Do startu zostało mi 8 dni. a w zasadzie 7 i kilkanaście godzin. Czy się boję? Nie. To nie jest strach, to raczej jakiś taki niepokój, obawa lekka przed nieznanym. Miałam okres strachu, paniki, ściskania w żołądku i lekkich duszności ;) ale wyleczyła mnie z tego Maja, która przy pomocy kilku słów, świadomie bądź nie, przywołała mnie do porządku i sprowadziła na ziemię - "to nie jest bieg życia". No właśnie - to po co ja się tak ekscytuję? :D
Tak się złożyło, że w kluczowym momencie przygotowań miałam zdrowotny kryzys. Przyniesiona ze żłobka angina była naprawdę słabym prezentem ;) Nie dość, że utknęłam w domu z chorą córką, to jeszcze po kilku dniach sama się rozłożyłam. Oczywiście - koncertowo. Tydzień antybiotyku, a potem kolejne 1,5 - 2 tygodnie większych lub mniejszych, tak zwanych: powikłań. A to jakieś infekcyjki, a to osłabienie maksymalne.. A wszystko właśnie wtedy, kiedy miałam robić kontrolny półmaraton i robić najdłuższe wybiegania.
Tak na dobrą sprawę, te 21,1 km w ramach testu udało mi się zrobić w miniony poniedziałek. Z wyniku jestem zadowolona, ale mam wrażenie, że te wyjęte z planu treningowego tygodnie choroby i późniejszych perypetii, zemszczą się na trasie. Wydawało mi się, że nie ma dramatu, miałam tydzień "zapasu", bo z planem ruszyłam o dokładnie tyle wcześniej...
Jednak treningi, które robiłam po antybiotyku zupełnie mi nie szły. Tak jak start przygotowań miałam świetny i bardzo motywujący - wracałam do domu zmachana, ale zadowolona, praktycznie nic mi się nie działo.. tak prawie cały lipiec to walka o przetrwanie. Piekielnie męcząca fizycznie i przede wszystkim psychicznie. Zaczęłam już wątpić w sens tej całej zabawy. Owszem, temperatury nie rozpieszczały, trzeba sobie jasno powiedzieć - lekko nie było. To wszystko w połączeniu z innymi, zupełnie przyziemnymi sprawami, które przecież same się nie załatwiają i nie dzieją, złożyło się na moją naprawdę słabą formę w lipcu. Taką ogólną, nie tylko biegową. Jak sobie pomyślę o tym okresie, to dochodzę do wniosku, że kto ze mną wtedy wytrzymywał, powinien dostać jakiś medal.. :P
Zderzenie ambicji z szarą rzeczywistością okazało się bardzo bolesne i trudne do oswojenia. A to przecież zawsze się tak kończy ;) Nakręciłam się tymi początkowymi małymi sukcesikami (życiówka za życiówką!) i chyba za mocno uwierzyłam, że można sobie te wszystkie wyniki śmiało ekstrapolować.. Z dwojga złego - dobrze że taki zimny prysznic zaliczyłam jeszcze przed biegiem... ;) Ale nie da się ukryć, że brak mocy, który mnie dopadł, mocno mnie przytłoczył i zdołował.
A w poniedziałek nastąpił przełom. Pogoda się pogorszyła, zaciągnęło się, zaczęło padać.. Natychmiast ubrałam się i wyszłam pobiegać. W planach miałam "odrobienie" niedzielnego wybiegania, którego nie było jak zrealizować, bo mieliśmy gości. Miało być 2h spokojnie, ale niosło mnie jak natchnioną.. Gdy po 2h miałam na budziku prawie 20,5 km uznałam, że można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zaliczyć zaległe długie i zaległy kontrolny półmaraton.. ;) bo nie dokręcić tych kilkuset metrów? Głupio jakoś tak! Zwłaszcza, że mocy jeszcze trochę było.
Tak się złożyło, że w kluczowym momencie przygotowań miałam zdrowotny kryzys. Przyniesiona ze żłobka angina była naprawdę słabym prezentem ;) Nie dość, że utknęłam w domu z chorą córką, to jeszcze po kilku dniach sama się rozłożyłam. Oczywiście - koncertowo. Tydzień antybiotyku, a potem kolejne 1,5 - 2 tygodnie większych lub mniejszych, tak zwanych: powikłań. A to jakieś infekcyjki, a to osłabienie maksymalne.. A wszystko właśnie wtedy, kiedy miałam robić kontrolny półmaraton i robić najdłuższe wybiegania.
Tak na dobrą sprawę, te 21,1 km w ramach testu udało mi się zrobić w miniony poniedziałek. Z wyniku jestem zadowolona, ale mam wrażenie, że te wyjęte z planu treningowego tygodnie choroby i późniejszych perypetii, zemszczą się na trasie. Wydawało mi się, że nie ma dramatu, miałam tydzień "zapasu", bo z planem ruszyłam o dokładnie tyle wcześniej...
Jednak treningi, które robiłam po antybiotyku zupełnie mi nie szły. Tak jak start przygotowań miałam świetny i bardzo motywujący - wracałam do domu zmachana, ale zadowolona, praktycznie nic mi się nie działo.. tak prawie cały lipiec to walka o przetrwanie. Piekielnie męcząca fizycznie i przede wszystkim psychicznie. Zaczęłam już wątpić w sens tej całej zabawy. Owszem, temperatury nie rozpieszczały, trzeba sobie jasno powiedzieć - lekko nie było. To wszystko w połączeniu z innymi, zupełnie przyziemnymi sprawami, które przecież same się nie załatwiają i nie dzieją, złożyło się na moją naprawdę słabą formę w lipcu. Taką ogólną, nie tylko biegową. Jak sobie pomyślę o tym okresie, to dochodzę do wniosku, że kto ze mną wtedy wytrzymywał, powinien dostać jakiś medal.. :P
Zderzenie ambicji z szarą rzeczywistością okazało się bardzo bolesne i trudne do oswojenia. A to przecież zawsze się tak kończy ;) Nakręciłam się tymi początkowymi małymi sukcesikami (życiówka za życiówką!) i chyba za mocno uwierzyłam, że można sobie te wszystkie wyniki śmiało ekstrapolować.. Z dwojga złego - dobrze że taki zimny prysznic zaliczyłam jeszcze przed biegiem... ;) Ale nie da się ukryć, że brak mocy, który mnie dopadł, mocno mnie przytłoczył i zdołował.
A w poniedziałek nastąpił przełom. Pogoda się pogorszyła, zaciągnęło się, zaczęło padać.. Natychmiast ubrałam się i wyszłam pobiegać. W planach miałam "odrobienie" niedzielnego wybiegania, którego nie było jak zrealizować, bo mieliśmy gości. Miało być 2h spokojnie, ale niosło mnie jak natchnioną.. Gdy po 2h miałam na budziku prawie 20,5 km uznałam, że można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zaliczyć zaległe długie i zaległy kontrolny półmaraton.. ;) bo nie dokręcić tych kilkuset metrów? Głupio jakoś tak! Zwłaszcza, że mocy jeszcze trochę było.
Ciekawostka - gdy było ciepło, biegałam cały czas z plecakiem. Postanowiłam już sobie nawet, że bez niego nie pojawię się na starcie 15 sierpnia. W poniedziałkowym deszczu leciałam bez plecaka (czyli bez dodatkowego balastu) i czułam się rewelacyjnie. No i postanowiłam, że jak nie będzie prażyło słońce, to nie biorę plecaka. Co 5 km będą punkty odżywcze i z wodą, więc powinnam dać sobie radę :) obładuję się tylko mleczkiem w tubce i jazda. Prognozy, jak na razie, w miarę optymistyczne - nie przewidują trzydziestostopniowych upałów ;) a jakby się jeszcze jakiś deszcz zawieruszył... no byłoby miło! (wiem, wiem - życzyć sobie deszczu na długi sierpniowy weekend - chore!)
Staram się teraz jak najbardziej pozytywnie podchodzić do zadania, które sama sobie wyznaczyłam :) Pogodziłam się już z tym, że część treningów mi wypadła, a część została zastąpiona mało rozwijającym klepaniem w żółwim tempie, ale jakoś musiałam te upały przetrwać.. ;) Mam nadzieję, że za te 8 dni, mniej więcej o tej porze (14 z minutami) będę już w Gdańsku, może nawet będę już miała za sobą jedną lub dwie nawrotki.. ;) Oby, oby, oby..
Jeśli ktoś dobrnął aż tu, to może się da też namówić na jakieś małe trzymanie kciuków? :) 15 sierpnia o 10:00 wyruszam.. :D
Jeśli ktoś dobrnął aż tu, to może się da też namówić na jakieś małe trzymanie kciuków? :) 15 sierpnia o 10:00 wyruszam.. :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz