Kiedy pytają mnie, czemu nie piszę nic na blogu, odpowiadam - nie ma o czym! :)
Czas najwyższy to zmienić!
Od teraz będę pisać nie tylko o bieganiu..
Nie no, żart :D Zamierzam trochę więcej biegać, w przypływie szaleństwa się na coś zapiszę.. ;)
Już nawet całkiem nieźle mi idzie ogarnianie się przez pierwszą połowę tygodnia. Niestety, po czwartku następuje załamanie, z którego zazwyczaj wychodzę w poniedziałek, jak przychodzi czas na BHP.
Myślałam, że to kwestia lepszej organizacji i odpowiedniej motywacji. Czy tam silnej woli. Ale jakoś to nie działa. Pewnie z powodu braku silnej woli, nikłej motywacji i fatalnej organizacji :D Dlatego trzeba znaleźć na ten problem inne rozwiązanie.
Wpadłam więc na pomysł - zapiszę się na jakiś bieg :D Jak będzie zapłacone, to trzeba będzie pobiec.. ;) raczej nie na wyczyn, życiówek też się nie spodziewam, ale jeśli uda się poprawić trochę aktywność w drugiej części tygodnia, to już będzie sukces :)
Nie ma się co czarować, idzie zima, a zimą to ja zazwyczaj zamieniam się w niedźwiedzia. Ponieważ od kilku zim średnio mi wychodzi przepoczwarzanie się po zimie w cokolwiek innego, nadchodząca zima lekko mnie przeraża... Trzeba brać byka za rogi i jedziemy z tym koksem ;)
Powoli się orientuję w sytuacji - tj. jakie biegi i gdzie są organizowane w najbliższej przyszłości i zamierzam się tam pojawić ze swoim wielkim zadkiem :D
Także.. Uprzedzam lojalnie, walor artystyczny nadchodzących imprez biegowych w rejonie może się nieco obniżyć :D
Szuram, bo lubię - zapiski biegaczki szuraczki
poniedziałek, 29 października 2018
wtorek, 25 lipca 2017
Co z tym szuraniem?
Tegoroczne lato, delikatnie mówiąc, nie rozpieszcza. Z pogody mogą być zadowolone chyba tylko kobiety w wysokiej ciąży, bo raczej nikt inny nie cieszyłby się z temperatur na poziomie 15-20 stopni w środku lata. Do tego jeszcze deszcze i wiatr.. Na moją motywację działa to morderczo.
Pewne nadzieje pokładałam w bieganiu z jeżdżącą obok na rowerze Agatą. Przyjemne z pożytecznym, nie? Wbiłam się w biegowe ciuchy, pełna optymizmu ruszyłam na boisko, wokół którego wylewałam pierwsze krople potu jako "biegaczka". Z początku nic nie zapowiadało problemów. Postanowiłam się najpierw trochę rozgrzać, a ponieważ Agata akurat miała fazę, że chce porysować kredą, a "rower to za chwilę", więc idealnie się wszystko ułożyło.
Zrobiłam małą rundkę po okolicy i wróciłam do mojej pani Trener, żeby ruszyć na pętlę wokół orlika. Zawrotne 200m, ale jest pod domem, więc spoko. Już pierwsze okrążenie dało mi się mocno we znaki i skłoniło do rozważenia opcji zmniejszenia liczby założonych 5 kółek (raptem 1 km, pfff) do 4, a może nawet 3.. Żeby dziecka nie zamęczyć, oczywiście.. ;)
Nie czarujmy się, nie mogłam tej mojej małej rowerzystki dogonić.. Gdyby nie to, że się co chwilę rozglądała (i w związku z tym wytracała prędkość), zostałabym zdublowana już na pierwszej pętli. Po drugim wspólnym okrążeniu pani Trener postanowiła porzucić rower na rzecz zabawy na placu zabaw (ratując tym samym życie starej, durnej matce). Zgodziłam się, żebyśmy poprzestały na dwóch okrążeniach, skoro woli się pobawić z kolegą z przedszkola.
Z nieba mi ten kolega spadł, bo tempo, jakie mi dziecko narzucało było dla mnie zabójcze! W domu sobie obejrzałam wykresiki i okazało się, że pierwszą pętlę zaczęłam przeszło 20-sekundowym sprintem w tempie ok. 3:10 min./km, a na drugiej dzika szarża 30 sekund z tempem ok. 3:00 min/km. Na tym drugim okrążeniu już widziałyśmy nadchodzącego kolegę z przedszkola, więc Agata się spięła, żeby pokazać, jak ładnie i szybko zasuwa na rowerze, a ja przykleiłam do czerwonego ryja uśmiech nr 5, mówiący "oh, jak ja uwielbiam takie niezobowiązujące przebieżki w tempie konwersacyjnym".. Nie wiem, czy ktokolwiek to kupił, bo założę się, że moje falujące na lewo i prawo fałdki oraz buraczane zabarwienie facjaty mogły zdradzać, co tak naprawdę działo się w mojej głowie..
Odprowadziłam Agatę wzrokiem na plac zabaw i postanowiłam dotruchtać jeszcze dookoła orlika i placu zabaw kilkanaście minut. Żeby nie było, że wyszłam na "bieganie" na 15 minut. Trochę szkoda zachodu.. Wytyczyłam sobie nową "pętlę", która jak się okazało miała ok. 450-500m i tak doczłapałam do nieco ponad 30 minut. Dziś mija 2 tygodnie od tego "treningu", a ja nadal mam traumę :D
Raczej nie planuję kolejnych treningów z Agatą na rowerze.. Chyba że ona by miała rowerek biegowy, albo z przebitymi oponami, bo inaczej zupełnie nie mam szans :D A szkoda też dziecka, żeby się musiało snuć obok sapiącej matki, żeby jej nie zgubić.. :) Może do czasu, kiedy Monia podrośnie, moja forma wystrzeli i będę w stanie biegać obok roweru nie narażając się na zgon z przemęczenia? :) Pożyjemy, zobaczymy.
wtorek, 30 maja 2017
Terapeutyczna rola narzekania.
Okazuje się, że jak sobie człowiek trochę ponarzeka, to dobrze mu to robi na głowę. Przynajmniej takie mam wrażenie po wczorajszym wpisie. Pisałam go jakieś dwa miesiące.. Niech to będzie najlepszy dowód na to, jak ciężko idzie mi ogarnianie rzeczywistości :D
Zanim wpis się ukazał, był chyba ze cztery razy edytowany. Usuwałam co bardziej żenujące uzewnętrznienia i stopniowo układałam sobie w głowie to wszystko. Wreszcie uznałam, że JUŻ - lepiej nie będzie i poszło. Potem przeczytałam ten wpis pomyślałam, że gorszego jęczenia dawno nie czytałam ;D
Dlatego nie czekając na poniedziałek (żeby "zacząć"), wprowadzam zmiany od teraz. A w zasadzie już wczoraj wieczorem nastało to magicznie "teraz". Omijałam słodką szafkę szerokim łukiem i nie dałam się sprowokować czekoladzie. Yeah! Pierwsza bitwa wygrana ;)
Dzisiaj po południu odbędzie się druga edycja Letniej Mili, na którą wybieram się wraz z Agatką. Śmieję się, że mila to obecnie mój "koronny dystans", bo prawda jest taka, że dłuższe biegi są na razie dla mnie za dużym wysiłkiem. Niby "nie opłaca się przebierać na mniej niż 5 km", ale chyba nie ma się co czarować - to przy mojej obecnej kondycji trochę za dużo. A kompletnie bez sensu jest to, co robiłam do tej pory, czyli zaklinanie rzeczywistości. To donikąd nie prowadzi. Te magiczne 5 km to na chwilę obecną dla mnie "długie wybieganie" :D Dlatego warto się skupić na ruszaniu się, a nie na cyferkach. Nie będę jednak czarować - jest to bardzo trudne..
Plan na kolejne tygodnie:
30.05. - Letnia Mila Biegowa 2/3
03.06. - Biegiem po zdrowie
13.06. - Letnia Mila Biegowa 3/3
12.09. - Jesienne Mile Biegowe 1/3
10.10. - Jesienne Mile Biegowe 2/3
26.09. - Jesienne Mile Biegowe 3/3
Obym za kilka tygodni nie musiała znów jęczeć :D
Zanim wpis się ukazał, był chyba ze cztery razy edytowany. Usuwałam co bardziej żenujące uzewnętrznienia i stopniowo układałam sobie w głowie to wszystko. Wreszcie uznałam, że JUŻ - lepiej nie będzie i poszło. Potem przeczytałam ten wpis pomyślałam, że gorszego jęczenia dawno nie czytałam ;D
Dlatego nie czekając na poniedziałek (żeby "zacząć"), wprowadzam zmiany od teraz. A w zasadzie już wczoraj wieczorem nastało to magicznie "teraz". Omijałam słodką szafkę szerokim łukiem i nie dałam się sprowokować czekoladzie. Yeah! Pierwsza bitwa wygrana ;)
Dzisiaj po południu odbędzie się druga edycja Letniej Mili, na którą wybieram się wraz z Agatką. Śmieję się, że mila to obecnie mój "koronny dystans", bo prawda jest taka, że dłuższe biegi są na razie dla mnie za dużym wysiłkiem. Niby "nie opłaca się przebierać na mniej niż 5 km", ale chyba nie ma się co czarować - to przy mojej obecnej kondycji trochę za dużo. A kompletnie bez sensu jest to, co robiłam do tej pory, czyli zaklinanie rzeczywistości. To donikąd nie prowadzi. Te magiczne 5 km to na chwilę obecną dla mnie "długie wybieganie" :D Dlatego warto się skupić na ruszaniu się, a nie na cyferkach. Nie będę jednak czarować - jest to bardzo trudne..
Plan na kolejne tygodnie:
30.05. - Letnia Mila Biegowa 2/3
03.06. - Biegiem po zdrowie
13.06. - Letnia Mila Biegowa 3/3
12.09. - Jesienne Mile Biegowe 1/3
10.10. - Jesienne Mile Biegowe 2/3
26.09. - Jesienne Mile Biegowe 3/3
Obym za kilka tygodni nie musiała znów jęczeć :D
poniedziałek, 29 maja 2017
Powrót..
Chciałam nazwać ten wpis "Powrót do biegania", ale wtedy bieganie należałoby ująć w cudzysłów.. Poza tym, w sumie nie o samo bieganie chodzi, a raczej ogólnie pojętą aktywność. Niby nic, a jednak.. eh.
Podejmowałam różne próby, ale na razie z bardzo średnim rezultatem. Zapytałam więc wszechwiedzącego "wujka Google", może po prostu robię coś nie tak, jak trzeba. Lektura kolejnych artykułów otworzyła mi oczy. Otóż WSZYSTKO robiłam źle!
Przede wszystkim, za mało biegałam w ciąży! Byłam za mało aktywna.. Nie mogłam? E, to niestety nie ma rad dla takich "biegaczek", co w drugiej połowie ciąży miały się jednak trochę oszczędzać.. To już pozamiatane, bo gdybym jednak dużo biegała, to by było łatwo, bo wtedy ten cały poród, to by można było potraktować jak roztrenowanie.. A tak..
Kolejna sprawa - za dużo ważę. Ale spokojnie, przecież można włączyć jakąś dietę! W końcu na URLOPIE macierzyńskim ma się tyle wolnego czasu, jak to na urlopie ;) można stać w kuchni i pichcić te wszystkie zdrowe dania, robić smoothie i tak dalej.. Wiadomo. W żadnym z przeczytanych artykułów nie było słowa o Małych Sukcesach Każdej Matki, takich jak wypicie zrobionej rano kawy i zjedzenie śniadania przed południem.. Hm.. A ja durna się cieszyłam, że czasem ta kawa była nawet jeszcze letnia!!
Za chwilę stuknie 8 miesięcy od porodu i moje przemyślenia w temacie "powrót do biegania po ciąży" sprowadzają się do jednego: lepiej by było zaczynać od zera, niż "wracać". Nie wiem, jak silną psychikę trzeba mieć, żeby na chłodno podchodzić do beznadziejnej formy, kiedy w pamięci żywe są jeszcze zupełnie inne tempa i dystanse.. Brak mi cierpliwości. Chciałabym tu i teraz. A jak na facebooku co chwilę wyskakują mi "przypominajki" z wrzucanych w poprzednich latach zdjęć z biegów, to mam ochotę wywalić wszystko, co kiedykolwiek opublikowałam, bo tylko mnie drażnią tymi wspominkami :P
Chyba czas wziąć się garść, przestać jęczeć i zaakceptować obecny stan rzeczy. Nie mam tyle wolnego czasu, co na początku swojej przygody z bieganiem, więc progres nie będzie taki, jak wtedy. Nadal jestem matką karmiącą, więc hormony dalej rozbujane. No i najważniejsze - dzieci jest teraz dwójka, więc roboty jest zdecydowanie więcej. Bieganie to jednak tylko hobby, sposób spędzania wolnego czasu. A skoro tego wolnego czasu za wiele nie ma, to i tego biegania nie może być za wiele.
Gdybym miała skwitować swoją sytuację w stylu nagłówka z ASZdziennika, to brzmiałoby to mniej więcej tak:
"Dramat szuraczki! Uwierzyła, że była biegaczką i miała jakąkolwiek formę i chciała do niej wrócić po porodzie!"
Tym humorystycznym akcentem zakończę te moje jęki i stęki :D
Podejmowałam różne próby, ale na razie z bardzo średnim rezultatem. Zapytałam więc wszechwiedzącego "wujka Google", może po prostu robię coś nie tak, jak trzeba. Lektura kolejnych artykułów otworzyła mi oczy. Otóż WSZYSTKO robiłam źle!
Przede wszystkim, za mało biegałam w ciąży! Byłam za mało aktywna.. Nie mogłam? E, to niestety nie ma rad dla takich "biegaczek", co w drugiej połowie ciąży miały się jednak trochę oszczędzać.. To już pozamiatane, bo gdybym jednak dużo biegała, to by było łatwo, bo wtedy ten cały poród, to by można było potraktować jak roztrenowanie.. A tak..
Kolejna sprawa - za dużo ważę. Ale spokojnie, przecież można włączyć jakąś dietę! W końcu na URLOPIE macierzyńskim ma się tyle wolnego czasu, jak to na urlopie ;) można stać w kuchni i pichcić te wszystkie zdrowe dania, robić smoothie i tak dalej.. Wiadomo. W żadnym z przeczytanych artykułów nie było słowa o Małych Sukcesach Każdej Matki, takich jak wypicie zrobionej rano kawy i zjedzenie śniadania przed południem.. Hm.. A ja durna się cieszyłam, że czasem ta kawa była nawet jeszcze letnia!!
Za chwilę stuknie 8 miesięcy od porodu i moje przemyślenia w temacie "powrót do biegania po ciąży" sprowadzają się do jednego: lepiej by było zaczynać od zera, niż "wracać". Nie wiem, jak silną psychikę trzeba mieć, żeby na chłodno podchodzić do beznadziejnej formy, kiedy w pamięci żywe są jeszcze zupełnie inne tempa i dystanse.. Brak mi cierpliwości. Chciałabym tu i teraz. A jak na facebooku co chwilę wyskakują mi "przypominajki" z wrzucanych w poprzednich latach zdjęć z biegów, to mam ochotę wywalić wszystko, co kiedykolwiek opublikowałam, bo tylko mnie drażnią tymi wspominkami :P
Chyba czas wziąć się garść, przestać jęczeć i zaakceptować obecny stan rzeczy. Nie mam tyle wolnego czasu, co na początku swojej przygody z bieganiem, więc progres nie będzie taki, jak wtedy. Nadal jestem matką karmiącą, więc hormony dalej rozbujane. No i najważniejsze - dzieci jest teraz dwójka, więc roboty jest zdecydowanie więcej. Bieganie to jednak tylko hobby, sposób spędzania wolnego czasu. A skoro tego wolnego czasu za wiele nie ma, to i tego biegania nie może być za wiele.
Gdybym miała skwitować swoją sytuację w stylu nagłówka z ASZdziennika, to brzmiałoby to mniej więcej tak:
"Dramat szuraczki! Uwierzyła, że była biegaczką i miała jakąkolwiek formę i chciała do niej wrócić po porodzie!"
Tym humorystycznym akcentem zakończę te moje jęki i stęki :D
środa, 4 stycznia 2017
Podsumowanie 2016.
Będzie to najkrótsze roczne podsumowanie do tej pory. Po prostu nie ma za wiele do podsumowywania.. :)
Rok 2016 w liczbach przedstawia się następująco:
Liczba przebiegniętych km: 83,32
w tym na zawodach: 12,8 (styczniowy Bieg Króli 7,5 km i grudniowy Bieg Sylwestrowy 5,3 km)
Dla porównania, na rysunku zestawienie z lat poprzednich:
Liczba km przejechanych na rowerze: 0
Liczba km przepłyniętych na basenie: 2,67
Liczba km przechodzonych: 110
Liczba urodzonych dzieci: 1 ;)
Łącznie w 2016 roku wyprodukowałam 199 km. Niby niewiele, ale początek ciąży, kiedy jeszcze teoretycznie "mogłam wiele" okazał się dość wymagający ;) Można by uznać, że te długie tygodnie, kiedy szarpały mną mdłości to okres tzw. "wytopu", bo wtedy często zdarzało mi się usłyszeć "ale zmizerniałaś".. Niestety, poprawiło mi się ostatnio i to mocno :D
Załączam jeszcze podsumowanie wszystkiego, co udało mi się zarejestrować na endomondo, z uwzględnieniem też lat poprzednich:
Rok 2016 w liczbach przedstawia się następująco:
Liczba przebiegniętych km: 83,32
w tym na zawodach: 12,8 (styczniowy Bieg Króli 7,5 km i grudniowy Bieg Sylwestrowy 5,3 km)
Dla porównania, na rysunku zestawienie z lat poprzednich:
Statystyki mojego biegania |
Liczba km przepłyniętych na basenie: 2,67
Liczba km przechodzonych: 110
Liczba urodzonych dzieci: 1 ;)
Łącznie w 2016 roku wyprodukowałam 199 km. Niby niewiele, ale początek ciąży, kiedy jeszcze teoretycznie "mogłam wiele" okazał się dość wymagający ;) Można by uznać, że te długie tygodnie, kiedy szarpały mną mdłości to okres tzw. "wytopu", bo wtedy często zdarzało mi się usłyszeć "ale zmizerniałaś".. Niestety, poprawiło mi się ostatnio i to mocno :D
Załączam jeszcze podsumowanie wszystkiego, co udało mi się zarejestrować na endomondo, z uwzględnieniem też lat poprzednich:
Kolorem zielonym zaznaczone jest bieganie, buraczkowy to chodzenie, odcienie żółtego to rower (stacjonarnie i w plenerze), niebieski to pływanie. Pozostałe kolorki to jakieś inne sporty, które gdzieś tam po drodze wpadały, ale nie miały większego znaczenia.
Te słupki wyglądają obiecująco :) Miniony rok był mało aktywny, ale aż się prosi, żeby rok 2017 pod względem pokonanych km przypominał 2013 czy 2015 :) Taki jest zresztą mój cel na ten rok. Rozbujać się na nowo, bo po tym, co przeżyłam na Biegu Sylwestrowym, jedno jest pewne - nie mam już ani jednego mięśnia w nogach! No, dobra, może jeden czy dwa się znajdą, ale są w tak opłakanej kondycji, że głowa mała. Snułam się na końcu stawki nie mogąc się w ogóle rozpędzić.. I to nie kwestia wagi, bo ta akurat była praktycznie taka sama, jak przez większość roku 2015 (oh, cóż to był za tłusty rok..). Nie miało co mnie nieść. Kilka miesięcy siedzenia na kanapie zrobiło swoje, ale z tym już koniec :)
2017 - nadciągam :)
2017 - nadciągam :)
czwartek, 22 grudnia 2016
Ho ho ho.. Reaktywacja :)
Czas tu nieco posprzątać, przetrzeć kurze, przewietrzyć, bo... uwaga, uwaga... szuraczka znów szura! Choć chyba bardziej adekwatne by było "powłóczy nogami" lub "ledwo zipie" :D
Postanowiłam ruszyć swój rozleniwiony do granic możliwości zadek i zapisałam się na Zimowe Mile Górskie. 6 biegów, jednorazowo raptem mila do przebiegnięcia, blisko od domu (co ze strategicznego punktu widzenia jest bardzo ważne), słowem - pikuś. Ehe, pikuś.. Pikulutek.
Jak tak siedziałam w domu z rosnącym brzuchem, to najwyraźniej zapomniałam, jak upierdliwe, niewdzięczne, zdradliwe i w ogóle BLE jest bieganie pod górkę. Już wymazałam z pamięci chyba, jak można się pod górę zasapać. Jak na pierwszych kilkuset metrach podbiegu można się zarżnąć. No, zapomniałam, więc zapisałam się na 1609 takich metrów. I to 6 razy. Brawo ja!
Z niemałym zdziwieniem przekonałam się, że moje piesze wycieczki z wózkiem, mimo, że żwawe i dość długie, nijak się mają do biegania.. To był taki zimny strzał z plaskacza podczas pierwszej Zimowej Mili Górskiej, która odbyła się 7.12. Zimny i mokry, bo niebo płakało ze śmiechu nad tym moim "powrotem do biegania" ;)
Minęły dwa tygodnie, a ja niezrażona prawie ostatnim miejscem w pierwszym biegu (za mną był już tylko pan Marian i pani z dzieckiem.. 7-8 letnim.. ), stawiłam się na starcie kolejnego biegu. Uciekałam dzielnie panu Marianowi i kolejnej pani z dzieckiem.. Myślałam, że chociaż czas będę miała lepszy, ale gdzie tam! 12 sekund gorzej! A przez chwilę miałam wrażenie, że "pocisnęłam" :D
Kolejne starcie za niecałe 3 tygodnie, 11 stycznia. Potem będę tę moją Golgotę walić już regularnie co dwa tygodnie, aż do 22 lutego.
Co mnie podkusiło? Poza oczywistymi - głupotą i naiwnością - takie małe deja vu. Pomyślałam sobie, że fajnie będzie wrócić do biegania w podobny sposób, jak się ta moja cała przygoda zaczęła. Nie jest tajemnicą, że lubię wzory, schematy, sytuacje i okazje sprzyjające porównaniu. Zaczynałam biegać pod koniec września 2012 roku. Kolega Krzysiek namówił mnie na start w Grand Prix lokalnego Klubu Biegacza, na dystansie 5 km. 6 biegów, po jednym w miesiącu, od października do marca. Mile odbywają się co dwa tygodnie (z jednym trzytygodniowym wyjątkiem), ale też jest ich sześć. Też tworzą jakąś całość, może nie zaraz Grand Prix, ale kto mi broni tak do tego podejść? :)
Jest jeszcze coś. Na początku swojej zabawy w bieganie, ośmielona "występami" na GP w Kłosie, zapisałam się na swoje pierwsze ZAWODY - Bieg Sylwestrowy 2012. Nie trudno się domyślić, że na swoje pierwsze zawody po przerwie wybrałam dokładnie ten sam bieg. Co prawda odbywa się już nie w centrum (i dobrze, bo pętelki wokół rynku były wykańczające psychicznie), jest ciut krótszy (wtedy 5,3 km, teraz "tylko" 5 km), trochę się bieg rozrósł (wtedy na mecie było nieco ponad 150 osób, teraz zapisanych-opłaconych jest ponad 250, a kolejne ponad 100 widnieje jako jeszcze nieopłaceni), ale jest to cały czas ta sama impreza. No co ja zrobię, że lubię takie sytuacje? :)
Pozostaje pytanie, jak ja się przez te 5 km przeczołgam, skoro po jednej mili chodzę okrakiem? :D
Jak przeżyję - dam znać :)
Bajo!
Postanowiłam ruszyć swój rozleniwiony do granic możliwości zadek i zapisałam się na Zimowe Mile Górskie. 6 biegów, jednorazowo raptem mila do przebiegnięcia, blisko od domu (co ze strategicznego punktu widzenia jest bardzo ważne), słowem - pikuś. Ehe, pikuś.. Pikulutek.
Jak tak siedziałam w domu z rosnącym brzuchem, to najwyraźniej zapomniałam, jak upierdliwe, niewdzięczne, zdradliwe i w ogóle BLE jest bieganie pod górkę. Już wymazałam z pamięci chyba, jak można się pod górę zasapać. Jak na pierwszych kilkuset metrach podbiegu można się zarżnąć. No, zapomniałam, więc zapisałam się na 1609 takich metrów. I to 6 razy. Brawo ja!
Z niemałym zdziwieniem przekonałam się, że moje piesze wycieczki z wózkiem, mimo, że żwawe i dość długie, nijak się mają do biegania.. To był taki zimny strzał z plaskacza podczas pierwszej Zimowej Mili Górskiej, która odbyła się 7.12. Zimny i mokry, bo niebo płakało ze śmiechu nad tym moim "powrotem do biegania" ;)
Minęły dwa tygodnie, a ja niezrażona prawie ostatnim miejscem w pierwszym biegu (za mną był już tylko pan Marian i pani z dzieckiem.. 7-8 letnim.. ), stawiłam się na starcie kolejnego biegu. Uciekałam dzielnie panu Marianowi i kolejnej pani z dzieckiem.. Myślałam, że chociaż czas będę miała lepszy, ale gdzie tam! 12 sekund gorzej! A przez chwilę miałam wrażenie, że "pocisnęłam" :D
Kolejne starcie za niecałe 3 tygodnie, 11 stycznia. Potem będę tę moją Golgotę walić już regularnie co dwa tygodnie, aż do 22 lutego.
Co mnie podkusiło? Poza oczywistymi - głupotą i naiwnością - takie małe deja vu. Pomyślałam sobie, że fajnie będzie wrócić do biegania w podobny sposób, jak się ta moja cała przygoda zaczęła. Nie jest tajemnicą, że lubię wzory, schematy, sytuacje i okazje sprzyjające porównaniu. Zaczynałam biegać pod koniec września 2012 roku. Kolega Krzysiek namówił mnie na start w Grand Prix lokalnego Klubu Biegacza, na dystansie 5 km. 6 biegów, po jednym w miesiącu, od października do marca. Mile odbywają się co dwa tygodnie (z jednym trzytygodniowym wyjątkiem), ale też jest ich sześć. Też tworzą jakąś całość, może nie zaraz Grand Prix, ale kto mi broni tak do tego podejść? :)
Jest jeszcze coś. Na początku swojej zabawy w bieganie, ośmielona "występami" na GP w Kłosie, zapisałam się na swoje pierwsze ZAWODY - Bieg Sylwestrowy 2012. Nie trudno się domyślić, że na swoje pierwsze zawody po przerwie wybrałam dokładnie ten sam bieg. Co prawda odbywa się już nie w centrum (i dobrze, bo pętelki wokół rynku były wykańczające psychicznie), jest ciut krótszy (wtedy 5,3 km, teraz "tylko" 5 km), trochę się bieg rozrósł (wtedy na mecie było nieco ponad 150 osób, teraz zapisanych-opłaconych jest ponad 250, a kolejne ponad 100 widnieje jako jeszcze nieopłaceni), ale jest to cały czas ta sama impreza. No co ja zrobię, że lubię takie sytuacje? :)
Pozostaje pytanie, jak ja się przez te 5 km przeczołgam, skoro po jednej mili chodzę okrakiem? :D
Jak przeżyję - dam znać :)
Bajo!
wtorek, 28 czerwca 2016
"Czego się boisz głupia...". Triathlon Charzykowy - dzień drugi.
Przyszedł czas na drugą część ;) Opis sobotnich zmagań znajduje się we wcześniejszym wpisie :)
W sobotę nastąpiła jeszcze "wymiana" kibiców ;) Jedni pojechali do domu, w ich miejsce pojawili się następni. Niezmienna pozostała wspaniała atmosfera!
Niedzielny start zaplanowany był na 11, więc można było pospać trochę dłużej niż w sobotę.. I bardzo dobrze, bo nie wiem, czy pociągnęłabym dwa dni na takich obrotach.. Zawodnik udał się do strefy zmian trochę wcześniej, zostawiając dyspozycje, co spakować, a co zabrać ze sobą. Ponieważ doba hotelowa kończyła nam się o 11, trzeba się już było całkiem przenieść do samochodu ze wszystkimi bambetlami. Mimo, że wyjazd krótki, to pakunków jak na tydzień :D a może nawet na dwa.. Klasyka!
Poszło nawet całkiem sprawnie. Uzbrojeni po zęby w akcesoria kibicowskie, ruszyliśmy na start. Poza Basią, która miała "przygodę" z samochodem.. Złośliwość rzeczy martwych lubi się objawiać zawsze w najmniej oczekiwanym momencie.. ;) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i Basia mogła do nas dołączyć :)
Nasz zazwyczaj dwuosobowy klub kibica powiększył się o kilka nowych par rąk i chętnych do krzyczenia gardeł. Nie muszę chyba pisać, że dla trzech małych dziewczynek, możliwość naparzania w tamburynek, dzikie harce z grzechotką i kłapaczką oraz trąba a'la wuwuzela to świetna zabawa? :D Oczywistość.
Ale, ale... o zawodach miało być. Start odbywał się w czterech falach. Świetne rozwiązanie z czysto technicznego punktu widzenia - zawsze to lepiej wskoczyć do wody w mniejszej grupie, bo prawdopodobieństwo zarobienia z łokcia, albo z kopa jednak trochę spada. Mankamentem takiego startu jest to, że ciężko stwierdzić, kto prowadzi.. Chociaż akurat w naszym przypadku to jest sprawa drugorzędna. Na pewno człowiek się może dowartościować, jak dogoni zawodnika z poprzedniej fali (mieli różnokolorowe numery startowe, dlatego łatwo się było zorientować, zwłaszcza na rowerze, kiedy numer startowy musi być na plecach), ale ten kij ma dwa końce.. Prawdopodobnie nie jest przyjemnie być wyprzedzanym przez kogoś z kolejnej fali.. A co jeśli startuje się w pierwszej, a na trasie jest się mijanym przez tych z ostatniej? To chyba jest mało motywujące.. Podejrzewam, że właśnie taki byłby mój scenariusz :P Ale na szczęście pozostaje to w sferze domysłów :D
Charzykowy to był pierwszy start mojego Zacnego Zawodnika w tym sezonie, dlatego trochę się obawiałam, czy uda mi się dobrze oszacować czas poszczególnych konkurencji, a co za tym idzie - transfer z punktu A do B i później C ;) Punkt A mieliśmy naprawdę całkiem dobry, rozbiliśmy mały piknik pod drzewkiem (dziewczyny zdążyły już wrąbać po bananie, Agata rozprawiła się z połową naleśnika), a jednocześnie mieliśmy doskonały widok na wychodzących z wody zawodników. Ustawiłam się tak, żeby widzieć i kocyk i startujących :) Spodziewałam się Łukasza po ok.20-24 minutach, szacując na podstawie jego wcześniejszych czasów na ćwiartkach. Z pływaniem to jest tak, że wystarczy, że któraś boja lekko się przesunie i zamiast 950m może być i ponad kilometr.. Do tego jeszcze kwestia nawigacji - czasem można sporo nadłożyć, jak się źle obierze kurs. No, ale poszło całkiem nieźle! Łukasz wyszedł z wody zadowolony, chociaż później marudził coś, że płynął na początku na złą boję.. :) ale już wtedy pomyślałam, że chyba właśnie zrobił najlepszy czas pływania ze wszystkich ćwiartek. No i się nie pomyliłam! :)
Drugi etap jest najdłuższy, mieliśmy więc masę czasu, żeby przenieść się do punktu B, z którego było blisko do belki rowerowej, ale też widać było początek trasy biegowej. "Odprowadziliśmy" do strefy zmian wszystkich zawodników wychodzących z wody, a potem przenieśliśmy się we wcześniej upatrzone i wypróbowane w sobotę miejsce. Szybko skalkulowałam, ile mamy czasu do kolejnego kibicowskiego zrywu i pozostało nam już tylko czekać. Najmniejsze kibicki mogły się zająć eksploracją pobliskiego placu zabaw, a dorośli mieli chwilkę, żeby odsapnąć. Chociaż przy trójce rozkosznych, ale i bardzo ruchliwych dzieci, "odpoczynek" to jednak towar luksusowy ;)
Gdy powoli zbliżała się godzina, o której można się było zacząć powoli rozglądać na belce rowerowej za Łukaszem, poczłapałam razem z Agatką, sprawdzić, czy to już. Chwilę wcześniej na belkę udała się Baśka, więc mieliśmy już "swojego człowieka" na froncie ;) Ledwo wyłoniłam głowę z grupki kibiców, a oczom mym ukazał się Łukasz! Wow! A pomyślałam, że jak przyjdę te 5 minut wcześniej, to będzie przynajmniej pewne, że się nie spóźnię! Mało brakowało :) No to czas roweru też na pewno rekordowy! Już tutaj nie miałam żadnych wątpliwości!
Człap, człap i już byłyśmy przy trasie biegowej. Ostatnia, ale najtrudniejsza część.. Znaczy - dla niektórych może najłatwiejsza, wszystko zależy od osoby.. Jednak tego dnia nad Charzykowami świeciło piękne słoneczko, a biegać w takiej pogodzie to jednak spore wyzwanie, zwłaszcza jak się już trochę kilometrów w nogach ma.. Dodam tylko, że akurat dochodziła godzina 13.. ;)
Małe kibicki żyły już tylko tym, że jak tata/wujek dotrze na metę, to idziemy na pizzę.. a po pizzy na kulki ;) dlatego z niecierpliwością wytężały wzrok w okolicach mety, wypatrując "zbawiciela" ;) Bieganie akurat nie było rekordowe, ale warunki mało sprzyjające. Łączny czas zawodów to nowa życiówka. Szybciej było tylko rok temu w Gdańsku, ale to za sprawą niedomierzonej o ponad 2,5 km trasy rowerowej. Tutaj wszystko było cacy.
Zawodnik zadowolony, kibice zadowoleni, zawody udane - nic tylko się cieszyć :) Droga do domu zleciała nam na wymianie wrażeń ;) Wyłączyła się tylko nasza Mała Kibicka, po tych wszystkich emocjonujących godzinach na świeżym powietrzu po prostu odpłynęła ;)
Zdarzało mi się już wcześniej występować w roli kibica, ale w tym roku jest inaczej - z przyczyn oczywistych. Zanim sama się odważyłam wystartować w triathlonie, przyglądanie się i kibicowanie było trochę inne. W tym roku przerwa jest w sumie przymusowa, nie wynika z tego, że się nie odważyłam (jak w 2014r. w Gdyni na sprincie), czy nie wyrobiłam się z treningiem (chociaż to mi akurat nigdy nie przeszkadzało :D ) ;) Wcześniej patrzyłam wyłącznie na swojego Zawodnika (albo swoich - jak ekipa była większa), a tym razem zerkałam też na innych.. Zastanawiałam się, jak ja bym sobie poradziła..
Nie jestem osobą, która się lubi rzucać na głęboką wodę. Choć zdarzyło mi się kilka z lekka szalonych odpałów, to jednak staram się podchodzić do każdego wyzwania na spokojnie i z pokorą. Nie skaczę na główkę, a raczej zaczynam od sprawdzenia wody dużym palcem u nogi, zanurzam się najpierw po kostki, później do kolan, a jak już zwoduję się cała, to planuję, żeby może następnym razem zrobić to ciut śmielej. Nigdzie mi się nie spieszy, nie czuję żadnej presji, więc realizuję swoją taktykę małych kroczków. Zawsze się sprawdza, choć komuś z zewnątrz może się wydawać mało ambitna i zupełnie niewarta uwagi. Mi odpowiada. Wszelkie wcześniejsze odstępstwa od tej taktyki były mniej lub bardziej bolesne. Np. głupi upór przy sierpniowym terminie na pierwszy w życiu maraton. Bez "planu B" w postaci ewentualnego startu wczesną jesienią. O mało nie przypłaciłam tego całkowitą rezygnacją z biegania. Ten skwar mnie wtedy zniszczył, psychicznie zbierałam się długo - teraz jak mam więcej czasu na przemyślenia, to widzę to wyraźniej.
Dlatego kiedy planowałam sobie ten rok, postanowiłam, że w Charzykowach znów wystartuję na sprincie, nabiorę wiatru w żagle, naładuję się endorfinami i przez kolejne 12 tygodni będę ostro trenować, żeby podołać wyzwaniu pt. "Ćwiartka w Przechlewie". Wieje nudą, co? Można było walnąć z grubej rury - ćwiartka w czerwcu, a we wrześniu powtórka, albo może i lepiej - połówka! Ale trochę się już naoglądałam i - teraz uwaga, będzie śmiesznie - natrenowałam, żeby wiedzieć, że to nie jest przeskok typu 10 km -> półmaraton. Poza tym, wiem jak wygląda zazwyczaj moja zima i wczesna wiosna.. Jak nie walczę z przeżarciem poświątecznym, to staram się uporać z jakąś chorobą, albo wyjątkowo upierdliwym przeziębieniem. No to po co się oszukiwać, że "mam tyle czasu - na pewno zdążę"? A rzucać się na przeszło trzygodzinne wyzwanie ze szczątkowym przygotowaniem? Dziękuję, to nie dla mnie.
Przyznam jednak, że sytuacja ze zmienionymi limitami, która w tym roku uderzyła w Basię i kilku innych zawodników na sobotnim sprincie, oraz obserwacja tych troszkę wolniejszych na niedzielnej ćwiartce, dała mi trochę do myślenia. Może ja się jednak trochę za mocno ze sobą cackam? Teraz to jestem cwana, bo to czysto teoretyczne rozważania - i tak w tym roku nigdzie nie wystartuje :D ale mogę sobie pogadać/popisać. Nie wiem tylko, jak zniosłabym te wyprzedzające mnie tabuny ludzi, bo ze względu na kategorię wiekową, startowałabym w pierwszej fali.. A może właśnie to by mnie zmotywowało do spięcia pośladów i kraula mniej majestatycznego? ;) Któż to może wiedzieć...
Na ćwiartce łączny limit czasowy wynosi 5h. Gdyby rozbić to na maksymalny czas każdej z dyscyplin, to wyglądałoby to tak:
- pływanie 45 minut
- rower 2h 45 minut (bo łączny limit na pływanie i rower to 3,5h)
- bieg 1h30 minut (tyle zostaje do łącznego limitu)
I tak, od niedzieli 12 czerwca chodzi za mną pewna stara piosenka, której refren (a w zasadzie pierwsze jego słowa) trafiły do tytuły tego wpisu.
...czemu nie chcesz iść na całość? ;)
No, to po dwóch tygodniach udało mi się urodzić drugą część relacji :D
Chyba sobie dzisiaj zafunduję lody z tej okazji :D
Ahoj!
W sobotę nastąpiła jeszcze "wymiana" kibiców ;) Jedni pojechali do domu, w ich miejsce pojawili się następni. Niezmienna pozostała wspaniała atmosfera!
Niedzielny start zaplanowany był na 11, więc można było pospać trochę dłużej niż w sobotę.. I bardzo dobrze, bo nie wiem, czy pociągnęłabym dwa dni na takich obrotach.. Zawodnik udał się do strefy zmian trochę wcześniej, zostawiając dyspozycje, co spakować, a co zabrać ze sobą. Ponieważ doba hotelowa kończyła nam się o 11, trzeba się już było całkiem przenieść do samochodu ze wszystkimi bambetlami. Mimo, że wyjazd krótki, to pakunków jak na tydzień :D a może nawet na dwa.. Klasyka!
Poszło nawet całkiem sprawnie. Uzbrojeni po zęby w akcesoria kibicowskie, ruszyliśmy na start. Poza Basią, która miała "przygodę" z samochodem.. Złośliwość rzeczy martwych lubi się objawiać zawsze w najmniej oczekiwanym momencie.. ;) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i Basia mogła do nas dołączyć :)
Nasz zazwyczaj dwuosobowy klub kibica powiększył się o kilka nowych par rąk i chętnych do krzyczenia gardeł. Nie muszę chyba pisać, że dla trzech małych dziewczynek, możliwość naparzania w tamburynek, dzikie harce z grzechotką i kłapaczką oraz trąba a'la wuwuzela to świetna zabawa? :D Oczywistość.
Ale, ale... o zawodach miało być. Start odbywał się w czterech falach. Świetne rozwiązanie z czysto technicznego punktu widzenia - zawsze to lepiej wskoczyć do wody w mniejszej grupie, bo prawdopodobieństwo zarobienia z łokcia, albo z kopa jednak trochę spada. Mankamentem takiego startu jest to, że ciężko stwierdzić, kto prowadzi.. Chociaż akurat w naszym przypadku to jest sprawa drugorzędna. Na pewno człowiek się może dowartościować, jak dogoni zawodnika z poprzedniej fali (mieli różnokolorowe numery startowe, dlatego łatwo się było zorientować, zwłaszcza na rowerze, kiedy numer startowy musi być na plecach), ale ten kij ma dwa końce.. Prawdopodobnie nie jest przyjemnie być wyprzedzanym przez kogoś z kolejnej fali.. A co jeśli startuje się w pierwszej, a na trasie jest się mijanym przez tych z ostatniej? To chyba jest mało motywujące.. Podejrzewam, że właśnie taki byłby mój scenariusz :P Ale na szczęście pozostaje to w sferze domysłów :D
Charzykowy to był pierwszy start mojego Zacnego Zawodnika w tym sezonie, dlatego trochę się obawiałam, czy uda mi się dobrze oszacować czas poszczególnych konkurencji, a co za tym idzie - transfer z punktu A do B i później C ;) Punkt A mieliśmy naprawdę całkiem dobry, rozbiliśmy mały piknik pod drzewkiem (dziewczyny zdążyły już wrąbać po bananie, Agata rozprawiła się z połową naleśnika), a jednocześnie mieliśmy doskonały widok na wychodzących z wody zawodników. Ustawiłam się tak, żeby widzieć i kocyk i startujących :) Spodziewałam się Łukasza po ok.20-24 minutach, szacując na podstawie jego wcześniejszych czasów na ćwiartkach. Z pływaniem to jest tak, że wystarczy, że któraś boja lekko się przesunie i zamiast 950m może być i ponad kilometr.. Do tego jeszcze kwestia nawigacji - czasem można sporo nadłożyć, jak się źle obierze kurs. No, ale poszło całkiem nieźle! Łukasz wyszedł z wody zadowolony, chociaż później marudził coś, że płynął na początku na złą boję.. :) ale już wtedy pomyślałam, że chyba właśnie zrobił najlepszy czas pływania ze wszystkich ćwiartek. No i się nie pomyliłam! :)
Drugi etap jest najdłuższy, mieliśmy więc masę czasu, żeby przenieść się do punktu B, z którego było blisko do belki rowerowej, ale też widać było początek trasy biegowej. "Odprowadziliśmy" do strefy zmian wszystkich zawodników wychodzących z wody, a potem przenieśliśmy się we wcześniej upatrzone i wypróbowane w sobotę miejsce. Szybko skalkulowałam, ile mamy czasu do kolejnego kibicowskiego zrywu i pozostało nam już tylko czekać. Najmniejsze kibicki mogły się zająć eksploracją pobliskiego placu zabaw, a dorośli mieli chwilkę, żeby odsapnąć. Chociaż przy trójce rozkosznych, ale i bardzo ruchliwych dzieci, "odpoczynek" to jednak towar luksusowy ;)
Gdy powoli zbliżała się godzina, o której można się było zacząć powoli rozglądać na belce rowerowej za Łukaszem, poczłapałam razem z Agatką, sprawdzić, czy to już. Chwilę wcześniej na belkę udała się Baśka, więc mieliśmy już "swojego człowieka" na froncie ;) Ledwo wyłoniłam głowę z grupki kibiców, a oczom mym ukazał się Łukasz! Wow! A pomyślałam, że jak przyjdę te 5 minut wcześniej, to będzie przynajmniej pewne, że się nie spóźnię! Mało brakowało :) No to czas roweru też na pewno rekordowy! Już tutaj nie miałam żadnych wątpliwości!
Człap, człap i już byłyśmy przy trasie biegowej. Ostatnia, ale najtrudniejsza część.. Znaczy - dla niektórych może najłatwiejsza, wszystko zależy od osoby.. Jednak tego dnia nad Charzykowami świeciło piękne słoneczko, a biegać w takiej pogodzie to jednak spore wyzwanie, zwłaszcza jak się już trochę kilometrów w nogach ma.. Dodam tylko, że akurat dochodziła godzina 13.. ;)
Małe kibicki żyły już tylko tym, że jak tata/wujek dotrze na metę, to idziemy na pizzę.. a po pizzy na kulki ;) dlatego z niecierpliwością wytężały wzrok w okolicach mety, wypatrując "zbawiciela" ;) Bieganie akurat nie było rekordowe, ale warunki mało sprzyjające. Łączny czas zawodów to nowa życiówka. Szybciej było tylko rok temu w Gdańsku, ale to za sprawą niedomierzonej o ponad 2,5 km trasy rowerowej. Tutaj wszystko było cacy.
Zawodnik zadowolony, kibice zadowoleni, zawody udane - nic tylko się cieszyć :) Droga do domu zleciała nam na wymianie wrażeń ;) Wyłączyła się tylko nasza Mała Kibicka, po tych wszystkich emocjonujących godzinach na świeżym powietrzu po prostu odpłynęła ;)
Zdarzało mi się już wcześniej występować w roli kibica, ale w tym roku jest inaczej - z przyczyn oczywistych. Zanim sama się odważyłam wystartować w triathlonie, przyglądanie się i kibicowanie było trochę inne. W tym roku przerwa jest w sumie przymusowa, nie wynika z tego, że się nie odważyłam (jak w 2014r. w Gdyni na sprincie), czy nie wyrobiłam się z treningiem (chociaż to mi akurat nigdy nie przeszkadzało :D ) ;) Wcześniej patrzyłam wyłącznie na swojego Zawodnika (albo swoich - jak ekipa była większa), a tym razem zerkałam też na innych.. Zastanawiałam się, jak ja bym sobie poradziła..
Nie jestem osobą, która się lubi rzucać na głęboką wodę. Choć zdarzyło mi się kilka z lekka szalonych odpałów, to jednak staram się podchodzić do każdego wyzwania na spokojnie i z pokorą. Nie skaczę na główkę, a raczej zaczynam od sprawdzenia wody dużym palcem u nogi, zanurzam się najpierw po kostki, później do kolan, a jak już zwoduję się cała, to planuję, żeby może następnym razem zrobić to ciut śmielej. Nigdzie mi się nie spieszy, nie czuję żadnej presji, więc realizuję swoją taktykę małych kroczków. Zawsze się sprawdza, choć komuś z zewnątrz może się wydawać mało ambitna i zupełnie niewarta uwagi. Mi odpowiada. Wszelkie wcześniejsze odstępstwa od tej taktyki były mniej lub bardziej bolesne. Np. głupi upór przy sierpniowym terminie na pierwszy w życiu maraton. Bez "planu B" w postaci ewentualnego startu wczesną jesienią. O mało nie przypłaciłam tego całkowitą rezygnacją z biegania. Ten skwar mnie wtedy zniszczył, psychicznie zbierałam się długo - teraz jak mam więcej czasu na przemyślenia, to widzę to wyraźniej.
Dlatego kiedy planowałam sobie ten rok, postanowiłam, że w Charzykowach znów wystartuję na sprincie, nabiorę wiatru w żagle, naładuję się endorfinami i przez kolejne 12 tygodni będę ostro trenować, żeby podołać wyzwaniu pt. "Ćwiartka w Przechlewie". Wieje nudą, co? Można było walnąć z grubej rury - ćwiartka w czerwcu, a we wrześniu powtórka, albo może i lepiej - połówka! Ale trochę się już naoglądałam i - teraz uwaga, będzie śmiesznie - natrenowałam, żeby wiedzieć, że to nie jest przeskok typu 10 km -> półmaraton. Poza tym, wiem jak wygląda zazwyczaj moja zima i wczesna wiosna.. Jak nie walczę z przeżarciem poświątecznym, to staram się uporać z jakąś chorobą, albo wyjątkowo upierdliwym przeziębieniem. No to po co się oszukiwać, że "mam tyle czasu - na pewno zdążę"? A rzucać się na przeszło trzygodzinne wyzwanie ze szczątkowym przygotowaniem? Dziękuję, to nie dla mnie.
Przyznam jednak, że sytuacja ze zmienionymi limitami, która w tym roku uderzyła w Basię i kilku innych zawodników na sobotnim sprincie, oraz obserwacja tych troszkę wolniejszych na niedzielnej ćwiartce, dała mi trochę do myślenia. Może ja się jednak trochę za mocno ze sobą cackam? Teraz to jestem cwana, bo to czysto teoretyczne rozważania - i tak w tym roku nigdzie nie wystartuje :D ale mogę sobie pogadać/popisać. Nie wiem tylko, jak zniosłabym te wyprzedzające mnie tabuny ludzi, bo ze względu na kategorię wiekową, startowałabym w pierwszej fali.. A może właśnie to by mnie zmotywowało do spięcia pośladów i kraula mniej majestatycznego? ;) Któż to może wiedzieć...
Na ćwiartce łączny limit czasowy wynosi 5h. Gdyby rozbić to na maksymalny czas każdej z dyscyplin, to wyglądałoby to tak:
- pływanie 45 minut
- rower 2h 45 minut (bo łączny limit na pływanie i rower to 3,5h)
- bieg 1h30 minut (tyle zostaje do łącznego limitu)
I tak, od niedzieli 12 czerwca chodzi za mną pewna stara piosenka, której refren (a w zasadzie pierwsze jego słowa) trafiły do tytuły tego wpisu.
...czemu nie chcesz iść na całość? ;)
No, to po dwóch tygodniach udało mi się urodzić drugą część relacji :D
Chyba sobie dzisiaj zafunduję lody z tej okazji :D
Ahoj!
Subskrybuj:
Posty (Atom)