piątek, 29 marca 2013

So far, so good..

Połowa treningów zaplanowanych na ten tydzień już za mną. Poniedziałek i wtorek były kompletnie niekonstruktywne, katar uniemożliwiał mi w miarę normalne funkcjonowanie, więc o bieganiu nie mogło być mowy.. Jednak na środowe bieganie na stadionie postanowiłam się jednak wybrać. Czułam się trochę lepiej, więc trzeba było kuć żelazo, póki gorące. 

To było dobre posunięcie. Po powrocie, co prawda, miałam całkiem sporo do wydmuchania, ale chyba wszystko się uklepało i jak sobie porządnie nos wyczyściłam, to nie było z nim problemów do rana :) Zachęcona tym faktem, postanowiłam również w czwartek uderzyć na miasto :) Było podobnie, chociaż katar nadal nie odpuszcza :( Jest z nim zdecydowanie lepiej niż na początku tygodnia, ale nadal nie chce się wynieść na dobre. 

Dzisiaj odpoczywam. Chociaż w okresie przedświątecznym takie określenie zakrawa na kpinę. Odpoczywam, czyli stoję cały dzień w kuchni i robię różne rzeczy.. Albo jeśli nie w kuchni, to ogarniam mieszkanie.. Albo robię coś innego, nie mającego wiele wspólnego ze sportem, ale również nie kojarzącego się z odpoczynkiem.. ;) 

Zostały mi dwa treningi - sobota i niedziela.. W sobotę jakieś krótkie 6-7 km, a w niedzielę długie wybieganie. O ile sobota jest do zrobienia, to nie wiem, jak wypadnie niedzielne wybieganie w Wielkanoc ;) zwłaszcza, że na obiad rodzina przychodzi do nas.. No, zobaczymy. Będzie silna motywacja, żeby się nie najeść za mocno :)

poniedziałek, 25 marca 2013

Piątek, świątek i niedziela.

Nie ma znaczenia, czy jestem w domu, czy akurat na wyjeździe. Wszędzie można ze sobą zabrać ciuchy i buty i korzystając z chwili wolnego, wyruszyć na trening. Tak właśnie minął nam ten weekend. Poza domem, ale owocnie pod względem treningowym. Mogło być trochę lepiej, ale z pewnymi sprawami się nie wygra - osłabiony przeziębieniem organizm ma zupełnie inną wydolność.

Po środowym treningu na stadionie doszłam do wniosku, że nie dam rady przeprowadzić jeszcze 3. do końca tygodnia. To jednak za dużo po zawodach. Dlatego wybrałam się w czwartek na basen, ale to też nie wyszło mi na zdrowie. Zaziębiłam się, prawdopodobnie na stadionie, a doprawiłam na basenie. W piątek byłam już solidnie zakatarzona. Dlatego niedzielne wybieganie było sporym wyzwaniem. W planach widniał dystans 14 km, ale musiałam zadowolić się tylko 10.

Mimo nasilającego się kataru, podjęłam decyzję o zabraniu ze sobą na wyjazd butów i dwóch zestawów ciuchów (żeby nie prać poza domem ;) ). Uznałam, że najwyżej z nich nie skorzystam, jeżeli przeziębienie postanowi przerodzić się w coś więcej. W sobotę było całkiem w porządku, w niedzielę trochę gorzej, ale nie poddałam się i postanowiłam wziąć i ten trening na klatę, chociaż musiałam go trochę okroić. Niemniej, jestem zadowolona, że mimo słabszego stanu zdrowia udało mi się chociaż w jakiejś części zrealizować założenia treningowe.

Tak więc z zaplanowanych na tamten tydzień 33 (6+7+6+14) km zrealizowałam niecałe 26 (9,46 + 6,33 + 10,12). Ponieważ już w środę postanowiłam odrzucić jeden trening (to pierwsze 6km) to można przyjąć, że nabiegałam prawie tyle, ile trzeba, chociaż nie do końca tak, jak było założone. Jednak ten środowy trening na stadionie to również odcinki w marszu, więc aż tak się nie jaram tymi kilometrami ze środy.

Plan na ten tydzień wygląda podobnie. Pierwsze 3 treningi spokojne, a w niedzielę wybieganie. To dopiero będzie wyzwanie, bo w niedzielę Wielkanoc. Albo pobiegnę raniutko, albo wieczorem, po tym całym obżarstwie. Może to i jest lepsze rozwiązanie, bo będę się pilnować, żeby się za mocno nie nafutrować, by mieć w miarę pusty żołądek do biegania.

Czas pokaże, czy uda mi się zrealizować założenia. Wiele też będzie zależało od stanu mojego zdrowia, ale już chyba powoli przechodzi mi to przeziębienie. Dlatego jestem dobrej myśli!

piątek, 22 marca 2013

Trochę o mierzeniu sił na zamiary.

Mój genialny plan, który sobie opracowałam pod kątem czerwcowego półmaratonu może rozbić się w drobny maczek o naprawdę mało istotne pierdoły. Motywację mam silną, to na pewno. Pojawiło się jednak kilka spraw, których początkowo nie brałam pod uwagę.

Pierwsza trudność to profil trasy. W całym tym szale i euforii zupełnie nie pomyślałam, że trasa nie zawsze jest płaska i prosta. Okazuje się, że w Bytowie jest trochę podbiegów. I nie mówię o kilkuset metrach, a o nieco ponad 3 km łącznie. Oczywiście, dla równowagi jest też podobny dystans "z górki", ale to też wcale nie tak dobrze. Moje doświadczenie w bieganiu po górkach jest praktycznie zerowe. Raz poszłam z mężem do lasku i próbowałam się zmierzyć z lekkimi górkami. Było ciężko, błoto próbowało mi zabrać buty, dłuższe podbiegi to praktycznie w marszu.. No i co z tego, że wracałam z górki, skoro w nogach miałam już tyle, że najchętniej bym się zwinęła w kłębek i skulała z tej górki... ;)

Tamten trening był 2 grudnia, więc od tego czasu moje osiągi się polepszyły.. 20 kwietnia będzie Bieg Górski, a przed nim trzeba trochę to bieganie po górkach podszlifować. Trochę jednak nie podoba mi się to, że za oknem leży śnieg, a mamy 22 marca. Zima się zdecydowanie zasiedziała w tym roku.

Kolejnym czynnikiem, którego nie wzięłam za bardzo pod uwagę, jest zdrowie. Od dwóch dni coś mnie próbuje rozłożyć na łopatki, ale staram się temu oprzeć. Dzisiaj wstałam z przytkanymi uszami i katarem. Wyszedł wczorajszy basen. No ale nie było wyjścia, planowałam bieganie, jednak padający śnieg mnie skutecznie zniechęcił. Na basenie jednak wcale nie lepiej - ludzi jak mrówków, czułam się jak w kałuży. Na każdym torze średnio 4-5 osób. Pływanie mocno utrudnione. Trzeba się było jakoś przepuszczać, żeby jeden na drugiego nie wpadał, więc zdarzały się przestoje. No a w tym czasie ciało stygnie i o przeziębienie nie trudno.

Trzymam się jednak dzielnie, bo wiem, że jak tylko odpuszczę, to zaraz się rozsypię w drobny maczek, za katarem ruszy kaszel i inne historie. Zauważyłam u siebie taką prawidłowość, że rzadko zdarza mi się chorować w środku tygodnia. Jak mnie trafia, to zazwyczaj w weekend. Wniosek z tego taki, że w tygodniu nie mam czasu chorować. Dlatego ten weekend również będzie "zajęty", żeby nie było chwili na rozleniwienie, bo wtedy przyczajone przeziębienie będzie próbowało przejąć kontrolę. A tego nikt nie chce!

Trzecia sprawa to już kwestia czysto techniczna. Jeżeli zdecydujemy się z mężem oboje na start, to trzeba będzie załatwić opiekę dla córki. Start w Bytowie jest po południu, o 16 chyba. Moje obecne tempo dawałoby mi czas tak ok. 2h20' (no, może trochę mniej, ale to takie bardzo ostrożne liczenie). Plus dojazd.. Logistycznie jest to takie małe wyzwanie. Na pewno nie jest to problem nie do rozwiązania, ale jednak trzeba to również mieć na uwadze.

Nie chcę, żeby to wyglądało, jak szukanie wymówki. Muszę jednak brać poprawkę na te wszystkie czynniki, bo nie można ich zupełnie zignorować. Zamierzam trenować tak, jak sobie założyłam, żadnego odpuszczania sobie, bo trenować coś trzeba, nie ma się co opierdzielać :) Przeszukuję internet w poszukiwaniu innego półmaratonu w regionie. Nie ma ich jakoś zabójczo wiele, ale coś tam się jeszcze dzieje na przykład w okolicach Wejherowa. Ale to już chyba pod koniec czerwca, o ile dobrze pamiętam. Tamta lokalizacja byłaby w miarę dobra, bo córkę można by zostawić pod opieką Dziadków na te kilka godzin :)

Apetyt na bieganie rośnie u mnie w miarę... biegania ;) Chociaż wbiegając na 3 pętlę w Kołobrzegu myślałam, że nie dotrę do mety i że porwałam się z motyką na słońce, to po zakończeniu biegu, tak mniej więcej godzinkę po.. już zaczęłam myśleć o powtórzeniu tego wyczynu i nieśmiało kłębiło mi się w głowie, że moje wcześniejsze plany odnośnie startu w półmaratonie dopiero pod koniec października są, delikatnie mówiąc, mało ambitne! ;) Skoro już w połowie marca jestem w stanie pokonać dystans 15 km, to w miarę systematycznych treningów, mój zasięg się zwiększy i mam nadzieję poprawi się też moje tempo. A nawet jeśli tempo się nie poprawi, a utrzyma na bieżącym poziomie (ale na dłuższym dystansie), to też będę zadowolona, bo w półmaratonie dałoby mi to wynik niecałe 2h 15 '.

Moim cichym marzeniem jest dojście w tym roku (na Nocnej Ściemie) do rezultatu ok. 2h 10'. Nie wiem, czy jest to w ogóle możliwe, ale cóż - kto zabroni mi marzyć? :D Wtedy po odjęciu godziny (jak to na Nocnej Ściemie), będę miała wynik zbliżony do mojego debiutu na 10 km. A to już będzie dla mnie naprawdę wyraźny wskaźnik poczynionych postępów.

środa, 20 marca 2013

Wiosno! Napieraj!

Do półmaratonu w Bytowie zostało 10 tygodni i kilka dni. Jeśli zdrowie i pogoda dopisze, to może się uda zrealizować plan :)

Zamierzam trenować 4 razy w tygodniu:

- poniedziałki/wtorki
- środy (tradycyjnie na stadionie)
- piątki/soboty
- niedziele (długie wybiegania)

Będę trzymać się zasady, że maksymalnie 2 treningi pod rząd, żeby mieć szansę na odpoczynek.

Czwartek ustalam dniem bez biegania, bo ten dzień rezerwuję sobie na basen, albo takie ogólne byczenie się. A co, też mi się należy odrobina luksusu. Tylko w tym tygodniu wyjątkowo wyjdę pobiegać w czwartek.

Założenia poczynione. Przede mną w tym tygodniu 4 treningi. Dzisiaj i jutro oraz w sobotę i niedzielę.
Dziś tradycyjnie stadion, a jutro zamierzam zrobić ok. 7 km luźnego biegu. Sobota to 6 km + 5 przebieżek, a niedziela - długie wybieganie 14 km.

Jeśli uda mi się zrealizować plan w 100 %, to do końca miesiąca powinno wskoczyć około 70 km. Trzeba się będzie mocno spiąć, bo wygląda na to, że weekend mamy na wyjeździe, a przyszły to przecież święta. No ale nie ma zmiłuj, jak się chce efektów, to trzeba trochę z siebie dać!

wtorek, 19 marca 2013

Plany, plany.. drobne zmiany.

Odbiło mi chyba już kompletnie. Dorzuciłam do listy kilka nowych biegów. Będę musiała trochę zmodyfikować mój plan treningowy, bo postanowiłam zmierzyć się z półmaratonem jednak przed październikiem.

Nocna Ściema oczywiście nadal aktualna, ale może uda mi się zadebiutować w półmaratonie trochę wcześniej :) Muszę przeanalizować sytuację i podliczyć, ile czasu mi zostało. W grę wchodzi Półmaraton Gochów w Bytowie (1 czerwca) i Półmaraton Philipsa w Pile (8 września). Na ten drugi nie powinno być problemu z przygotowaniem się, ale nie wiem, czy do czerwca dam radę.

Teoretycznie wszystko jest do zrobienia, ale jak tak patrzę za okno i widzę, w jakim stylu zima żegna się z nami w tym roku, to ogarnia mnie lekkie zwątpienie ;)

poniedziałek, 18 marca 2013

Oj, nie zapomnę o morzu... czyli Kołobrzeg już za mną.

Kiedy zeszłej soboty biegłam w Kłosie, wydawało mi się, że wiosna zadomowiła się już na dobre, a zimę zobaczę najprędzej w grudniu. Kilkanaście godzin później wiedziałam już, że się pomyliłam. Zima znów mnie zaskoczyła, ale to jest już wpisane w mój zawód :-P

Normalnie taki śnieżek by mnie w ogóle nie ruszał. Włożyłabym po prostu karnie czapkę i rękawiczki, bo w końcu początek marca to nadal zima. Teraz jest inaczej, już się nastawiłam na tę wiosnę.. Cały tydzień z wypiekami na twarzy śledziłam prognozy. Czy będzie mróz, czy będzie padał śnieg?A jeśli nie, to czy ten, który napadał zdąży stopnieć? Widać musiałam zająć umysł czymś przed moim wielkim debiutem na 15 km, żeby nie zwariować ;-)

W ostatnim tygodniu wyszłam tylko raz na trening, na stadion. Wskoczyło takie trochę niezaplanowane 10 km, więc uznałam, że teraz czas na regenerację i zbieranie energii na start. To była chyba dobra decyzja, bo udało mi się przebiec cały dystans, bez przerw w marszu, czy czołganiu.. ;-) Ale może zacznę od początku.. 

Jak na każdych zawodach, przed startem trzeba zgłosić się do rejestracji, odebrać numer startowy, zaświadczyć, że można biec (a w zasadzie, że startuje się na własną odpowiedzialność). Bieg zaczynał się o 12, ale biuro zawodów - rejestracja kończyła się o 11. Z uwagi na fakt, że do Kołobrzegu mamy spod domu jakieś 40 km, trzeba było wyjechać odpowiednio wcześniej. 

Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 9:15-9:30. W domu została nasza najmniejsza kibicka, bo niestety było za zimno, żeby ją zabierać.. W kwietniu już nam chyba pokibicuje aktywnie :-) Chyba że znów pogoda spłata nam figla.. 

Do Kołobrzegu dotarliśmy kilka minut po 10, udało nam się zaparkować dość blisko startu i biura zawodów. Wszelkie formalności załatwiliśmy dość szybko, mimo, że kolejka była spora. Trochę się obawialiśmy, że będzie dużo osób, które po numery podejdą na ostatnią chwilę i utkniemy tam w ogromnej kolejce. Nie było tak źle, numery wydawano grupami na kilku stanowiskach. Chociaż można by się było przyczepiać do zaplecza lokalowego, ciasnoty w pomieszczeniach i ścisku w kolejkach (bo później staliśmy w drugiej kolejce po koszulki), to jednak łączny czas tam spędzony to jakiś drobny ułamek całego wyjazdu i nie ma się co skupiać na takich pierdołach. Dostałam cynk o dodatkowych toaletach w ilości 4 i byłam zadowolona, bo praktycznie bez żadnego czekania udało mi się załatwić to, co trzeba. A w stresie człowiek (wróóóć, kobieta) ma pęcherz wielkości ziarenka piasku, więc ilość toalet i ich obłożenie wydawać się może naprawdę strategicznym punktem programu. 

W tłumie czekających już po koszulki wypatrzyłam Krzysia Ka, Marka Tch, a na dole mignął mi gdzieś Michał B., ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby się od razu zgadać i tak wyszło, że później już się nie widzieliśmy. Nasz plan zakładał przebiegnięcie (w przypadku męża, a w moim - przeżycie) i szybki powrót do domu, żeby nasza mała kibicka nie zapłakała się z tęsknoty ;-) Tak więc nie było czasu na szukanie się w tłumie, zwłaszcza że na mnie to trochę trzeba było poczekać.. Szkoda, ale może następnym razem :-)

Jedyne porównanie, jakie mam jeśli chodzi o tego typu imprezy, to lutowy Bieg Urodzinowy Gdyni. Tam było jednak trzy razy więcej uczestników, trasa składała się z jednej pętli no i byliśmy w trochę większej grupie (3 biegnących + 2 kibicki). Tak więc w porównaniu do Gdyni, Kołobrzeg wyglądał z początku dość blado. Na pewno to, że bieg odbywał się na 3 pętlach to dla mnie spore utrudnienie. W Gdyni biegłam, bo musiałam dobiec na metę, a tutaj po każdej pętli toczyłam ze sobą walkę, żeby się nie zatrzymać ;-) No i w Gdyni tak nie wiało! Jednak doceniłam walory trasy kołobrzeskiej tak mniej więcej po 1,5 km kiedy zobaczyłam morze. Było wietrznie, ale również słonecznie, więc widoki były naprawdę ładne. Cieszyłam się jak głupi do sera, a wiejący prosto w buzię wiatr próbował mi ten uśmiech z twarzy zetrzeć. Ale mu nie wyszło ;) 

Miałam jakieś tam założenia, chociaż nie zakładałam, że będę się ich sztywno trzymać. To był mój pierwszy bieg na takim dystansie. Nie byłam nawet pewna, czy sobie z nim poradzę.. Czy nie okaże się, że po 10 km padnę na twarz i czy nie trzeba mnie będzie zbierać z trasy. Gdzieś tam po cichu liczyłam na wynik z przedziału 1:30:00 - 1:40:00, czyli tempa 6:00 - 6:40. Wierzyłam, że jeśli dobrnę do końca, to raczej uda mi się utrzymać przynajmniej te 6:40 średniego tempa. W lutym z obitą stopą pobiegłam na 10 km ze średnim tempem 6:31, to zuchwale sobie pomyślałam, że skoro teraz noga mnie już nie boli, mam za sobą miesiąc przygotowań, to chyba coś tam więcej nabiegam, a zarazem nie jakoś dramatycznie wolniej. 

Pierwsza pętla pękła w czasie krótszym niż 30'. O sekundę krótszym, ale mniejsza o to :-P Druga pętla już trochę wolniejsza, ale też całkiem nie najgorzej - rezultat 1h02'06" na 10 km to w końcu mój rekord życiowy.. A przecież biegłam z "zapasem". Chociaż już na początku 3 pętli przekonałam się, że trochę za mało sobie tego zapasu zostawiłam.. A może to trudy rozpoczynania ostatniej pętli poprzedzone ostrą przepychanką na mecie z tymi, którzy już swój bieg skończyli? To był zdecydowanie mój najtrudniejszy moment. Dopóki znów nie ukazało mi się morze, miałam naprawdę czarne myśli - nie dam rady, już nie mogę, uda mnie już palą, brzuch boli, a jeszcze całe 5 km przede mną.. Postanowiłam skupić się na wypatrywaniu zgubionej agrafki. Heh, oczywiście ubrałam się za ciepło, bo wystraszyłam się wiatru i wbiłam się w ocieplane spodnie i  praktycznie szczelną kurtkę.. Po 5 km zaczęło się kombinowanie.. Jak by się tu rozebrać, żeby było dobrze? Najpierw musiałam przepiąć numer na koszulkę, a później wymyślić, co zrobić z kurtką.. Okazało się, że telefon z włączonym endomondo i muzyczką nie mieści się w kieszonce z tyłu spodni i miałam do wyboru.. albo pozostać w kurtce, albo upchnąć go gdzieś indziej.. Dobra, za dużo szczegółów ;) Zostałam w kurtce, zapięłam ją sobie na plecach, a wszystko co majtało, upchnęłam w spodnie i tak, jak prawdziwa królowa stylu, ruszyłam dalej ;-) Później, jak zaczęło mocniej wiać za 2 km, okazało się, że moje manewry kosztowały mnie jedną agrafkę. Nie udało mi się jej znaleźć na 3 pętli :-)

Endomondo co kilometr meldowało mi, jakie są prognozy co do rezultatu końcowego. Po pierwszym kilometrze komunikat głosił 1h27'. Wiedziałam jednak, że jest to marzenie ściętej głowy, bo przecież nie byłabym w stanie utrzymać takiego tempa przez kolejne 14 km. Byłam z siebie zadowolona, bo po przekroczeniu 9 km nie zauważyłam, żeby mijał mnie ktoś ze znajomych. Liczyłam po cichu, że może uda mi się pozostać niezdublowaną (w sensie przez biegaczy z Koszalina), ale jakoś zaraz po tym 9 km wyprzedził mnie Michał. Już chciałam za nim krzyknąć, że nie musi na mnie czekać, bo ja jeszcze sobie polecę jedną pętlę, ot, taki żarcik, ale ugryzłam się w język, bo Michał biegł skupiony i pewnie nie miał czasu na domyślanie się, co ja tam sapię :-D 

Muszę przyznać, że 500m przed metą i 500m za metą było najtrudniejsze, a to ze względu na kibiców! Klaskali, krzyczeli, zagrzewali do biegu... a ja, jak ten durny zając, oczywiście próbowałam biec najszybciej, jak potrafię. Chociaż nie mam pewności, czy to jest cecha zająców.. Jestem zodiakalnym lwem i lubię błyszczeć ;-P a oklaski? To jak dolewanie oliwy do ognia :-D Za swoją próżność przyszło mi dość szybko zapłacić ostrą zadyszką ;-) Ale miło było przebijać "piątki" z dzieciakami ustawionymi gdzieś w okolicach 3,5 (8,5 i 13,5) km. A jak jakiś pan z balkonu zakrzyknął "brawo dla pani z kitką", to upewniwszy się, że nie ma innych pań z kitką w moim otoczeniu, zaczęłam cisnąć jak szalona :-D 

Ale te wszystkie pozytywne wspomnienia to głównie z dwóch pierwszych pętli. Jeśli chodzi o ostatnią, to szczerze mówiąc niewiele pamiętam :-D Przez pierwsze 2 km szukałam agrafki, kolejne 1,5 km to walka z wiatrem, a ostatnie 1,5 km to zdumienie, że jak się szybciej przebiera nogami, to biegnie się szybciej i się wyprzedza. Czy może zdumienie, że po 13,5 km jestem nadal w stanie "przebierać szybciej". Okazało się, że jak zobaczyłam, że biegnący przede mną zaczynają słabnąć, to nie wiem skąd, ale wykrzesałam z siebie jeszcze trochę energii i postanowiłam, że dam z siebie wszystko, co tylko się da, żeby wtoczyć się na metę z poczuciem "odwalenia kawałka dobrej roboty". Zazwyczaj wygrywa u mnie takie myślenie, że "po co się zabijać dla kilkunastu sekund". Mąż posądzał mnie nawet o brak sportowego ducha i jeszcze czegoś tam związanego z rywalizacją. No i może miał rację? No to postanowiłam pokazać, że mam te cechy i że jak chcę, to potrafię się spiąć na końcówce. Poza tym już mi się mocno dłużyło i chciałam coś zjeść :-)

Jak tylko zobaczyłam metę, to rozbujałam nogi na tyle, ile jeszcze miałam siły i wpadłam na metę osiągając wynik 1h 35'53". Wstrzeliłam się mniej więcej w połowie tego, co zakładałam i jestem zadowolona. Wiadomo, chciałoby się lepiej.. Ale nie czarujmy się, jak na niespełna 6 miesięcy biegania, poprzedzonego rocznym siedzeniem na dupie, a to poprzedzone 9 miesięcznym toczeniem się w "stanie błogosławionym", to i tak nie jest źle. Nieskromnie powiem, że jest nawet całkiem w paszkę! I tej wersji będę się trzymać. 

Gratuluję wszystkim, którzy bieg ukończyli. Sporo padło życiówek pośród reprezentantów Koszalina i okolic. Cieszę się, że również jestem w tym gronie.





poniedziałek, 11 marca 2013

Zaskoczyłam sama siebie.

W sobotę odbył się ostatni bieg z serii jesienno-zimowych biegów GP na trasie 5 km. Piszę o tym dopiero dziś, bo postanowiłam ochłonąć i uporządkować emocje. A było ich naprawdę sporo!

Miałam plan, pisałam o nim w poprzednim wpisie. Chciałam przełamać barierę 30 minut na 5 km. W zasadzie dokonałam tego już w zeszły poniedziałek, ale to był trening, a poza tym nie do końca ufam endomondo i gpsowi w mojej komórce. Uznałam, że na GP będzie "oficjalnie", chociaż trasa nie ma atestu, a pomiar czasu jest prowadzony przez współuczestników biegu. Niemniej, ten wynik miał być dla mnie bardziej wiążący niż to, co pokazało mi endomondo w zeszły poniedziałek.

Dzień zaczął się dobrze. Mąż zajął się córką od rana, a mi pozwolił chwilę dłużej pokimać. W nocy kilka razy łaziłam do niej, bo albo trzeba ją było przykryć, albo przytulić, bo się zapomniała i siedziała skołowana na środku łóżeczka, nie wiedząc co dalej począć.. Heh, aż trudno uwierzyć, że taki mały człowieczek nie chce korzystać z każdej wolnej sekundy, żeby się zdrzemnąć. Pewnie też taka byłam, jak wszystkie dzieci. Ciężko to pojąć ;-)

Nie chciałam popełnić błędu z zeszłego miesiąca i postanowiłam, że zjem lekkie śniadanie. Mam problem z bieganiem po jedzeniu, bo nawet po dwóch godzinach od posiłku potrafi mnie złapać kolka, a poza tym biegnie mi się strasznie ciężko wtedy. Bieganie na czczo, albo tylko po kawie/soku ze świeżo wyciśniętych jabłek i marchwi powoduje, że nie jest mi ciężko na żołądku, ale tak po drugim kilometrze czuję, że brak mi sił - nie ma skąd czerpać energii.

Tym razem zaszalałam, po całości. Dwie kromki domowego chleba z nutellą. Opłaciło się. Kromki cienkie jak gazetki, a to czekoladowo-orzechowe mazidło chyba naprawdę dało mi sporo energii. Nie tylko nie brakowało mi sił po drugim kilometrze, ja zaczęłam wtedy właśnie pierwsze wyprzedzanie. Brzmi to niewiarygodnie, ale wyprzedziłam kilka osób podczas tego biegu. Nie zamykałam stawki, nie zamiatałam tyłów. Owszem, miejsce 28 nie jest może jakimś wielkim powodem do dumy, ale dla mnie to prawie jak mistrzostwo świata. Prawie. No, ale chyba mogę się cieszyć.. :-)

Zupełnie inne paliwo to jedna sprawa. Drugim czynnikiem, który myślę, że znacząco przyczynił się do mojego sobotniego sukcesu, była zmiana garderoby na wiosenną. Mąż mi za każdym razem powtarza, że za ciepło się ubieram, że się przegrzewam i  gotuję. Na poniedziałkowy trening wyskoczyłam w getrach 3/4 i w sobotę też postanowiłam tak zrobić. Do tego lekka kurtka wiatrówka i jazda. Z tym małym "ale", że w poniedziałek było 7 stopni, a w sobotę chyba lekki minusik... :-D Nic to.

Wystartowaliśmy. Przyzwyczajona do tego, że na początku każdy ciśnie ile sił w nogach, starałam się pilnować, żeby nie popłynąć i nie wyprztykać się na pierwszym kilometrze. Zerkałam na zegarek co chwilę i jedyna rzecz, która była dla mnie ważna, to żeby pokazywał tempo 5:XX. Nie ważne ile za tą piątką, ważne, żeby utrzymać tempo poniżej 6 minut, bo to da mi wynik, którego oczekiwałam. Mniej niż 30 minut.

Endomondo uparcie mi donosiło, że biegnę w tempie 5:30 (+/- bo raz 5:29, raz 5:31), ale już dawno przestałam się tym sugerować, bo na trasie leśnej to jednak gps różne cuda potrafi wyczyniać. Zegarek pokazywał tempa z zakresu 5:30-5:59, więc wiedziałam, że trzymam się tak, jak zakładałam.

Dwa pierwsze kilometry biegłam sobie w swoim tempie, starałam się nie przeszarżować. Kiedy minęłam drugi kilometr, dogoniłam dwóch facetów. Pomyślałam, że nie będę ich jeszcze wyprzedzać, potrzymam się ich, bo pewnie jak tylko zobaczą, że dogoniło ich słoniątko, to przycisną, bo nic tak nie wjeżdża na ambicję jak sapiąca kobita z nadwagą zamierzająca wyprzedzać. Poza tym zbliżaliśmy się do delikatnych podbiegów (naprawdę - bardzo delikatnych, ale jednak - wolałam wyprzedzać na zupełnym wypłaszczeniu, albo jeszcze lepiej - z górki). No ale cóż począć. Biegłam za nimi, a zegarek zaczął wskazywać tempo powyżej 6 minut na kilometr. Sorry chłopaki, to dla mnie nie do zaakceptowania. Dokładnie tuż przed wzniesieniem rozpoczęłam swoje pierwsze w karierze wyprzedzanie. Przez następne 2 kilometry bałam się, że przez ten manewr zostanę wyprzedzona przez wszystkich, którzy byli za mną. Nie było jednak tak źle.

Minąwszy linię trzeciego kilometra, zauważyłam, że w biegnącej jakieś 300 metrów przede mną grupie jeden zawodnik zaczyna słabnąć. Jak inaczej nazwać sytuację, gdy ktoś nagle zaczyna maszerować. Z daleka nie byłam w stanie ocenić, któż to taki, czy go znam? Pomyślałam - czyżbym miała znów wyprzedzać? Skarciłam się w myślach, wróciłam pokornie do swojego planu "każdy kilometr poniżej 6 minut" i robiłam swoje. Jak się uda, to będzie dobrze, a jak nie, to trudno. Założeniem tego biegu nie było wyprzedzenie największej ilości zawodników, a pokonanie bariery 30 minut. Głupio by było zużyć cały zapas energii na kilometr przed metą.

Im bliżej linii czwartego kilometra, tym bardziej realne stawało się to kolejne wyprzedzanie. Biegnąc swoje musiałam wyprzedzić tego chłopaka, bo po prostu opadł z sił. Na mecie później mówił., że trochę za szybko wystartował i źle rozplanował siły. Oh, skąd ja to znam.. Jak na Biegu Sylwestrowym poleciałam jak jakiś zając na pierwszych dwóch okrążeniach, a później ledwo człapałam do mety, to zaczęłam doceniać planowanie tempa. Ostatecznie wyprzedziłam tego chłopaka i zaczęłam się zastanawiać, czy starczy mi sił na mocny finisz.

Na 500 metrów przed metą o swoje miejsce upomniał się jeden z panów, których minęłam po drugim kilometrze. Kiedy mnie wyprzedzał, w panice obejrzałam się za siebie, bo byłam wręcz pewna, że reszta stawki depcze mi po piętach i na ostatnich metrach wyprzedzą mnie wszyscy i mimo tak dobrego tempa (zegarek cały czas pokazywał to, co chciałam żeby pokazywał), zajmę ostatnie miejsce. Albo przedostatnie, ale generalnie słabizna. Ucieszyłam się, że nikogo za mną nie było. Nawet ten wyprzedzony na czwartym kilometrze chłopak gdzieś zniknął.

Nie mam doświadczenia w sprintowaniu do mety, zazwyczaj sił starczało mi na jakieś 3 sekundy szybszego biegu.. Nie chciałam oddać tak ciężko wywalczonego miejsca, ale nawet po podkręceniu trochę tempa, zrozumiałam, że biegnący przede mną pan również przyspieszył. Starałam się utrzymać to wyższe tempo aż do linii mety, ale wyprzedzić go już mi się nie udało. Uciekał za szybko. No ale tak jak pisałam - nic tak nie motywuje, jak świadomość, że za chwilę wyprzedzi cię zasapana kobieta z nadwagą :-P

Ostatecznie wpadłam na metę 13 sekund za nim, ale i tak cieszyłam się niezmiernie. Plan był taki, żeby złamać 30 minut, a okazało się, że nabiegałam 27'59"! Wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jak to możliwe? Czyli endomondo tym razem nie kłamało, naprawdę musiałam mieć takie tempo... Uśmiech nie schodził mi z twarzy przez cały weekend. Nawet teraz, kiedy to piszę, śmieję się do siebie. Uaktualniłam jeden z poprzednich wpisów, dodając sobotni wynik.

Jako dodatkowy smaczek, taka wisienka na torcie, należy wspomnieć o tym, że w niedzielę na basenie pierwszy raz przyłożyłam się solidnie i przepłynęłam 40 długości. Nasz basen ma 25 metrów, więc nawet bez matury z matematyki można łatwo wyliczyć, że pokonałam swój pierwszy kilometr płynąc. Korzystałam ze wszystkiego, co potrafię, a więc zarówno z mojego pseudo-kraula, jak i stylu grzbietowego i pokracznej żabki-plażówki. Ale niesiona sobotnią euforią, wierzyłam, że uda mi się dokonać niemożliwego i przepłynąć ten kilometr, mieszcząc się w godzinie :) Ostatecznie rozprawiłam się z nim w 50 minut i pognałam do szatni, żeby zdążyć chociaż trochę podsuszyć włosy.

To był naprawdę udany weekend i mam nadzieję że jest on dobrym początkiem sezonu wiosennych biegów. W niedzielę pierwszy sprawdzian na trasie 15 km. Szkoda, że wczoraj znów przyszła zima, śnieg i mróz.. Nie ma się jednak co łamać, do niedzieli jeszcze wszystko się może pozmieniać, a poza tym... taka duża dziewczyna nie będzie się przecież bała śniegu, prawda? :-)

piątek, 8 marca 2013

Treningi uzupełniające.

Dzisiejszy wpis chciałam poświęcić wszelkim pozabiegowym aktywnościom, które próbuję wykonywać.

Początkowo wydawało mi się, że im więcej będę ćwiczyć, tym lepiej. To było jeszcze wtedy, kiedy celem nadrzędnym było dla mnie zrzucanie zbędnych kilogramów, diety i inne bzdety. Tak więc biegałam, jeździłam na orbitreku i kiedy tylko mi się udawało, wymykałam się na zumbę. Pociągnęłam tak raptem tydzień, czy dwa.. Zmęczenie dało o sobie znać bardzo szybko.

Teraz patrzę na to trochę inaczej. Odkąd bieganie stało się dla mnie przyjemnością, a nie koniecznością, to przestałam obsesyjnie się pilnować jeśli chodzi o to, co jem. Wyszło mi to na dobre, bo wcześniej jadłam po prostu za mało. Kiedy już nie skupiam się na odchudzaniu, a na treningach, które jako skutek uboczny powodują utratę wagi, zupełnie inaczej podchodzę do aktywności dodatkowej.

Doceniłam basen, zaczęłam też uczęszczać na jogę, by się porządnie rozciągnąć i wzmocnić mięśnie głęboko położone. Teraz mam 3-4 treningi biegowe w tygodniu, a do tego dwa razy basen i dwa razy joga. Zobaczymy, jak to się sprawdzi na dłuższą metę. Na razie siedzę cała obolała, bo chcąc trochę odciążyć nogi, wczoraj na basenie przyłożyłam się do pracy rąk, a rano na jodze również solidnie się przykładałam :D

Jutro ostatni bieg z cyklu GP na trasie 5 km. Chciałam, by ten bieg był przełomowy. Chciałam wreszcie pokonać swoją psychologiczną barierę i pobiec w czasie krótszym niż 30 minut. Nie wiem, czy z tymi zakwasami się uda, ale w razie czego, mam już ten wyczyn (5 km w mniej niż 30') za sobą, bo na poniedziałkowym treningu miałam nad wyraz dużo energii i tak mnie jakoś poniosło :D

Natomiast za tydzień moje pierwsze 15 km w życiu. Nigdy jeszcze nie pokonałam biegiem takiego dystansu.. Ciekawa jestem, czy w ogóle dam radę cały czas biec.. Czas pokaże.

poniedziałek, 4 marca 2013

W marcu jak w garncu? Na razie nie jest źle :-)

Od pierwszych dni marca pogoda mnie rozpieszcza. Piękne słońce, coraz wyższe temperatury. Aż miło wyjść, pobiegać. Na dzisiaj zaplanowałam sobie 30 minut spokojnego biegu i kilka przebieżek dla podkręcenia tempa. Wybrałam dzisiaj jednak o wiele lżejszy niż zazwyczaj strój - łydki na zewnątrz! - i chyba mnie to jakoś tak ogólnie rozochociło do żwawszego tempa. Najpierw biegłam z myślą, że zrobię sobie żwawszy kilometr.. Później pomyślałam, że w sumie polecę żwawe 12 minut i będę miała może jakiś fajny rezultat z testu Coopera (ostatnio utrzymywałam tempo w okolicach 6:30, więc na TC szału nie było). Jak minęło te 12 minut to doszłam do wniosku, że całkiem dobrze biegnie mi się tym tempem i że nie ma co zwalniać na siłę. Byłam pewna, że tak czy siak trochę wyhamuję, bo akurat zbliżałam się do dość łagodnego, ale jednak, podbiegu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy endomondo oznajmiło mi, że po 3km mam czas niższy niż 18 minut.. A tu akurat szykował się odcinek z górki..

Pomyślałam: "Czy to właśnie dziś złamię tę magiczną barierę 30 minut na 5 km?". Jeszcze się nie ekscytowałam, bo po mniej więcej 600 m z górki zaczynał się kolejny podbieg, więc w sumie wszystko mógł trafić szlag. Po około 12 kolejnych minutach już wiedziałam, że będę miała co dzisiaj świętować. Piąty kilometr strzelił i stało się jasne! Kolejne 2 km do domu biegłam z największym bananem na buzi, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Nie powiem, ostatni kilometr toczyłam się ledwo, ale dzielnie. Jeszcze na ostatnich 250 m musiałam mocno przyspieszyć, żeby załapać się na zielone światło na przejściu.. Dzisiaj był naprawdę udany trening.

Chociaż chyba jeszcze bardziej niż rekord na 5 km (29'13"), cieszy mnie fakt, że średnia z całego biegu (trochę ponad 7 km) wyniosła 6:00 min/km. To oznacza, że jeszcze tylko troszkę i w zasięgu moich możliwości będzie przełamanie 60' na 10 km. Kto wie, może na kolejnym biegu w Gdyni? To dopiero na początku maja, całe dwa miesiące treningów. A może jestem zbyt zachłanna? Zobaczymy. Póki co cieszę się z rekordu, mam nadzieję, że na sobotnim GP uda mi się go potwierdzić :)

Rozważam również rozpoczęcie rytualnych modłów o dobrą pogodę na 17 marca, żebym w Kołobrzegu na te 15 km miała równie śliczną pogodę jak dziś.

piątek, 1 marca 2013

Jak to było i jak to będzie?

Chociaż jeszcze kilka miesięcy temu absolutnie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym biegać, to teraz nie wyobrażam sobie tego nie robić. Mało tego, w wolnych chwilach wyszukuję w internecie nowych wyzwań biegowych. Ogarnęło mnie istne biegowe szaleństwo. Naprawdę ciężko w to uwierzyć, bo przez cały okres edukacji szkolnej unikałam biegania jak ognia. Na linii mety zawsze stała surowa wuefistka ze stoperem i tabelką, w której zawsze wychodziło, że straszna ze mnie cieniara. Mimo, że w innych dyscyplinach radziłam sobie lepiej niż dobrze, to bieganie zaniżało mi średnią ocen, ale także zabijało wszelką radość z tego typu aktywności. Chociaż to chyba ten stoper, tabelka i sroga mina nauczycielki sprawiały, że hasło "dzisiaj wychodzimy na stadion" powodowało u mnie ból brzucha. Ale to już przeszłość! Na szczęście :-)

Gdy zaczynałam biegać, krążyłam blisko domu, żeby w razie czego móc szybko wrócić, wziąć prysznic i się zrelaksować. Bałam się, że narzucając sobie za duże tempo, błyskawicznie się zniechęcę i wrócą awersje z czasów szkolnych. Zaczęło mi się jednak nudzić bieganie wciąż po tych samych trasach i zaczęłam eksperymentować. Wydłużyłam dystans, zaczęłam dość regularnie robić 5 km. Za namową znajomego biegacza, wraz z mężem wzięliśmy udział w 1 biegu z cyklu GP Amatorskiego Klubu Biegacza z naszego miasta (na leśnej, płaskiej, 5 km trasie). Kilka dni przed startem postanowiłam "wybadać" trasę i sprawdzić, czy w ogóle jestem w stanie taki dystans zmęczyć. Udało się i o dziwo - przeżyłam. Spodobało mi się to nawet. Ta atmosfera, ci ludzie.. Nie okazywali zniecierpliwienia na mecie, bo musieli na mnie trochę poczekać. Dotoczyłam się w ponad 35 minut, podczas gdy większość miała już ten dystans z głowy po 20-22 minutach.. Mało tego - gratulowali mi i zapraszali na kolejny bieg, w kolejnym miesiącu. To był chyba właśnie ten moment, w którym bieganie stało się przyjemne. Nie minął nawet pełen miesiąc, od kiedy pierwszy raz wyszłam na dwór, żeby zmierzyć się z zadaniem pt. "przebiegnij 10 minut", a ja byłam w stanie toczyć się przez 35 minut i na końcu byłam jeszcze z siebie nieziemsko zadowolona.

Wszyscy mi wtedy mówili, że nie zdziwią się, jeśli na kolejnym biegu pobiegnę jeszcze lepiej. Mieli rację, a ja cieszyłam się jak dziecko. Być może tylko ja to tak odbierałam, ale co mi tam, czułam się, jakbym miała takich trochę kibiców. Nie wiem, czy to kwestia tego, że biegacze są ludźmi otwartymi, a może to po prostu ci konkretni biegacze tacy są, ale poczułam w pewnym sensie tak, jakbym była częścią pewnej elitarnej grupy - grupy biegaczy. Wspierającej się, dopingującej i zagrzewającej do treningów. Zaczęło mi mocno zależeć, żeby poprawiać swoje wyniki. Żeby pokazać, że trenuję i pracuję nad sobą. Złościłam się, kiedy choroba rozłożyła mnie na łopatki, bo nie mogłam trenować do kolejnego biegu. Teraz, kiedy próbuję sobie przypomnieć emocje, które mi wtedy towarzyszyły, to robi mi się ciepło na sercu. Zmiana myślenia, jaka się we mnie dokonała przez zaledwie kilka tygodni, daje mi również ogromnego "kopa" do działania na innych polach życia. Czuję się teraz trochę tak, jakby nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Zdaję sobie sprawę, że to, co teraz piszę to truizm za truizmem, przeplatany gdzieniegdzie banałem, ale to wszystko prawda. Nie umiem tego ubrać w lepsze słowa, ale jestem pewna, że osoby, które przeszły podobną do mnie drogę, na pewno czują podobnie. Mam taką nadzieję ;-)

Po 3 startach w GP zaczęło mi się robić mało. To był grudzień, okazji do biegania nie było za wiele, a co dopiero okazji do startów. Pod koniec roku w wielu miastach są organizowane Biegi Sylwestrowe. W naszym mieście również, więc postanowiłam, że wezmę udział w takiej imprezie. Dystans znany, lubiany i przede wszystkim - w zasięgu moich możliwości. Mimo, że na metę wpadłam jako 3 od końca (za mną była już tylko jedna pani i 80-kilkuletni pan), to byłam z siebie nieziemsko dumna. Dostałam też medal, chociaż te były przewidziane dla wszystkich. Jeden powie: "a z czego tu się cieszyć? z miejsca trzeciego od końca?", ale to nic. Można na to spojrzeć w taki sposób, ale można też powiedzieć, że wygrałam z każdym, kto tego dnia w ogóle nie biegał, nie zmierzył się z tym dystansem i nie spróbował swoich sił. Ja to zrobiłam i czułam się wygrana. Zresztą, biegałam wtedy zaledwie od 3 miesięcy.

Postanowiłam sobie, że ten rok poświęcam całkowicie bieganiu. Ten rok jest po prostu mój. Nie ma czekania i odkładania na jutro. Jutro to może być futro, trzeba czerpać z życia pełnymi garściami, tu i teraz, a nie "kiedyś tam". Zaplanowałam sobie starty na cały rok i nie zamierzam sobie odpuszczać. Moim cichym marzeniem jest przebiegnięcie maratonu, ale wiem, że ten jeden rok to trochę za mało, żeby się rzetelnie przygotować. Nie chodzi o jakieś wyśrubowane czasy, ale jednak moja forma wymaga trochę więcej pracy, żeby sobie nie napytać biedy. Jestem przecież matką :-P

Oto mój kalendarz na ten rok (nie wykluczam dodania jeszcze jakichś imprez):

5.01 - GP 5km - czas 31' 13", średnie tempo 6:11
9.02 - Bieg Urodzinowy Gdyni 10km - czas 1h 5' 15", średnie tempo 6:26
16.02 - GP 5km - czas 31' 41", średnie tempo 6:18
9.03 - GP 5km - czas 27'59", średnie tempo: 5:35
17.03 - Bieg Zaślubin z Morzem 15km
20.04 - Bieg Górski 5km/15km
11.05 - Bieg Europejski 10km
26.05 - Bieg Wenedów 10km
21-22.06 Nocny Bieg Świętojański 10km
13.07 - Kros po Górze Chełmskiej 5km/10km
17.08 - Cross po Chełmskiej 5km
27.10 - Nocna Ściema Półmaraton
11.11 - Bieg Niepodległości 10km
28.12 - Bieg Sylwestrowy 5,3km

Myślę, że plan, choć miejscami bardzo ambitny, jest w pełni do zrealizowania. Czas pokaże.
Do październikowego półmaratonu zaczęłam się przygotowywać już teraz, mimo, że zostało jeszcze naprawdę bardzo dużo czasu. W kolejnych wpisach będę zdawała relację z kolejnych treningów i tego, jak mi idą przygotowania.

Tyle na dziś. Dobranoc :-)