jak dokulam się do niego, to podbieg na wiadukt sobie przespaceruję. Było tak gorąco, że zaczęłam się obawiać, czy nie dorobię się jakiegoś udaru, albo czegoś równie niemiłego. Kulałam się więc z zawrotną prędkością blisko 7:00/km, kiedy usłyszałam biegnącą z naprzeciwka kobietę, wołającą do swojego towarzysza niedoli No dawaj! Żywcem nas nie wezmą!" Kilkaset metrów dalej zrozumiałam, dlaczego tak wołała. 30 km będzie mi chyba powracał w koszmarach ;-) Dobiegam (!), rozglądam się, a przemiły wolontariusz z pewnym rozbawieniem i ogromnym uśmiechem na ustach oznajmia mi, że "picia już od dawna nie ma, ale mamy jeszcze cukier w kostkach". A co ja, koń jestem? Pić mi się chce! Aż stanęłam w miejscu, łzy napłynęły mi do oczu, ale pozbierałam się błyskawicznie, bo przecież łzy to też woda, nie mogę sobie pozwolić na jeszcze większe odwodnienie! ;-) Napisałam SMSa do Centrali Klubu Kibica i poszłam (bo chwilowo nie miałam siły na cokolwiek więcej) dalej.

Ludzie, którzy byli przede mną krzyczeli, że na tym maratonie zawsze musi być coś nie tak. Że nie może być "normalnie". Życie uratowała nam grupka kibiców, która poczęstowała nas swoją własną wodą. Z radości i wdzięczności zaczęłam podbiegać na wiadukt, który wcześniej obiecałam sobie, że podejdę. Ale jak tu podchodzić, skoro dostałam wodę od obcych ludzi? No jak ja bym wyglądała? Napiła się i IDZIE? O nie, nie, nie :-)

Szkoda, że te kilka łyków starczyło na tak niewiele.. W pewnym momencie, biegnący przede mną pan zaczął zbiegać z drogi i zniknął w sklepie, który ku mojemu zaskoczeniu był otwarty (15 sierpnia to przecież święto państwowe). Po chwili wybiegł z radosnym okrzykiem "LEJĄ KRANÓWKĘ!" Niewiele myśląc, chwyciłam leżącą na trawniku zużytą butelkę "oficjalnej wody XX Maratonu Solidarności" i pomknęłam (w zatrważającym tempie 7:30/km) uśmiechać się do tej Świątyni Kranówki. Pan ze sklepu widział mnie dobiegającą i wyszedł mi naprzeciw, zapytał czy ma być do picia, czy do polewania... OBOJĘTNIE! - krzyknęłam, bo co to za różnica? Pół godziny temu zaczerpnęłam wody z wiadra na gąbki, HELOŁ :-D

Nie wiedziałam nawet, że w tym czasie, w szaleńczym tempie, ulice Gdańska przemierzał do mnie Ruruś z ulubioną gazowaną wodą z pewnego niemieckiego sklepu ;-) Zdobytą kranówkę oszczędzałam i każdą kroplę traktowałam jak jakiś boski nektar. Na tym nieszczęsnym 30 km zostaliśmy całkowicie zniszczeni psychicznie brakiem wody i dodatkową informacją, że na 35 km też już nic nie ma, ale "spokojnie, na 40 km mają jeszcze dużo wody". Super! ;-)
Zdobycz :)
Jak tylko dojechał do mnie Łukasz, pogoda zaczęła się poprawiać - zachmurzyło się, a po 10-15 minutach przyszedł też drobny deszczyk. Dotoczywszy się do kolejnego punktu kontrolnego (35 km), zauważyłam, że uzupełnili zapasy i mają kilka butelek wody.. Co z tego, skoro w okolicach PGE Areny z biegu zrezygnowało najwięcej osób.. 

Podobno te ostatnie 7 km jest "najciekawsze". Muszę stwierdzić, że były to moje ulubione kilometry. Umieralnia, jaką zgotowała mi pogoda, przy współudziale organizatorów, bardzo mnie spowolniła. Nie umiem powiedzieć, czy gdybym miała odpowiednią ilość wody, to bym była w stanie biec cały czas, czy może też zaczęłabym się "sypać", ale jak tylko słońce schowało się za chmurami, poczułam przypływ energii. Stopy mnie już dosyć mocno bolały, a łydki miałam napompowane i czułam, że jestem na granicy skurczu, ale mimo to od 38 km postanowiłam, że już starczy tego chodzenia. Odpoczywać to sobie będę po maratonie. 

Mniej więcej na 40 km zaczęło już tak solidnie lać. Jak wbiegałam na starówkę, to miałam wrażenie, że finiszuję w biegu na 10 km, a nie na maratonie. Ulica Długa, a potem Długi Targ to był jeden wielki sprint.. Tak, zejście poniżej 5:00/km to u mnie sprint :-P Ale to wszystko przez ten deszcz, wyzwala we mnie jakąś dziką siłę :-D

Wpadłam więc na metę, z wielkim uśmiechem na ustach.. Szczęśliwa, że dotrwałam, chociaż było ciężko, że nie pękło 5h i że zaraz zjem obiecaną pizzę :-D 

Dopiero wczoraj wyczytałam w internecie, że miał na mnie czekać na mecie jakiś posiłek regeneracyjny, słodka bułka.. Niestety, nic z tych rzeczy już nie było. Ale kto by się czepiał, nie? ;-) 

Głupio mi to mówić, ale w zasadzie w niedzielę już mnie nic nie bolało.. W sobotę wstałam trochę połamana, bolał mnie krzyż, ale to raczej przez to, że spałam w nieswoim łóżku.. Nie zeszły mi paznokcie, poza kilkoma obtarciami na ciele, które są u mnie niestety standardem, nie miałam żadnych "pamiątek". 

Jednym słowem - obijałam się :-) i jedno jest pewne. Powtórzę to. Mimo tych koszmarnych kilkudziesięciu minut między 26 a 33 km, chcę się z tym zmierzyć ponownie. Chcę PRZEBIEC maraton. Bo jestem uparta :)

Chciałabym również podziękować.. Oczywiście mojemu niezawodnemu Klubowi Kibica - Łukaszowi za wszystko, Tacie, który niby przypadkiem był tego dnia w Gdańsku, Agatce za jej okrzyki i pytanie w drodze powrotnej do Gdyni: "a dlaczego mama JEDZIE z nami?" ;-) Fakt, skoro sama przybiegłam, to powinnam sama wrócić... ;-) a także Cioci i pani Mirce :-) oraz Markowi, Ewie, Asi ("mamo Agatki Dorotko biegnij!") i Emilce :) staliście w tym deszczu.. Dziękuję!!!

Na oddzielny akapit zostawiłam sobie Darię.. Dziękuję za wsparcie przed, po i w trakcie.. Za relację live na Babeczkowym facebooku.. Ale przede wszystkim za to, że w odpowiednim czasie nacisnęłaś odpowiedni guzik, pociągnęłaś za odpowiednie sznurki i jeszcze pomogłaś się przygotować. I choć na 31 km miałam ochotę Cię udusić ;-) to nie przeżyłabym tej przygody, gdyby nie Ty! Jesteś Matką Chrzestną tego mojego maratonu :-)

Dziękuję również za wszystkie gratulacje, ciepłe słowa i w ogóle.. Choć nie zawsze wiem jak się zachować i co powiedzieć, to naprawdę jestem wdzięczna i wiele to dla mnie znaczy.

Życzę wszystkim takiego prezentu urodzinowego, jaki sama sobie sprawiłam ;-)

Byle do mety!

Radocha
Uśmiech, bo zaraz koniec! (nie dlatego, że w tle Sowa :P )


Trasa

Wykresy

czwartek, 7 sierpnia 2014

To ile kilometrów ma ten maraton?

Szybko zleciało. Nawet nie wiem kiedy.. Dokładnie pamiętam, jak rozpisywałam sobie plan w szczegółach. Pamiętam, jaka mnie ogarnęła euforia, kiedy wypisywałam okienka na ostatnie dni przed maratonem i jak prawie uroniłam łezkę, gdy w rubryce "15 sierpnia" malowałam różową koronę (don't ask..).

Do startu zostało mi 8 dni. a w zasadzie 7 i kilkanaście godzin. Czy się boję? Nie. To nie jest strach, to raczej jakiś taki niepokój, obawa lekka przed nieznanym. Miałam okres strachu, paniki, ściskania w żołądku i lekkich duszności ;) ale wyleczyła mnie z tego Maja, która przy pomocy kilku słów, świadomie bądź nie, przywołała mnie do porządku i sprowadziła na ziemię - "to nie jest bieg życia". No właśnie - to po co ja się tak ekscytuję? :D

Tak się złożyło, że w kluczowym momencie przygotowań miałam zdrowotny kryzys. Przyniesiona ze żłobka angina była naprawdę słabym prezentem ;) Nie dość, że utknęłam w domu z chorą córką, to jeszcze po kilku dniach sama się rozłożyłam. Oczywiście - koncertowo. Tydzień antybiotyku, a potem kolejne 1,5 - 2 tygodnie większych lub mniejszych, tak zwanych: powikłań. A to jakieś infekcyjki, a to osłabienie maksymalne.. A wszystko właśnie wtedy, kiedy miałam robić kontrolny półmaraton i robić najdłuższe wybiegania.

Tak na dobrą sprawę, te 21,1 km w ramach testu udało mi się zrobić w miniony poniedziałek. Z wyniku jestem zadowolona, ale mam wrażenie, że te wyjęte z planu treningowego tygodnie choroby i późniejszych perypetii, zemszczą się na trasie. Wydawało mi się, że nie ma dramatu, miałam tydzień "zapasu", bo z planem ruszyłam o dokładnie tyle wcześniej...

Jednak treningi, które robiłam po antybiotyku zupełnie mi nie szły. Tak jak start przygotowań miałam świetny i bardzo motywujący - wracałam do domu zmachana, ale zadowolona, praktycznie nic mi się nie działo.. tak prawie cały lipiec to walka o przetrwanie. Piekielnie męcząca fizycznie i przede wszystkim psychicznie. Zaczęłam już wątpić w sens tej całej zabawy. Owszem, temperatury nie rozpieszczały, trzeba sobie jasno powiedzieć - lekko nie było. To wszystko w połączeniu z innymi, zupełnie przyziemnymi sprawami, które przecież same się nie załatwiają i nie dzieją, złożyło się na moją naprawdę słabą formę w lipcu. Taką ogólną, nie tylko biegową. Jak sobie pomyślę o tym okresie, to dochodzę do wniosku, że kto ze mną wtedy wytrzymywał, powinien dostać jakiś medal.. :P

Zderzenie ambicji z szarą rzeczywistością okazało się bardzo bolesne i trudne do oswojenia. A to przecież zawsze się tak kończy ;) Nakręciłam się tymi początkowymi małymi sukcesikami (życiówka za życiówką!) i chyba za mocno uwierzyłam, że można sobie te wszystkie wyniki śmiało ekstrapolować.. Z dwojga złego - dobrze że taki zimny prysznic zaliczyłam jeszcze przed biegiem... ;) Ale nie da się ukryć, że brak mocy, który mnie dopadł, mocno mnie przytłoczył i zdołował.

A w poniedziałek nastąpił przełom. Pogoda się pogorszyła, zaciągnęło się, zaczęło padać.. Natychmiast ubrałam się i wyszłam pobiegać. W planach miałam "odrobienie" niedzielnego wybiegania, którego nie było jak zrealizować, bo mieliśmy gości. Miało być 2h spokojnie, ale niosło mnie jak natchnioną.. Gdy po 2h miałam na budziku prawie 20,5 km uznałam, że można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zaliczyć zaległe długie i zaległy kontrolny półmaraton.. ;) bo nie dokręcić tych kilkuset metrów? Głupio jakoś tak! Zwłaszcza, że mocy jeszcze trochę było. 

Ciekawostka - gdy było ciepło, biegałam cały czas z plecakiem. Postanowiłam już sobie nawet, że bez niego nie pojawię się na starcie 15 sierpnia. W poniedziałkowym deszczu leciałam bez plecaka (czyli bez dodatkowego balastu) i czułam się rewelacyjnie. No i postanowiłam, że jak nie będzie prażyło słońce, to nie biorę plecaka. Co 5 km będą punkty odżywcze i z wodą, więc powinnam dać sobie radę :) obładuję się tylko mleczkiem w tubce i jazda. Prognozy, jak na razie, w miarę optymistyczne - nie przewidują trzydziestostopniowych upałów ;) a jakby się jeszcze jakiś deszcz zawieruszył... no byłoby miło! (wiem, wiem - życzyć sobie deszczu na długi sierpniowy weekend - chore!)

Staram się teraz jak najbardziej pozytywnie podchodzić do zadania, które sama sobie wyznaczyłam :) Pogodziłam się już z tym, że część treningów mi wypadła, a część została zastąpiona mało rozwijającym klepaniem w żółwim tempie, ale jakoś musiałam te upały przetrwać.. ;) Mam nadzieję, że za te 8 dni, mniej więcej o tej porze (14 z minutami) będę już w Gdańsku, może nawet będę już miała za sobą jedną lub dwie nawrotki.. ;) Oby, oby, oby..

Jeśli ktoś dobrnął aż tu, to może się da też namówić na jakieś małe trzymanie kciuków? :) 15 sierpnia o 10:00 wyruszam.. :D

piątek, 27 czerwca 2014

Motywacja.

Oczywistą sprawą jest, że motywacja to kluczowa sprawa, by realizować założone cele. Mniej oczywiste jednak jest to, co kogo motywuje i gdzie szukać dodatkowego źródła lub choćby źródełka. 

Jak zaczynałam swoją przygodę z bieganiem, moją największą obawą było to, co zrobię, kiedy zabraknie mi motywacji. Zaczęłam realizować plan pod wiele mówiącą nazwą "Odchudzanie z bieganiem". Efekty pojawiły się dość szybko (2-3 tydzień) i one napędzały do dalszego trzymania się rozpiski. Około 10 tygodnia zaczęły się wątpliwości - co dalej? Plan jest na 12 tygodni.. To co potem?

Szczęśliwie na horyzoncie pojawiły się biegi w Kłosie. Potem poznałam smak zawodów.. Spodobało mi się to wszystko, a motywacja nie słabła. Potem kolejne wyzwania - coraz dłuższe biegi.. W sumie, tak to trwa do teraz. Odpukać, nie miewam problemów z motywacją. Nawet jak jestem porządnie zmęczona, to nie tracę z oczu celu.

Dlaczego? Wydaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że źródło mojej motywacji pozostaje nadal takie samo. Nie wyznaczam sobie "celów osobowych" do prześcignięcia. Nie ma dwóch takich samych osób, z takimi samymi warunkami, a przeliczanie drugiej osoby tylko i wyłącznie na tempo, z jakim biega, jest takim trochę.. wyrazem braku szacunku. Przynajmniej ja tak uważam. Tak, jak nie szata zdobi człowieka, tak nie tempo świadczy o "jakości" biegacza. 

Lubię rywalizację. Ona napędza, bez dwóch zdań. Ściganie się to naprawdę fantastyczna sprawa. Pokonywanie kolejnych barier, pięcie się wyżej, zostawianie w tyle... swojego cienia i swoich wcześniejszych osiągnięć. To właśnie najczystsze źródło energii i motywacji do dalszego rozwoju. Przynajmniej u mnie."Każda życiówka jest twoim własnym rekordem świata" - przeczytałam taki tekst niedawno i podpisuję się pod tym wszystkimi kończynami. To zamknięcie w siedmiu słowach całego piękna sportu amatorskiego.

Kiedy udało mi się, bez przerw na marsz, przebiec pierwsze dwadzieścia minut, głowa mi omal nie eksplodowała ze szczęścia. Nie ze względu na jakieś zabójcze tempo, czy wyjątkowo rewelacyjny czas. Zawsze się śmieję, że "minimum olimpijskiego to z tego nie będzie". Ale przecież NIE O TO CHODZI! :D Ten stan, który się osiąga, kiedy przełamuje się swoje bariery, jest nie do opisania! Nie da się go porównać z niczym innym. 

Ja być może jestem lekko stuknięta, ale naprawdę, szczerze się cieszę, kiedy ktoś inny doświadcza takiego stanu. Kiedy Ruruś i Karo wpadali na metę swojego debiutanckiego triathlonu tydzień temu, miałam łzy w oczach. Biło od nich czyste szczęście :) Tego szukam i do tego dążę.Nie żeby kogoś pokonywać, ale żeby się realizować. Robić coś nie dlatego, że inni to robią, albo by pokazać, że "jestem lepsza". Przekraczać swoje granice, bo od tego robi się fajnie i czysto w głowie. Energia, jaka się wtedy wyzwala, przekłada się nie tylko na sferę "sportową", ale daje też wiatr w żagle w innych dziedzinach.

Ostatecznie, skoro po naprawdę długich latach nienawidzenia biegania, robię to teraz regularnie 4-5 (a czasem i 6) razy w tygodniu, to chyba najlepszy dowód na to, że coś w tym musi być. Widzę, jak to na mnie wpłynęło i jak mnie zmieniło - na lepsze. Chcę tego więcej! :)

Pozostaje jeszcze kwestia celu. Staram się dobierać je starannie i ostrożnie, żeby nie przestrzelić.. Odkładałam w czasie start w maratonie, do momentu, w którym nie osiągnę pewnego "poziomu". Jednak bez odpowiedniej stymulacji, ten cel by się oddalał. A już na pewno nie przybliżał. W końcu jednak się zdecydowałam. Nie dowierzałam na początku, stąd te przyspieszone bicie serca i obawy, o których pisałam w poprzednim wpisie. Lęk, że może jednak jest jeszcze za wcześnie.. Ale kolejne treningi i biegi utwierdzają mnie w przekonaniu, że to jest właśnie dobry czas :) i że będzie dobrze :) 

Pod koniec zeszłego roku zaczęła mi w głowie kiełkować taka myśl, że "może triathlon?". Pod koniec stycznia zaczęły się mnożyć wątpliwości. Dałam sobie "czas" do końca marca. Obawiałam się etapu pływackiego, bo demonem prędkości nie jestem. Jednak to rower okazał się dla mnie największą przeszkodą. Miałam okazję obserwować, jak do TRI szykuje się mój mąż. Niby prosta sprawa - wystarczy też iść zgodnie z planem. Widzę jednak, że mam o wiele więcej godzin do przepracowania, głównie na rowerze, żeby móc się wypuszczać na tak głęboką wodę.

A'propos wody - bałam się jej najbardziej, bo basen to jedno, a przecież podczas zawodów startuje się w "prawdziwej wodzie".. Jednak mogę chyba powiedzieć, że jako tako udało mi się ten temat ogarnąć i trochę się oswoić z myślą o pływaniu "open water" :) Ale ze względu na moją szczątkową formę rowerową, wszelkie plany triathlonowe muszę odłożyć na później. Na dzień dzisiejszy to jeszcze nie jest moja bajka. Jeszcze! :) 

TRI schodzi więc na razie na dalszy plan, ale nie wykreślam go w ogóle z listy marzeń :) Nie chcę się po prostu zniechęcić, wybierając cel, który póki co jest po prostu poza moim zasięgiem. Uznałam, że chcę to zrobić, ale "z klasą" :D a nie - przeczołgać się.. Wiem, że to by mnie nie satysfakcjonowało. Takie same mam oczekiwania względem siebie, jeśli chodzi o maraton. Właśnie dlatego trenuję, realizuję plan i z uporem maniaka skreślam kolejne okienka w planie, nawet jeśli jest napisane "dzień wolny"... :D 

No, to się pomądrzyłam, a teraz mogę wrócić na ziemię.. :D

Nadrabianie zaległości.

Maj minął, zaraz skończy się czerwiec, a tu.. CISZA! Cóż - inne obowiązki mnie pochłaniają.

Dlatego biorę się za nadrabianie.. Miniony miesiąc znów był rekordowy.. Nastukałam nieco ponad 190 km i zajęło mi to 21 godzin i trochę.. Ciekawe, czy w czerwcu pęknie doba biegania? :) Pewnie tak.. :)

Dzisiaj kończy się 11 tydzień moich przygotowań do maratonu. Do Wielkiego Dnia pozostało dokładnie 7 tygodni. 49 dni. Jest 10:02, kiedy piszę te słowa, a więc mogę powiedzieć, że jest prawie "co do minuty".

Jeszcze 3 - 4 tygodnie temu ta myśl mnie paraliżowała. Żołądek się ściskał, oddech przyspieszał.. No dobra, to bardziej 2 - 3.. A może 1 - 2? Oj! Szczegóły! Chyba trochę mnie uspokoiło ostatnie dłuższe wybieganie. Według planu miałam biegać przez 150 minut. To pierwszy mój taki długi trening. Nie mam zadanego konkretnego dystansu, ale wcześniej sobie trochę poszacowałam i nastawiałam się na tempo 6:20 - 6:30. Udało się załapać, wyszło 6:30.

Normalnie odczuwałabym niedosyt, bo można odnieść wrażenie, że spełniłam założenia "ledwo co". Trzeba jednak wspomnieć, że w nocy z piątku na sobotę biegłam w Nocnym Biegu Świętojańskim na 10 km (może nie na maksa, ale w miarę żwawo), a jeszcze trochę byłam wymięta wyjazdowym weekendem. Wróciliśmy do domu, a ja już niedługo później byłam na trasie :) Więc jakby nie patrzeć - bieg na lekkim zmęczeniu ;)

Nadchodzące tygodnie to dalsze zwiększanie objętości, akcenty, interwały.. W głowie zaczyna się układać, chociaż zdaję sobie sprawę, że to ład pozorny.. Coś tak czuję, że im bliżej będzie do startu, tym stan rozdygotania będzie większy.. ;) Ale to chyba normalne.. :) Przypomina mi się film, który oglądałam na otwarciu Nocnej Ściemy 2013 - "Spirit of marathon"(można zobaczyć tu) . Wtedy było to lekko abstrakcyjne, bo przecież startowałam na półówce.. No i gdzie, ja? Maraton?

A tak. Ja. Czemu nie? :D Przecież to było moje marzenie od dawna. Brakowało mi tylko trochę odwagi, żeby to wyzwanie podjąć. No ale kiedyś tak samo było z półmaratonem.. wcześniej z 15-tką, dychą, piątką.. bieganiem w ogóle. A jakoś się udało do tej połówki doszurać...

Maraton to nie byle przechadzka, dlatego z takim fanatyzmem przykładam się do realizacji planu. Tak, żeby w dniu próby mieć głowę czystą i lekką, że swoje zrobiłam i teraz przyszedł czas na wisienkę na torcie. 11 tygodni za mną, 7 przede mną. W niedzielę "kontrolny" półmaraton, a za trzy tygodnie kolejne bardzo długie bieganie. Będzie się działo! :D

piątek, 16 maja 2014

Zaległe podsumowanie kwietnia :)

Najlepszym dowodem na to, że poświęcam się treningom do maratonu niech będzie to, że nie bardzo mam kiedy pisać! :D

No dobra, trochę przesadzam.. Nie trenuję od rana do nocy, a za pisanie po prostu nie mogłam się zabrać.

Jest już jednak połowa maja, a ja jeszcze się nie pochwaliłam!
W kwietniu ustanowiłam kolejny rekord! Przebiegłam ponad 173 km! Średnie tempo nie powala, ale z treningów jestem naprawdę zadowolona.

Maj zapowiada się całkiem całkiem - mamy połowę miesiąca, a na liczniku już prawie 91 km. Dzieje się!

Wczoraj miała miejsce druga edycja Leśnej Piątki. Udało mi się ustanowić rekord trasy, chociaż nic na to nie wskazywało. Zgodnie z planem do M, poszłam we wtorek biegać tempówki i w środę rano nogi mi płonęły. Wieczorem na Babeczkach trochę je rozruszałam, ale obawiałam się trochę, że na L5 mi odpadną :)))

Siedziałam w Biurze Zawodów trochę krócej niż ostatnio, ale na rozgrzewkę nie było w ogóle czasu. Po prostu zostawiłam papiery i poszłam na start. Trasa jest taka, że "schody" zaczynają się w okolicach 2 km, bo już nie jest z górki, a zaczyna się podbieg. Taki dosyć wredny, ale nie najwredniejszy na trasie, bo ten jest na ostatnim kilometrze. Ku mojemu zdziwieniu, dopiero mniej więcej w połowie zaczęłam odczuwać lekkie zmęczenie nóg. Jak tylko skończył się ten pierwszy podbieg, to ból nóg się zmniejszył na tyle, że można było "cisnąć" znowu. A skoro już mi się tak dobrze biegło, to przecież nie będę się hamować, nie? :)

Na metę wpadłam z czasem 28:47, co stanowi mój rekord trasy, a patrząc na rezultaty z tego roku - jakiś kosmiczny progres (poprzednia L5 w 30:01). Wcześniejszy rekord miałam z zeszłego roku, z czasu przygotowań do NŚ - 29:23. Jest się z czego cieszyć :D

Ciężko może w to uwierzyć, ale teraz mam ponad miesiąc przerwy jeśli chodzi o zawody! Niespotykane!! Kolejne bieganie-ściganie to następna Leśna Piątka - 19 czerwca i dzień później Nocny Bieg Świętojański. Po tych dwóch czerwcowych występach pozostaną mi już tylko 3 w lipcu (Leśna, Kurs i bieg w Lęborku), a później... :D urodziny i jedziemy z tym maratonem!

Dopiero oswajam się z moimi treningami z planu i już mniej więcej widzę i przewiduję, które to są treningi mocne, a które trochę bardziej lajtowe. Dzisiaj jest 35 dzień, od kiedy wprowadziłam plan w życie. W tym czasie biegałam przez 23 dni. Powinno być 24, ale pozwoliłam sobie zamienić dwa lżejsze treningi na jedną wycieczkę na Pętlę Tatrzańską :D warto było! W ten weekend planuję podobną podmiankę :)

wtorek, 22 kwietnia 2014

Garść newsów z ostatnich tygodni.

Planowanie ma czasem to do siebie, że mocno się mija z rzeczywistością. Szczególnie jak ktoś "uchyli lufcik" ;) Nie mogę powiedzieć, że moje wszystkie wcześniejsze plany i zamierzenia straciły ważność, ale część wylatuje, by na ich miejsce weszło coś zupełnie innego.

Po przebiegnięciu półmaratonu na Nocnej Ściemie miałam trochę czasu na zastanowienie się - co dalej? Dopadło mnie jakieś podłe przeziębienie i nie chciało odpuścić, więc na rozmyślanie miałam wyjątkowo dużo czasu. Kilka osób pytało mnie wtedy "to kiedy maraton?" Odbierałam to raczej w kategorii drobnej uszczypliwości, bo gdzie.. maraton? To niby jest jakiś tam kolejny krok po połówce, ale z poziomu, gdzie wtedy stałam, to nawet nie umiałam sobie wyobrazić, jak daleko by trzeba było się znaleźć, żeby móc spokojnie myśleć o pełnym dystansie. W głowie ułożył mi się plan bezpieczny - zacznę się zastanawiać nad maratonem, kiedy dojdę do poziomu "poniżej 2h na połówce". Także mam ponad 12 minut do urwania.

Pod koniec roku na fb zaczął mnie atakować herbalife triathlon. Nie jest tajemnicą, że mąż mój Trolunio do triathlonu się przymierza. Nie będzie to więc pewnie dla nikogo zdziwieniem, jak powiem, że też mi to przeszło przez myśl. Pływać coś tam umiem.. może nie za szybko, ale na wodzie się unoszę i przesuwam do przodu.. Na kurs się zapisałam zresztą, żeby podciągnąć nieco to swoje pływanie.. Boczne kółka od roweru odkręciłam już naprawdę dawno, więc teoretycznie też sobie mogłam poradzić. No i biegam. Czyli wszystko jest. Niby.

Jednak im dalej w las, tym więcej drzew. Najsłabszym ogniwem jest u mnie rower. Mam taką ciężką kozę, która się raczej na takie harce nie nadaje. Mąż udostępnił mi swój rower, żebym sobie zobaczyła. Spuszczę kurtynę milczenia nad tym, jak bardzo przeżyły to moje szanowne 4 litery, ale potwierdziło się to, co w sumie wiedziałam już od dawna, ale spychałam to w jakieś dalsze rejony świadomości ;) Ja nadal umieram ze strachu i robię w portki przy prędkości powyżej 25 km/h ;) Ponadto, z pływaniem nie jest może najgorzej na świecie, ale jest co najwyżej przeciętnie, więc zakładając, że zmieszczę się w limicie, to zanim się wygwiazdorzę na rower, to wyjdzie, że muszę jechać naprawdę żwawo. Bo zakładałam start na dystansie sprinterskim (750m pływania, 20 km roweru i 5 km biegu). Później pojawiła się jeszcze na horyzoncie opcja 1/8 IM, która jawiła się jakoś tak przyjaźniej, bo pływania mniej, a co za tym idzie - więcej czasu na snucie się na rowerze :P

Zaczęłam się jednak mocno zastanawiać, czy ja naprawdę tego chcę? Czy będę usatysfakcjonowana przeczołganiem się przez najkrótszy z dystansów? Im bliżej tych zawodów (czerwiec 1/8IM, sierpień sprint), tym więcej wątpliwości. Zaczęłam więc szukać innego celu. Wtedy wymyśliłam - 31 sierpnia - Półmaraton Gryfa w Szczecinie. Atak na 2h, a potem niech się dzieje, co chce ;)

Już zakasałam rękawy do układania sobie planu bardziej szczegółowego.. Przeglądałam swój plan, który miałam przed Ściemą.. A wtedy pojawiła się propozycja nie do odrzucenia. Sierpień. Babeczkowy sierpień. Babeczki w sierpniu robią maraton. Lufcik został uchylony :D Zwłaszcza, że zaraz za propozycją przyszedł też gotowy plan. Nic tylko wsuwać buty i zasuwać do lasu :)

Dlatego kilka startów wywaliłam. Zostawiłam tylko te, które już opłaciłam, ale szczęśliwie bardzo ładnie się wpisują w plan od Darii. Lekko go zmodyfikowałam, poprzesuwałam co nieco, żeby pasowało ze środowym wspólnym bieganiem. No i działam. Tabelka rozpisana, codziennie skreślam okienko z kolejnym dniem :) Dzisiaj, zgodnie z planem, pasę tyłek na kanapie.. to znaczy - mam dzień wolny. Jutro z przyjemnością skreślę kolejne okienko :)

A co z moim "nie biorę się za maraton, dopóki nie będę biegać połówki w poniżej 2h"? Liczę, że dojdę do tego poziomu, ale zrozumiałam gdzieś po drodze, że bieganie to nie tylko wynik, cyferki i tempa. Można sobie po prostu biec i cieszyć paszczę, nie oglądając się na wskazania zegarka i na to, czy mogłam szybciej, lepiej i mocniej. Pobiegłam z dziewczynami do Łaz w któryś weekend. Dołączyłam w trakcie i wyszło mi 18,5 km w spokojnym tempie. Miło spędzone 2h, bez jakichkolwiek problemów w kolejnych dniach. Szok, co? No właśnie nie, bo skoro biegam dłuższe dystanse od jakiegoś czasu, to nie jest to już dla moich nóg taki szok, jak kiedyś.

Liczę, że jak solidnie przepracuję te nadchodzące tygodnie (a nie zamierzam się opierdzielać), to nawet jakbym miała się kulać 5h i więcej, to nie stracę kończyn :) A może to tylko moje pobożne życzenia? Przekonamy się :)

Parę dni temu w tv puszczali "Incepcję". Przypomniała mi się jedna scena, która idealnie obrazuje moje obecne podejście do tematu.


BOOOOM! :)

środa, 2 kwietnia 2014

Podsumowanie marca

Odkułam się trochę za słaby styczeń i bardzo słaby luty. W marca dałam do pieca, aż miło!

MARZEC

Łączny dystans: 165,08 km
Łączny czas treningów: 18 h 48' 52"
Średnie tempo treningów : 6:50 min/km

Niniejszym marzec 2014 jest moim rekordowym miesiącem! Wcześniej był to październik (z Nocną Ściemą!), z przebiegiem mniejszym o 19 km! W marcu najdłuższy bieg (zawody) to 15 km w Kołobrzegu. 

Mam nadzieję, że nie odbije się to jakoś negatywnie na moich nogach :)))

czwartek, 20 marca 2014

O kalendarzu jeszcze kilka słów.. :)

Mając w pamięci zeszłoroczne nagromadzenie biegów, zwłaszcza w maju - chyba co tydzień coś biegaliśmy, w tym roku zamierzam się trzymać zasady "nie częściej niż co dwa tygodnie" ;D

Pomijając L5, bo to impreza w środku tygodnia, wyszukałam i zaplanowałam sobie takie oto biegi:

Kwiecień
5-6.04 - wolne
12-13.04 - 10 km Łeba (sobota)
19-20.04 - wolne
26-27.04 - 10 km Szczecinek (niedziela)

Maj:
3-4.05 - wolne
10-11.05 - 10 km Gdynia (sobota)
17-18.05 - wolne
24-25.05 - 10 km Koszalin (niedziela)

Czerwiec: 
31.05-01.06 - wolne
7-8.06 - 10 km Świdwin ? (niedziela)
14-15.06 - 15 km Karlino ? (niedziela)
20-22.06 - 1/8 IM Kołobrzeg ? (piątek), 10 km Gdynia (piątek/sobota)
28-29.06 - wolne

Lipiec
5-6.-07 - wolne
12-13.07 - 5/10 km Koszalin (sobota)
19-20.07 - wolne 
26-27.07 - 10 km Lębork (sobota)

Sierpień
2-3.08 - wolne
9-10.08 - sprint triathlon Gdynia - kibic :)
16-17.08 - 5 km Koszalin (sobota)
23-24.08 - wolne
30-31.08 - półmaraton Szczecin (niedziela)

Wrzesień
6-7.09 - 1/4 IM Przechlewo ? - kibic :)
13-14.09 - 10 km Gdańsk
20-21.09 - wolne
27-28.09 - wolne

Październik 
4-5.10 - wolne
11-12.10 - wolne
18-19.10 - wolne
25-26.10 Nocna Ściema

Listopad
1-2.11 - wolne
8-9.11 - wolne
11.11 - 10 km Gdynia

W zasadzie od września to się będę już chyba obijać :D przynajmniej na to wygląda :D

Nie przewiduję już tylu medali co w zeszłym roku, ale też będzie fajnie :D

środa, 19 marca 2014

Co tam jeszcze jest w tym roku do nabiegania?

Czas najwyższy uaktualnić nieco kalendarz zawodów. Jak robiłam ten obecny, większość imprez była jeszcze nieogłoszona, część rozważałam jedynie teoretycznie (Gdynia), a o niektórych nawet nie wiedziałam.

Zbliża się koniec zimy, więc nie ma na co czekać - trzeba planować! Na razie do czerwca..  :)

Marzec
Tutaj już się raczej wiele nie zadzieje. Kolejny weekend jesteśmy na wyjeździe, natomiast za dwa tygodnie może wyskoczymy do Kłosu, może na L5, ale to żadne zawody, po prostu run for fun :)

Kwiecień
12.04. - Bieg o Palmę Pierwszeństwa - 10 km Łeba
24.04. - Leśna Piątka
27.04. - XXXI Memoriał Winanda Osińskiego - 10 km Szczecinek

Maj
10.05. - Bieg Europejski 10 km Gdynia
15.05. - Leśna Piątka
25.05. - Bieg Wenedów 10 km Koszalin

Czerwiec
19.06. - Leśna Piątka
20.06 - 1/8 Triatlon Kołobrzeg (jak "zdam egzamin") 0,475/22,5/5,25
20.06/21.06. - Nocny Bieg Świętojański 10 km Gdynia

Aż się prosi, żeby ten długi weekend w okolicach Bożego Ciała wykorzystać na maksa i w drodze powrotnej z Gdyni, w sobotę, zahaczyć jeszcze o bieg w Słupsku, a później podskoczyć jeszcze do Lęborka na maraton w niedzielę.. :D

wtorek, 18 marca 2014

Morze zaślubione po raz drugi.. :)

Odkładałam to, przekładałam.. wynajdywałam inne zajęcia, żeby tylko nie usiąść do pisania. Chciałam sobie dać czas na ochłonięcie, na nabranie dystansu, na okiełznanie emocji. Ochłonęłam, okiełznałam i chyba jestem już w pełni zdystansowana. Teraz mogę obsmarowywać! ;)

Początkowo w tytule tego wpisu zamiast " :) " było "i raczej po raz ostatni". Byłam mocno zirytowana organizacją biegu i na samą myśl, że miałabym się jeszcze raz tam pchać, ogarniał mnie pusty śmiech. Teraz już trochę mi przeszło.. Chociaż jak patrzę na tą za małą koszulkę, to jeszcze mnie trochę strzela.. bo w sumie po co kazali określać rozmiar, skoro później i tak dostałam to, co zostało.. A wcale nie odbierałam pakietu "za pięć dwunasta". Nic to, każda motywacja, żeby nie zażerać się słodyczami jest dobra.. ;) Ja się jeszcze w nią wcisnę!!! ;)

Najgorzej wspominam kolejkę po numer startowy.. Za błyskawiczną rejestrację i opłatę za start zostałam nagrodzona stoiskiem z numerkami na szarym końcu małej, dusznej sali, w której panował taki ścisk, że już by się nie wsadziło nawet szpilki.. Momentami robiło mi się ciemno przed oczami, bo dosłownie nie mogłam się ruszyć. Pozostawało mi wspinanie się na palce i unoszenie głowy jak najwyżej, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, bo dostrzegłam początki tunelowego widzenia i świadomość zaczęła złośliwie przypominać, że ta klaustrofobia, która mi kiedyś doskwierała, nadal gdzieś tam we mnie siedzi i właśnie zaczyna dawać o sobie znać. Brrr, jak sobie ten ścisk przypomnę, to aż mi się duszno robi.

Oczywiście, można powiedzieć "to czemu sieroto nie odebrałaś numeru dzień wcześniej?". Pytanie jak najbardziej na miejscu, bo przecież wiedziałam, ile jest osób zapisanych i widziałam, jak wyglądał odbiór pakietów w zeszłym roku. Wtedy, co prawda, poszło sprawnie i szybko, ale pamiętam, że przemknęło mi przez myśl, że usytuowanie biura zawodów jest dość niefortunne, a odbiór koszulek w tym wąskim korytarzu może piętrzyć trudności przy większej ilości chętnych.. Z drugiej jednak strony, to chyba organizatorowi powinno zależeć, żeby uczestnicy byli zadowoleni, nie? A szczególnie takie biegowe sławy, jak ja.. :D No i naiwnie liczyłam, że będzie inaczej niż rok temu.. Przeliczyłam się, jak zresztą cała rzesza osób, która miała pecha kwitnąć tam razem ze mną. 

Kołobrzeg przywitał nas deszczem. I wiatrem. I jeszcze większą ilością deszczu i wiatru. To nie lada szok, po tylu słonecznych i praktycznie wiosennych dniach. Chociaż skłamałabym, jakbym napisała, że pogoda mnie zaskoczyła. Od kilku dni śledziłam prognozy i nastawiałam się właśnie na to, co zastałam. Ale jak można sobie pomarudzić, to czemu miałabym sobie odmawiać tej narodowej rozrywki? :D 

Chociaż powiem szczerze - ja w deszczu lubię biegać. Zbieranie wiatru na twarz nie jest moim ulubionym zajęciem podczas biegu, ale kropelki z nieba mi nie przeszkadzają. Dzięki nim nie musiałam sobie zaprzątać głowy jakimiś punktami z wodą ;) Mogłam je śmiało ignorować :)

Strategii, którą sobie na ten bieg zaplanowałam, trzymałam się do końca, chociaż na ostatnich 4 km było mi bardzo ciężko. Planowałam pierwszą połowę biec żwawo, ale nie na maksa, żeby mieć siły na drugą część. Skrzętnie podliczałam, ile udało mi się urwać z 1h30', które planowałam pobić. Matematyka zawsze doskonale odciąga moją uwagę od zmęczenia i innych takich ;) I tak po 5 km miałam prawie 1,5 minuty "zapasu", po 10 km kolejną minutkę, a po 12 km wiedziałam, że musiałabym się chyba przewrócić, żeby mi się nie udało. Wtedy zaczęły się schody. 

Zamiast cieszyć się, że realizacja planu jest na wyciągnięcie ręki i jakbym miała ze sobą małego, podręcznego szampana, mogłabym go już zacząć odkorkowywać, to mi się włączyło "trzeba było zacząć mocniej, a nie się tak oszczędzać". Jednym słowem, zaczęłam sobie wyrzucać za mało ambitny plan. Nie pomagała świadomość, że jestem zającem wbrew własnej woli i przynajmniej do połowy trasy - nieświadomie. Ponadto wiedziałam, jak to się skończy i czułam, że to mi nastroju nie poprawi.. ;) Postanowiłam jednak za wszelką cenę trzymać się planu: na 14 km przegrupować siły, a ostatnie 1000 metrów dać z siebie wszystko. 

Wpadłam na metę po naprawdę mocnym ostatnim kilometrze, a na zegarku widziałam satysfakcjonujący czas - 1h 26' 55". Dzisiaj mogę powiedzieć, że właśnie taki był. W niedzielę, na chwilę przed 13:30 byłam zła jak osa i jakbym miała od razu napisać relację, to po cenzurze zostałoby chyba tylko "Kołobrzeg". Jakbym do pisania zasiadła w niedzielę wieczorem, to byłoby to coś w stylu "łaaaaaaa, jak mogłaaaaa, hik!, łaaaaaaaa, Kołobrzeg, hik!, buuuuuuu, walić to całe bieganie, hik!" ;) W poniedziałek jeszcze się trochę wyżaliłam, za co wszystkich świadków tego żenującego występu przepraszam, ale dzięki temu dzisiaj jestem w pełni pogodzona z faktami i już prawie lubię Karolinkę :*

A już tak zupełnie na poważnie. Z analizy czasów widać, że byłam niewybiegana. Jakby podzielić ten bieg na trzy części, to jasne stanie się, że słabłam. Start był dobry, pierwsze 2,5 km na luziku, z dużym zapasem w nogach i płuchach, ale później już było coraz mniej kolorowo. Strategia była bezpieczna, ale tak naprawdę na nic innego bym się i tak nie zdecydowała. Nawet jakbym wiedziała, że będę zającować. Jestem na to zbyt zachowawcza. Chcę się po prostu cieszyć przełamywaniem kolejnych SWOICH barier, a nie ścigać się ze wszystkimi. Jestem amatorką, stosunkowo niedawno nawróconą na bieganie.

Przy samochodzie, jak jeszcze kipiałam ze złości, zaczepił mnie jakiś pan, dopytując o mój czas. Jak się pochwaliłam, to aż podskoczył i krzyknął "POKONAŁEM PANIĄ O CAŁA MINUTĘ!". Heh, pogratulowałam i tylko to, że ugryzłam się w język zatrzymało mnie przed dodaniem "pokonał pan amatorkę z lekką nadwagą" :P Nie będę się odgrażać, że "jeszcze mu pokażę", czy cokolwiek innego. Nie o to przecież chodzi, przynajmniej mi. Plany mam sprecyzowane i nie zamierzam się porywać z motyką na słońce, żeby komukolwiek cokolwiek udowadniać. Progres jest? Jest. W zeszłym roku toczyłam się o prawie 10 minut dłużej. Poza tym nie zapisałam sobie jego numeru startowego, więc ciężko będzie mi ustalić, co to za jeden.. :P

Teraz czas na akcent zdecydowanie optymistyczny. Last but not least!! Babeczki kibicowały nam tak, że przez naprawdę głośną muzykę, słyszałam wszystko! Dziewczyny - jesteście najlepsze! Wszyscy to potwierdzą :) Najlepsza ekipa. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle zaczęli się do Was odzywać biegacze z całej Polski, prosząc o wsparcie na trasie. Koło Was biegło się najlepiej, najszybciej i najweselej :) i ten mój głupkowaty uśmiech, który widać na zdjęciu, to właśnie DZIĘKI WAM! :) 

Koniec tej relacji, bo ile można!! ;)))

sobota, 1 marca 2014

Luty. Bida z nędzą.

W związku z chorobami i kompletnym brakiem czasu na cokolwiek.. luty to była jakaś porażka :D

Mój powalający wynik to: 68,74 km! (słownie: sześćdziesiąt osiem przecinek siedemdziesiąt cztery.. ) w czasie 7h 48'31", co daje średnie tempo na poziomie 6:49 [min/km]. Nie wypada tego nawet komentować :)

Tyle mam ostatnio na głowie, że nie ma kiedy pisać.. Chociaż patrząc na ten powalający przebieg, można wnioskować, że nie pisałam, bo nie było o czym.. Ale to nie jest prawda ;) Coś tam biegałam, jednak zdecydowanie nie tak dużo, jak bym chciała.

Wskoczyły jedne zawody - Bieg Urodzinowy w Gdyni 8 lutego. O mały włos, a bym w ogóle nie pobiegła.. Obudziłam się tamtej soboty zupełnie rozbita, z gorączką i poważnie rozważałam wycofanie się z biegu. Gripeksy i inne takie postawiły mnie na nogi, na godzinę przed biegiem zaserwowałam sobie kolejne tabsy i na te dwie, trzy godziny - kiedy było to najbardziej potrzebne, czułam się lepiej. Chociaż czułam, że szczyt formy to to nie jest..

Pobiegłam w godzinę z malutkim haczykiem, ale nie o czas się rozchodziło. To był nasz pierwszy Babeczkowy wspólny start :) Nasze żółte wdzianka cieszyły się ogromnym zainteresowaniem kibiców na trasie :) no i co tu wiele mówić - biegło się świetnie :) Karolina poleciała życiówkę, pozostałe dziewczyny też się świetnie spisały :)

Dla mnie od początku ten bieg był trochę tak "na zaliczenie". Nie miałam okazji pobiegać i popracować nad formą w styczniu, więc szans na życiówkę nie miałam. Ale medal kuszący, więc sroczka przyjechała po swoje :)))

A teraz... wielkimi krokami zbliża się Bieg Zaślubin... i wszystko wskazuje na to, że szanse na życiówkę na 15km są marne. Po tych tygodniach wyłączenia z aktywności wszelakiej (zatoki nawaliły, więc wyleciałam z basenu i nie wiem, czy powinnam tak szybko wracać..) nie zanosi się na błyskawiczne odbudowanie formy i jeszcze (hahaha) podciągnięcie jej.. Bo przecież takie były plany.. No ale trzeba będzie te plany po prostu zweryfikować.

Mam dwa tygodnie. Będzie ciężko, bo jestem nadal zaangażowana w inne "zajęcia pozalekcyjne" i chociaż nie jest to żaden sport wyczynowy, to jednak jestem solidnie zmęczona. Nie sądzę, żebym miała jeszcze czas na cokolwiek, więc będę rzeźbić w g... ;))))

Może się jeszcze skuszę na 10 km na tydzień przed Kołobrzegiem, ale na pewno nie na maksa, bo potem zabraknie mi siły na Bieg Zaślubin.. Bo jakoś tak dziwnie - nie pobiec w Koszalinie? :)

Jeszcze zobaczymy.. :)

wtorek, 4 lutego 2014

Podsumowanie stycznia

Skończył się styczeń, czas na podsumowanie.

Dystans: 113,32 km
Czas: 13h 11' 35"
Średnie tempo: 6:59 [min/km]

Ten miesiąc to taki trochę rozruch przed "sezonem" ;)
Setka kilometrów zaliczona, tempo raczej spokojne, ale to dlatego, że biegałam głównie na BHP, z Babeczkami i niedzielne "długasy", które zawsze robię wolniej. Nie było żadnych zawodów, więc nie ma się co dziwić, że tempo bliskie 7:00.

W lutym powinno być już trochę szybciej, bo wpadnie Bieg Urodzinowy (chociaż szarżować nie zamierzam), ale poza tym muszę trochę przyspieszyć przed Biegiem Zaślubin. Tak więc pewnie znów będę biegać jakieś "interwały" ;)

Chociaż jak tak patrzę na ten poświąteczny nadbagaż, który jakoś uporczywie nie chce mnie opuścić, to wydaje mi się, że bliżej prawdy by było określenie "interWAŁKI". Niech no tylko zrobi się trochę cieplej.. Albo chociaż niech resztki lodu z chodników pójdą precz.. :)

niedziela, 2 lutego 2014

Long time no see..

Ostatnimi czasy mam na głowie tyle spraw, że to już nawet nie brak weny, ale absolutny brak czasu mnie z pisania kompletnie wyłączył.

A dzieje się, dzieje. Babeczki się rozkręcają! Ostatnio, mimo naprawdę sporego mrozu, na starcie stawiło się (razem ze mną) 15 kobitek! Szok. Na pierwszym biegu było 11 i już uważałam, że WOW, ale frekwencja! A tu poprawa wyniku po tygodniu.. Brak mi słów, żeby opisać, jak bardzo mnie to cieszy i uskrzydla.. :)

Nie zapominam jednak o swoich "treningach". Dzisiaj zrobiłam sobie próbę przed Kołobrzegiem. Myślę, że jest jeszcze na tyle dużo czasu, żeby nad czymś mocniej popracować, a wolałam wiedzieć odpowiednio wcześniej, czy rzucone kiedyś "na kolejnym Biegu Zaślubin złamię 1,5h" jest w ogóle w zasięgu moich możliwości.

Teoretycznie - powinno być, bo od czasu mojej ostatniej (prawie) atestowanej 15-tki minęło już naprawdę sporo czasu. Poprawiłam w tym czasie wynik na 10 km i to wcale nie tak ledwo-ledwo. Później szykowałam się do Nocnej Ściemy i też swoje wybiegałam. Logika podpowiada, że mój poziom się poprawił, ale bez sprawdzenia się.. no jakoś tak nie mogę w to do końca uwierzyć.

Oczywiście, może być różnie - np. się rozchoruję, albo będę po chorobie i w związku z tym nie ma mowy o "pełni formy". No, ale kto mi zabroni mieć nadzieję? :) Chyba nikt..

Dzisiejszy sprawdzian poszedł mi dobrze. Napawa mnie to nadzieją, chociaż warunki dzisiaj nie były idealne. Założenie było takie, żeby jak najdłużej biec w tempie ok. 6:00. Nie chciałam treningowo poprawiać rekordu, dlatego za "zaliczenie" testu postanowiłam przyjąć wynik ok. 1h na 10 km i przebiegnięte w "dobrym stanie" kolejne 4-5 km.

Zważywszy na swoją bezdenną głupotę i fakt, że wiedząc, że temperatura na dworze wynosi 5 stopni i widząc, że słońce świeci, nałożyłam na swój pusty łeb opaskę i czapkę, na szyję drugą opaskę, a doprawiłam to jeszcze ocieplaną kurtką i spodniami, oraz.. UWAGA - WISIENKA NA TORCIE - rękawiczkami... po 5 km musiałam się liczyć z pogorszeniem wyników kolejnych kilometrów.. :) Na 7 km się zatrzymałam i zaczęłam z siebie zdejmować to, co jeszcze mogłam zdjąć. Przeklinałam się (nie w duchu, jak najbardziej na głos), że nałożyłam taką, a nie inną koszulkę - bez suwaka.. zawsze nakładam tę z suwakiem, a dzisiaj.. eh. szkoda słów, normalnie. Upchałam wszystko w kieszenie, podwinęłam maksymalnie rękawy (każdy cm chłodzenia był mile widziany), rozpięłam nogawki.. i ruszyłam na dalszy podbój trasy. A ta była urozmaicona, nie tylko płasko i bardziej płasko :)

Kilka podbiegów (a ten na łączniku Lechicka-Szczecińska i ul. Batalionów Chłopskich w górę to moi zdecydowani ulubieńcy) w pełnym słońcu i kilku warstwach za dużo.. no dało mi to w kość, ale.. ja to lubię :D

Cieszyło mnie, że mimo pewnych trudności na 7 km, udało mi się znów wrócić do tempa ok. 6:00 i dzięki temu wynik na 10 km nieznacznie tylko przekroczył zakładaną 1h.

Dość tego analitycznego przynudzania.
W tym tygodniu w planach:
poniedziałek - bieganie
wtorek - basen
środa - bieganie
czwartek - laba
piątek - laba
sobota - Bieg Urodzinowy Gdyni 10 km
niedziela - bieganie (długie, spokojne, nie tak jak dziś :D )

Na Gdynię planów żadnych nie mam, może poza tym, że przebiec i zaliczyć. Formy z września nie mam, żeby w ogóle myśleć o biciu rekordu. Zresztą - rzucać się na rekord bez wcześniejszych (jakichkolwiek) przygotowywań? Krejzi. Już tak nie robię :D

W Gdyni biegniemy drużynowo - Babeczkowo :) ma być zabawa, ma się dziać :)

środa, 22 stycznia 2014

Babeczkowa Środa #1

Za nami pierwsza Babeczkowa Środa. Mimo, że cykałam się, że frekwencja nie dopisze, bo zimno, bo późno i w ogóle jakoś tak zimowo.. Jednak okazało się, że Babeczkom mrozy i wieczory niestraszne! Przybyło łącznie 11 wystrzałowych Babeczek, a wspierali nas Czterej Muszkieterowie ;)

Pokonałyśmy wcześniej przygotowaną, pięciokilometrową trasę, dookoła tzw. "małego ringu", czyli ulicami:(a w zasadzie chodnikami wzdłuż nich) Armii Krajowej, Monte Cassino, Pileckiego, Stawisińskiego, Gnieźnieńską, Krakusa i Wandy oraz znów Armii Krajowej. Starałyśmy się trzymać razem, a napotykane dość często przejścia dla pieszych (i złośliwa "czerwona fala"), pozwalały nam na nowo zwierać szyki. Udało nam się upolować jedne zielone światła, ale radość z tego faktu została szybko przygaszona dłuuugaśnym oczekiwaniem na ostatnim przejściu dla pieszych.

Jednak, cóż to dla nas? :)

Na trasie dopingowali nam dzielni Kibice, trochę na nas trąbili, wołali i śpiewali. Później zgotowali nam gorący doping na wysokości przystanku autobusowego przy ul. Stawisińskiego (nieopodal stadionu), a następnie powitali nas na mecie z szampanem!! Żeby nie było, szampan w całości zasilił nawierzchnię parkingu.. :) Dziękujemy Wam, Sylwio i Krzyśku! Za tydzień liczymy na Wasz czynny udział również w biegu :D

Tak, tak! Za tydzień powtórka z rozrywki :) Czas i miejsce, przynajmniej na razie, pozostaje bez zmian :) No chyba, że macie jakieś inne propozycje, to jesteśmy otwarte na nowe pomysły! :)

Na szczególnie gorące podziękowania zasłużyła również Justyna, która przyniosła takie PYSZNE ciasto i ciasteczka, że czarno widzę gubienie poświątecznej oponki.. :D

Dziękuję również wszystkim Dzielnym Babeczkom i nieBabeczkom za dzisiejsze spotkanie :) Wybaczcie, jeśli o czymś nie wspomniałam, ale jestem jeszcze mocno oszołomiona takim pozytywnym odzewem!

Serdecznie zapraszamy za tydzień, na kolejne Babeczkowe Środy :)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

BABECZKI!


Wreszcie stało się to, co stać się musiało. Myślę, że można spokojnie mówić o narodzinach czegoś zupełnie nowego ;) Nastroje były już bardzo sprzyjające w zeszłym tygodniu, ale dzisiaj udało nam się w końcu spotkać i w tzw. "realu" wszystko obgadać. A w zasadzie potwierdzić to, co już wcześniej różnymi kanałami i na różnych częstotliwościach nadawałyśmy.

A więc BABECZKI. Zawiązała się biegowa kobieca drużyna z Koszalina :) Na tę okoliczność wraz z Basią napiekłyśmy babeczek, a jeszcze dodatkowo wsparła nas Justyna z pysznymi ciastkami - uszkami - pierożkami - generalnie cudo rozpływające się w ustach :)

Pomysłów trochę mamy, ale na początek podzielimy się z Wami planami na najbliższe dni :) Zamierzamy się spotykać w babskim gronie w każdą środę o godzinie 20:00. Panowie oczywiście są również mile widziani, ale z góry zapowiadam, że nie zamierzamy się z nikim ścigać :)

Na dniach powstanie nasza Babeczkowa strona na facebook'u i tam będziemy informować o naszych środowych planach. Na najbliższą środę mamy w planach spokojne 5 km po mieście. Zbiórka o 20:00 na parkingu nieopodal banku BGŻ - okolice ul. Jana z Kolna i Al. Armii Krajowej (ten duży parking).

Ponadto mamy projekt naszej drużynowej-Babeczkowej koszulki :) Wstępna prezentacja miała miejsce dzisiaj, w trakcie tradycyjnej poniedziałkowej pobiegowej herbatki :) Wersję  wstępną (która ulegnie jeszcze nieznacznym przeróbkom) prezentuję poniżej :) Dzięki uprzejmości Michała, będzie możliwość zamówienia sobie takiej właśnie koszulki podczas obecnego "naboru" na biegnijmy.pl

Jutro powinna się ukazać na biegnijmy.pl ostateczna wersja, taka do zamawiania :)
Nie wiem, co mogłabym jeszcze powiedzieć :) Chyba tyle, że dziękuję Wam, że przyszłyście dziewczyny! Jestem jeszcze mocno oszołomiona i jak już zacznę na nowo "ogarniać", to może jeszcze coś sensownego mi do głowy przyjdzie.. ;)

Póki co - ZAPRASZAM na środę, godzina 20:00, parking przy banku BGŻ - okolice ul. Jana z Kolna i Al. Armii Krajowej. A jak tylko się facebookowo zorganizujemy, to też dam znać, gdzie nas szukać :D

Na pewno jeszcze usłyszycie o BABECZKACH z Koszalina!

środa, 15 stycznia 2014

Babska telepatia.

W wyniku działania ewidentnej babskiej telepatii, nastąpiła burza mózgów i z fal tych wzburzonych wyłoniły się.... BABECZKI.

Dzięki Basi i jej pracy u podstaw, polegającej na edukowaniu nas za pomocą Twarzo-Książki w temacie biegania oraz Sylwii i jej niegasnącemu chyba nigdy nawet na sekundkę entuzjazmowi i całej masie dobrych pomysłów, moje nieśmiałe knowania na temat kobiecego teamu biegowego w Koszalinie zaczęły nabierać naprawdę realnych kształtów! 

Chodziłam już od jakiegoś czasu i starałam się ten pomysł "urodzić", ale brakowało mi chyba śmiałości, żeby tak wyjść i powiedzieć, co mi siedzi w bańce. Już w niedzielę na Leśnej Piątce dla WOŚP zaczęło się ze mnie wylewać, ale nie miałam wszystkiego poukładanego w głowie, no i bałam się trochę, że nic z tego nie wyjdzie.. Ale teraz widzę, że to się MUSI UDAĆ, bo w nas BABECZKACH siła :) 

Kobiety biegają trochę inaczej od mężczyzn, przynajmniej te amatorki. Lubię sobie czasem pomyśleć i powiedzieć nawet na głos, że "idę na trening", ale wiadomo, że jest to po prostu bieganie. Bez jakiejś zbędnej filozofii i najczęściej bez napinki (bo przyznaję się, że zdarzyło mi się próbować zastosować jakieś plany z interwałami, a to już zaczyna zahaczać o "trenowanie"). No ale tyle o mnie ;) 

Dziewczyny! Kobiety! Babeczki! Przyjdźcie na najbliższe poniedziałkowe wspólne bieganie 20 stycznia, tam gdzie zawsze, czyli u zbiegu ul. Słupskiej i Rolnej, na 19:00. "Po prostu biegnijmy.pl" :) 
Będziemy na Was czekać z... BABECZKAMI :) Obgadamy sobie wszystko.

Moja propozycja jest taka, żeby się spotykać dodatkowo w środy (powiedzmy o 19 czy 20) i w babskim gronie truchtać po mieście :) Panowie oczywiście też mogą do nas dołączyć, jeśli zechcą (przydadzą się nam "Goryle" ;D ), ale żeby nie było marudzenia, że "zamulamy" i gadamy o jakiś lakierach do paznokci :) Odpowiedni lakier to bardzo ważna sprawa. Kropka.

wtorek, 14 stycznia 2014

Plany na 2014

Rozliczyłam się z minionym rokiem, więc nadszedł czas zaplanować, co nieco na rok przyszły. Przeglądam kalendarz, dumam, myślę.. i opracowuję PLAN MINIMUM ;)

Styczeń
Bieganie, bieganie i jeszcze raz bieganie. Poświąteczne sadło, niestety, ma się dobrze.. :(
Luty
08.02. - Bieg Urodzinowy Gdyni - 10 km
Już mieliśmy sobie te biegi w Gdyni odpuszczać, bo to organizacyjnie jest wyzwanie, ale w lutym jest taka posucha, że aż smutno :) Jeszcze się nie zapisaliśmy (zapisy do 27 stycznia), ale chodzi nam to po głowach. Szkoda tylko, że podnieśli cenę, z 20 na 30 zł. Hm.
Marzec
08.03. - bieg w Koszalinie na dystansie 10 km.
Być może polecę sobie, ale raczej nie na 100%, bo po tygodniu wybieram się na:
16.03. - Bieg Zaślubin w Kołobrzegu - 15 km.
Jestem już zapisana (nr 40!) i opłacona, więc nie ma zmiłuj. Poza tym, planuję atak na życiówkę, a tam przynajmniej jest atest i Michał B. nie będzie mi kwestionował rekordu :P (bo na mój wyczyn w Karlinie to coś kręcił nosem, że "się nie liczy", czy jakoś tak).
Kwiecień
24.04.- Inauguracja Leśnej Piątki - 5 km :)
Tu już powinno się pojawiać więcej biegów w regionie, ale póki co, jest lekka lipa :)
Maj
15.05. - Leśna Piątka #2 - 5 km
25.05. - Bieg Wenedów w Koszalinie - 10 km
Trasa będzie trochę zmieniona względem zeszłego roku, ze względu na przebudowę rynku, ale pewnie tylko zmieni się miejsce startu.. ;) chociaż to wcale nie jest tylko zmiana kosmetyczna :)
Czerwiec
19.06. - Leśna Piątka #3 - 5 km
Lipiec
12.07 - Kros po Chełmskiej - 5/10 km
17.07 - Leśna Piątka #4 - 5 km
Sierpień
08-10.08. - Sportowa wycieczka do Gdyni :)
16.08 - Cross Góry Chełmskiej - 5 km
21.08 - Leśna Piątka #5
Wrzesień
11.09. - Leśna Piątka #6 - 5 km
Październik
11.10. - Bieg Górski - 5 km (na razie wielka niewiadoma, początkowo widziałam termin 30.03, ale nastąpiły zmiany..)
26.10. - Nocna Ściema - półmaraton

To tak na razie, z grubsza.. ;) Nie ma tutaj kilku biegów, które "zaliczyłam" w zeszłym roku, ale to ze względu na to, że część jeszcze nie została ogłoszona, a co do pozostałych, to nie wiem jeszcze, czy będziemy chcieli jechać :) Zobaczymy, jak się ten rok potoczy. Do rozważenia jeszcze kolejne biegi z cyklu GP Gdyni. (Bieg Europejski 10.05., Bieg Świętojański 20.06., Bieg Niepodległości 11.11.)

Założenia na ten rok to przede wszystkim atak na życiówkę na 15 km. To na pewno jest zadanie nr 1. Byłoby miło, gdyby udało się urwać z życiówki na 10 i 5 km, ale o ile ten pierwszy dystans może udałoby się ogarnąć w Szczecinku (dobra trasa na życiówki, ale jeszcze nie ma ogłoszonych zawodów), o tyle na 5 km będzie ciężko.. Chyba że w Kłosie, ale nie wiem, kiedy jest kolejna edycja :D Mam wrażenie, że o życiówkę na 5 km byłoby łatwiej.. bo wydaje mi się, że 10 km mam jak na razie "wyśrubowane" (oczywiście biorąc pod uwagę moje możliwości :D ). No ale zobaczymy, co czas pokaże i co życie przyniesie.

niedziela, 12 stycznia 2014

Podsumowanie roku 2013

Czas płynie, mijają kolejne dni, a podsumowania roku jak nie było, tak nie ma... :D

Trochę się muszę wytłumaczyć, żeby nie wyszło, że to tylko z czystego lenistwa! Chociaż akurat leń ma tutaj też spory udział, niestety.
Podsumowanie chodziło za mną jakiś czas, ale głównie wtedy, kiedy kompletnie nie miałam czasu usiąść i spisać natłoku myśli. Później również było krucho z czasem, bo mimo, że siedziałam w domu z córeczką, to jednak przy chorym trzeba się było trochę nabiegać (a żadne z tych "biegań" nie zostało odnotowane na endomondo!). Myślałam, że złapię chwilę wolnego, jak już wrócę do pracy.. i w chwili przerwy od obowiązków zawodowych będę mogła przelać na "papier" wszystkie zgromadzone spostrzeżenia... Niestety, z roboty zniknęłam nagle, a praca sama się za mnie podczas mojej nieobecności nie zrobiła.. Więc wiadomo - znów brak czasu.

Teraz w sumie też nie mam czasu pisać, bo biadolę, że cały czas nie miałam czasu.. Czy to zdanie w ogóle ma sens? Prawda jest taka, że jak zasiadam sobie wieczorem przed komputerem, to zupełnie nie umiem sklecić sensownego zdania. Tak więc mijają kolejne dni, ale cóż - dość tego. Trzeba wreszcie wziąć tego byka za rogi :D

Zacznę od cyferek, bo one będą najlepszym wstępem :)

ROK 2013 W LICZBACH

Ilość przebiegniętych kilometrów:    1224 km
Czas spędzony na bieganiu:              134 h 41' 19"
Średnie tempo:                                  6:36

Inne aktywności:
Pływanie
Dystans:                                              38,72 km
Czas:                                                   29h 19' 33"
Jazda na rowerze
Dystans:                                              78,80 km
Czas:                                                   5h 55' 30"
Orbitrek:
Dystans*:                                            57,30 km
Czas:                                                   3h 06' 08"
Gimnastyka:
Czas:                                                   3h 43' 30"
Joga:
Czas:                                                   3h 00' 00"

Zumba
Czas:                                                   2h 40' 13"
Chodzenie**:
Dystans:                                              13,95 km  
Czas:                                                   3h 56' 23"

* - Orbitrek zlicza, co prawda, jakieś tam kilometry, ale to się nijak ma do rzeczywistości, moim zdaniem. Tak więc te wykręcone na orbitreku kilometry zamieszczałam tylko w ramach ciekawostki. Nie robią na mnie jakoś szczególnie wrażenia, bo na tej maszynie można się poczuć raczej jak chomik w klatce, bo coś tam się kręci, ale de facto stoi się w miejscu :D

** - Ujęte w podsumowaniu kilometry chodzenia to tylko te, które odnotowałam na endomondo.. Nie jest to rzeczywista ilość kilometrów pokonywanych przeze mnie chodem przez rok. Bo to by znaczyło, że raczej niewiele w ciągu dnia chodzę, a jakby podzielić ten zabójczy dystans przez liczbę dni w roku, to mogłoby oznaczać, że nawet do toalety nie chodziłam.. I powstają pytania - posiadłam umiejętność teleportacji? Znalazłam sposób na alternatywne radzenie sobie z fizjologią? Czy może po prostu śpię w kiblu? :D A nie, nie, nie! Po prostu nie chwalę się tym, że chodzę :P

Po co to wszystko zamieszczam? Czy jest w tym jakiś głębszy sens, poza chęcią pochwalenia się, jaka jestem aktywna? :P Otóż równolegle z podsumowaniem, postanowiłam poczynić również pewne postanowienia. A przecież nie ma to jak PUBLICZNE POSTANOWIENIA :D
Pamiętam, jak niedługo po ciąży wybiegałam myślami do momentu, w którym będę mogła sobie pozwolić na chwilę "dla siebie", żeby się móc tak porządnie spocić ;) Byłam święcie przekonana, że najlepszym sposobem na walkę z tłustym tyłkiem będzie zumba. Przyjemne (bo lubię tańczyć, mam taki sentyment :P ) z pożytecznym (spalanie kalorii). W 2012 roku trochę na tą zumbę latałam. Być może chodziłabym na te zajęcia nadal, gdyby nie to, że zaczęłam biegać i wszystkie inne aktywności nagle stały się dla mnie zupełnie nieważne :) W 2013 dałam zumbie drugą szansę. Jednak po czasie spędzonym na tych zajęciach, widać, że ta druga szansa będzie już szansą ostatnią. Nadal lubię tańczyć, tak łatwo się tego sentymentu nie pozbędę, ale jednak szkoda mi czasu na takie pierdy, bo przez półtora miesiąca zumby w 2012 roku nie schudłam praktycznie nic, a po takim samym czasie biegania byłam lżejsza o jakieś 5 kg, ale przede wszystkim - pozbyłam się pociążowej opony na brzuchu.. Także - na maratonie zumby to się mnie raczej nie ma co spodziewać :)

Jeśli chodzi zaś o jogę, gimnastykę i orbitrek, to mam nadzieję, że uda mi się zmusić moje leniwe 4 litery do zwiększenia aktywności na tym polu. Joga dla rozciągnięcia i wyciszenia (to naprawdę działa!), gimnastyka dla ogólnej sprawności i "takich tam", a orbitrek dla urozmaicenia i również "takich tam" ;) Chodzę dużo, ale już raczej nie będę tego wrzucać na endomondo, bo w sumie.. po co? :)

Zamierzam też spędzić w tym roku trochę więcej czasu na rowerze i na pływaniu. Na dwa kółka przyjdzie czas, jak zrobi się trochę cieplej, a w wodzie kilometry już wykręcam. Mimo, że jest styczeń, to ja mam już prawie 10% dystansu z całego zeszłego roku na liczniku. W 2012 roku pływać zaczęłam dopiero w lutym, a kwiecień i lipiec to były miesiące prawie martwe jeśli chodzi o ten rodzaj aktywności, także nie powinno być trudno poprawić całoroczny dystans :)

Po tym zdecydowanie ZA DŁUGIM i ZBYT NUDNYM wstępie przyszedł czas na podsumowanie BIEGANIA, bo w sumie to o tym miałam pisać... ;)

STYCZEŃ.
Źródło: www.tkkf.koszalin.pl
To był słaby miesiąc. Prawdopodobnie podziębiłam się na Biegu Sylwestrowym i coś tam zaczęło kiełkować. Przez pół miesiąca nie biegałam wcale, bo dopadł mnie taki kaszel, że ciężko było bez zadyszki przejść z pokoju do pokoju. Poza GP Kłosu nie biegałam nigdzie szybciej. Żadnych zawodów z tego okresu. Żadnych medali. Żadnych zdjęć, którymi mogłabym się pochwalić.. No, może poza tym jednym...

LUTY
Po Biegu Urodzinowym Gdyni
No i tutaj to zupełnie inna historia. Moje pierwsze 10 km! Treningowo przebiegłam sobie dychę na niespełna tydzień przed zawodami w Gdyni. Było to trochę szalone i okupiłam ten wyczyn stłuczeniem stopy, przez co na Biegu Urodzinowym nie biegałam na miarę swoich możliwości. Na 7 km wyprzedziła mnie Kasia Tusk. Do dzisiaj zdarza mi się budzić z krzykiem... ;) Ale radocha z drugiego medalu - ogromna. Na uwagę zasługuje też fakt, że to właśnie pod koniec lutego powołałam do życia tego bloga. W najśmielszych snach nie oczekiwałam, że ktokolwiek poza mną i przymuszonymi przeze mnie do tego osobami będzie tutaj zaglądał.. :D Przy tej okazji - dziękuję :D

Po Biegu Zaślubin
MARZEC
Kolejne wyzwania, dalsze wydłużanie dystansu. Podjudzana i podpuszczana przez kolegów, zapisałam się na Bieg Zaślubin. Rozwiewam wszelkie wątpliwości - nie była to decyzja poprzedzona sumiennymi i rzetelnymi treningami, mającymi na celu przygotować mnie na wyzwanie pt. "15 km". To było prędzej coś w stylu "CO?! JA NIE DAM RADY?!"... Dałam, ale przez tydzień chodziłam okrakiem. Co nie zmienia faktu, że kolejny medal cieszył ogromnie.

KWIECIEŃ
Na mecie Biegu Gówskiego
Czas na kolejny debiut, tym razem postanowiłam zmierzyć się z trasą górską. Orka nieziemska, zwłaszcza, jeśli po górkach biegało się raczej niewiele. Niemniej, ponownie miał miejsce znany już (i lubiany) schemat: MASAKRA - MEDAL - ZACIESZ :) Chyba czas spojrzeć prawdzie w oczy - lubię to! Miły akcent na koniec miesiąca - życiówka na 10 km (złamana godzina - i to wcale nie tak symbolicznie).
Szybka fotka w Szczecinku

zBiegiemNatury

MAJ
Najaktywniejszy miesiąc. 4 starty na zawodach, a to oznacza - 4 powody do radości :D Życiówka na 5 km, niepobita do dziś.

CZERWIEC
Połowa roku to odpowiedni czas na pierwszy półmaraton. Nie zaskoczę chyba nikogo, że moje przygotowania znów nie miały wiele wspólnego z rzetelną pracą treningową? No właśnie. Chociaż powtarzałam sobie, że "trzeba do tego podejść poważnie", pojechałam do Bytowa mając na koncie najdłuższy bieg na dystansie 15 km.. i tak, był to Bieg Zaślubin z marca..
Półmaraton Gochów - Bytów
Pomysł szalony, a jak dodam jeszcze, że trasa w Bytowie, choć niesamowicie urokliwa, to jednak bardzo mocno pofałdowana.. Ale nie takie smutki już osładzały medale, prawda? :D Po tygodniu od tego pierwszego półmaratonu, mniej więcej w dniu, w którym znów mogłam chodzić o własnych siłach ;))) postanowiłam wziąć udział w biegu na 15 km... i ustanowiłam na tym dystansie życiówkę. A później życiówka na dyszce.. Ah, to był absolutnie rekordowy miesiąc :D

Bieg św. Jakuba - Lębork
LIPIEC
Bieg św. Dominika - Gdańsk
Wakacje - w pełnym tego słowa znaczeniu. Lekkie rozleniwienie (tylko 2 starty) i spowolnienie tempa. Jednak na swoją obronę mogę powiedzieć, że było naprawdę gorąco :) Co widać na zdjęciu z Biegu św. Jakuba w Lęborku.

SIERPIEŃ
Dalej potwornie gorąco :) Nie startowałam za wiele, ale za to udeptywałam ścieżki leśne, co zaprocentowało we wrześniu...
Bieg Westerplatte - Gdańsk

WRZESIEŃ
Pierwsza fotka z fotoradaru (w Białym Borze na Biegu Centaura :D) i życiówka na 10 km, niepobita do dziś. Dobry miesiąc, solidnie przepracowany. Zaczęło mi się zmieniać podejście i uznałam, że do kolejnego półmaratonu WARTO podejść poważnie. Przygotowania zaczęłam już w sierpniu, ale po Biegu Westerplatte ruszyły pełną parą :)

PAŹDZIERNIK
Atak na życiówkę na 5 km, nieudany oraz drugi start w półmaratonie, to na pewno najważniejsze wydarzenia z października. Nie udało mi się w Kłosie ustanowić czasu na piątkę lepszego niż w Sianowie i byłam tym faktem lekko rozczarowana. Jednak - co się odwlecze, to nie uciecze.
Pakiet startowy z Nocnej Ściemy
Po podjęciu postanowienia, że do kolejnego półmaratonu przygotuję się solidnie i nie będę sobie odpuszczać długich wybiegań, z dumą mogę ogłosić, że misja wykonana! Udało mi się pobić życiówkę o ponad 14 minut, a samopoczucie po biegu było rewelacyjne. Nie miałam żadnych dolegliwości bólowych, nie chodziłam okrakiem - słowem - REWELACJA. Rzetelne przygotowanie się do dystansu jest naprawdę ważne. Dzięki temu, że co niedzielę robiliśmy z Łukaszem długie wybieganie, byłam w stanie cieszyć się tą Nocną Ściemą przez cały dystans i mogę śmiało powiedzieć: przebiegłam półmaraton. Nie przebyłam! PRZEBIEGŁAM. 

LISTOPAD
Komplet medali z GP Gdyni :)
Jarosławiec
Spadek formy spowodowany chorobą. Wszyscy dookoła trąbili "roztrenowanie, roztrenowanie". No i w sumie tak to wyszło, chociaż nieplanowane. Bieganie głównie w poniedziałki + jakieś weekendowe zrywy (ze startami włącznie). Zaraz po styczniu, mój "najgorszy" miesiąc roku 2013 ze względu na ilość przebiegniętych kilometrów. Zakończenie GP w Biegach Ulicznych w Gdyni i skompletowanie wszystkich medali! No i bardzo ładny medal z Jarosławca - na osłodę :)

GRUDZIEŃ
Forma powoli odbudowywana, ale nadal bez szału. Zakończenie GP Koszalina w Biegach - Bieg Sylwestrowy. Poza tym bardzo cienki "występ" w Kłosie. Cieszy jednak to, że ilość przebiegniętych w miesiącu kilometrów znów przekroczyła setkę. A przecież grudzień to czas Świąt! :) Rok zakończony z przytupem i sztucznymi ogniami na poniedziałkowym wspólnym bieganiu :)

To był dobry rok. Zgromadziłam 20 medali, jedną fotkę z fotoradaru (przedstawiającą mnie wbiegającą na metę) oraz jedną statuetkę za zajęcie drugiego miejsca w kategorii wiekowej! (Sianów) :)

Poprzedni rok (2012) podsumowałam na endomondo między innymi słowami: "Wkręciłam się i chociaż moje tempo jest na razie dość żenujące, to zamierzam nad nim solidnie popracować :) Żebym mogła sobie spokojnie w oczy spojrzeć za rok, jak będę podsumowanie robić :D " 
Myślę, że mogę sobie popatrzeć w oczy bez wstydu :)

Dorzucę jeszcze fotkę wszystkich zdobyczy, ale muszę się zebrać w sobie, żeby ją wykonać, więc pojawi się (mam nadzieję) w przyszłym tygodniu :)