Kiedy zeszłej soboty biegłam w Kłosie, wydawało mi się, że wiosna zadomowiła się już na dobre, a zimę zobaczę najprędzej w grudniu. Kilkanaście godzin później wiedziałam już, że się pomyliłam. Zima znów mnie zaskoczyła, ale to jest już wpisane w mój zawód :-P
Normalnie taki śnieżek by mnie w ogóle nie ruszał. Włożyłabym po prostu karnie czapkę i rękawiczki, bo w końcu początek marca to nadal zima. Teraz jest inaczej, już się nastawiłam na tę wiosnę.. Cały tydzień z wypiekami na twarzy śledziłam prognozy. Czy będzie mróz, czy będzie padał śnieg?A jeśli nie, to czy ten, który napadał zdąży stopnieć? Widać musiałam zająć umysł czymś przed moim wielkim debiutem na 15 km, żeby nie zwariować ;-)
W ostatnim tygodniu wyszłam tylko raz na trening, na stadion. Wskoczyło takie trochę niezaplanowane 10 km, więc uznałam, że teraz czas na regenerację i zbieranie energii na start. To była chyba dobra decyzja, bo udało mi się przebiec cały dystans, bez przerw w marszu, czy czołganiu.. ;-) Ale może zacznę od początku..
Jak na każdych zawodach, przed startem trzeba zgłosić się do rejestracji, odebrać numer startowy, zaświadczyć, że można biec (a w zasadzie, że startuje się na własną odpowiedzialność). Bieg zaczynał się o 12, ale biuro zawodów - rejestracja kończyła się o 11. Z uwagi na fakt, że do Kołobrzegu mamy spod domu jakieś 40 km, trzeba było wyjechać odpowiednio wcześniej.
Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 9:15-9:30. W domu została nasza najmniejsza kibicka, bo niestety było za zimno, żeby ją zabierać.. W kwietniu już nam chyba pokibicuje aktywnie :-) Chyba że znów pogoda spłata nam figla..
Do Kołobrzegu dotarliśmy kilka minut po 10, udało nam się zaparkować dość blisko startu i biura zawodów. Wszelkie formalności załatwiliśmy dość szybko, mimo, że kolejka była spora. Trochę się obawialiśmy, że będzie dużo osób, które po numery podejdą na ostatnią chwilę i utkniemy tam w ogromnej kolejce. Nie było tak źle, numery wydawano grupami na kilku stanowiskach. Chociaż można by się było przyczepiać do zaplecza lokalowego, ciasnoty w pomieszczeniach i ścisku w kolejkach (bo później staliśmy w drugiej kolejce po koszulki), to jednak łączny czas tam spędzony to jakiś drobny ułamek całego wyjazdu i nie ma się co skupiać na takich pierdołach. Dostałam cynk o dodatkowych toaletach w ilości 4 i byłam zadowolona, bo praktycznie bez żadnego czekania udało mi się załatwić to, co trzeba. A w stresie człowiek (wróóóć, kobieta) ma pęcherz wielkości ziarenka piasku, więc ilość toalet i ich obłożenie wydawać się może naprawdę strategicznym punktem programu.
W tłumie czekających już po koszulki wypatrzyłam Krzysia Ka, Marka Tch, a na dole mignął mi gdzieś Michał B., ale jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby się od razu zgadać i tak wyszło, że później już się nie widzieliśmy. Nasz plan zakładał przebiegnięcie (w przypadku męża, a w moim - przeżycie) i szybki powrót do domu, żeby nasza mała kibicka nie zapłakała się z tęsknoty ;-) Tak więc nie było czasu na szukanie się w tłumie, zwłaszcza że na mnie to trochę trzeba było poczekać.. Szkoda, ale może następnym razem :-)
Jedyne porównanie, jakie mam jeśli chodzi o tego typu imprezy, to lutowy Bieg Urodzinowy Gdyni. Tam było jednak trzy razy więcej uczestników, trasa składała się z jednej pętli no i byliśmy w trochę większej grupie (3 biegnących + 2 kibicki). Tak więc w porównaniu do Gdyni, Kołobrzeg wyglądał z początku dość blado. Na pewno to, że bieg odbywał się na 3 pętlach to dla mnie spore utrudnienie. W Gdyni biegłam, bo musiałam dobiec na metę, a tutaj po każdej pętli toczyłam ze sobą walkę, żeby się nie zatrzymać ;-) No i w Gdyni tak nie wiało! Jednak doceniłam walory trasy kołobrzeskiej tak mniej więcej po 1,5 km kiedy zobaczyłam morze. Było wietrznie, ale również słonecznie, więc widoki były naprawdę ładne. Cieszyłam się jak głupi do sera, a wiejący prosto w buzię wiatr próbował mi ten uśmiech z twarzy zetrzeć. Ale mu nie wyszło ;)
Miałam jakieś tam założenia, chociaż nie zakładałam, że będę się ich sztywno trzymać. To był mój pierwszy bieg na takim dystansie. Nie byłam nawet pewna, czy sobie z nim poradzę.. Czy nie okaże się, że po 10 km padnę na twarz i czy nie trzeba mnie będzie zbierać z trasy. Gdzieś tam po cichu liczyłam na wynik z przedziału 1:30:00 - 1:40:00, czyli tempa 6:00 - 6:40. Wierzyłam, że jeśli dobrnę do końca, to raczej uda mi się utrzymać przynajmniej te 6:40 średniego tempa. W lutym z obitą stopą pobiegłam na 10 km ze średnim tempem 6:31, to zuchwale sobie pomyślałam, że skoro teraz noga mnie już nie boli, mam za sobą miesiąc przygotowań, to chyba coś tam więcej nabiegam, a zarazem nie jakoś dramatycznie wolniej.
Pierwsza pętla pękła w czasie krótszym niż 30'. O sekundę krótszym, ale mniejsza o to :-P Druga pętla już trochę wolniejsza, ale też całkiem nie najgorzej - rezultat 1h02'06" na 10 km to w końcu mój rekord życiowy.. A przecież biegłam z "zapasem". Chociaż już na początku 3 pętli przekonałam się, że trochę za mało sobie tego zapasu zostawiłam.. A może to trudy rozpoczynania ostatniej pętli poprzedzone ostrą przepychanką na mecie z tymi, którzy już swój bieg skończyli? To był zdecydowanie mój najtrudniejszy moment. Dopóki znów nie ukazało mi się morze, miałam naprawdę czarne myśli - nie dam rady, już nie mogę, uda mnie już palą, brzuch boli, a jeszcze całe 5 km przede mną.. Postanowiłam skupić się na wypatrywaniu zgubionej agrafki. Heh, oczywiście ubrałam się za ciepło, bo wystraszyłam się wiatru i wbiłam się w ocieplane spodnie i praktycznie szczelną kurtkę.. Po 5 km zaczęło się kombinowanie.. Jak by się tu rozebrać, żeby było dobrze? Najpierw musiałam przepiąć numer na koszulkę, a później wymyślić, co zrobić z kurtką.. Okazało się, że telefon z włączonym endomondo i muzyczką nie mieści się w kieszonce z tyłu spodni i miałam do wyboru.. albo pozostać w kurtce, albo upchnąć go gdzieś indziej.. Dobra, za dużo szczegółów ;) Zostałam w kurtce, zapięłam ją sobie na plecach, a wszystko co majtało, upchnęłam w spodnie i tak, jak prawdziwa królowa stylu, ruszyłam dalej ;-) Później, jak zaczęło mocniej wiać za 2 km, okazało się, że moje manewry kosztowały mnie jedną agrafkę. Nie udało mi się jej znaleźć na 3 pętli :-)
Endomondo co kilometr meldowało mi, jakie są prognozy co do rezultatu końcowego. Po pierwszym kilometrze komunikat głosił 1h27'. Wiedziałam jednak, że jest to marzenie ściętej głowy, bo przecież nie byłabym w stanie utrzymać takiego tempa przez kolejne 14 km. Byłam z siebie zadowolona, bo po przekroczeniu 9 km nie zauważyłam, żeby mijał mnie ktoś ze znajomych. Liczyłam po cichu, że może uda mi się pozostać niezdublowaną (w sensie przez biegaczy z Koszalina), ale jakoś zaraz po tym 9 km wyprzedził mnie Michał. Już chciałam za nim krzyknąć, że nie musi na mnie czekać, bo ja jeszcze sobie polecę jedną pętlę, ot, taki żarcik, ale ugryzłam się w język, bo Michał biegł skupiony i pewnie nie miał czasu na domyślanie się, co ja tam sapię :-D
Muszę przyznać, że 500m przed metą i 500m za metą było najtrudniejsze, a to ze względu na kibiców! Klaskali, krzyczeli, zagrzewali do biegu... a ja, jak ten durny zając, oczywiście próbowałam biec najszybciej, jak potrafię. Chociaż nie mam pewności, czy to jest cecha zająców.. Jestem zodiakalnym lwem i lubię błyszczeć ;-P a oklaski? To jak dolewanie oliwy do ognia :-D Za swoją próżność przyszło mi dość szybko zapłacić ostrą zadyszką ;-) Ale miło było przebijać "piątki" z dzieciakami ustawionymi gdzieś w okolicach 3,5 (8,5 i 13,5) km. A jak jakiś pan z balkonu zakrzyknął "brawo dla pani z kitką", to upewniwszy się, że nie ma innych pań z kitką w moim otoczeniu, zaczęłam cisnąć jak szalona :-D
Ale te wszystkie pozytywne wspomnienia to głównie z dwóch pierwszych pętli. Jeśli chodzi o ostatnią, to szczerze mówiąc niewiele pamiętam :-D Przez pierwsze 2 km szukałam agrafki, kolejne 1,5 km to walka z wiatrem, a ostatnie 1,5 km to zdumienie, że jak się szybciej przebiera nogami, to biegnie się szybciej i się wyprzedza. Czy może zdumienie, że po 13,5 km jestem nadal w stanie "przebierać szybciej". Okazało się, że jak zobaczyłam, że biegnący przede mną zaczynają słabnąć, to nie wiem skąd, ale wykrzesałam z siebie jeszcze trochę energii i postanowiłam, że dam z siebie wszystko, co tylko się da, żeby wtoczyć się na metę z poczuciem "odwalenia kawałka dobrej roboty". Zazwyczaj wygrywa u mnie takie myślenie, że "po co się zabijać dla kilkunastu sekund". Mąż posądzał mnie nawet o brak sportowego ducha i jeszcze czegoś tam związanego z rywalizacją. No i może miał rację? No to postanowiłam pokazać, że mam te cechy i że jak chcę, to potrafię się spiąć na końcówce. Poza tym już mi się mocno dłużyło i chciałam coś zjeść :-)
Jak tylko zobaczyłam metę, to rozbujałam nogi na tyle, ile jeszcze miałam siły i wpadłam na metę osiągając wynik 1h 35'53". Wstrzeliłam się mniej więcej w połowie tego, co zakładałam i jestem zadowolona. Wiadomo, chciałoby się lepiej.. Ale nie czarujmy się, jak na niespełna 6 miesięcy biegania, poprzedzonego rocznym siedzeniem na dupie, a to poprzedzone 9 miesięcznym toczeniem się w "stanie błogosławionym", to i tak nie jest źle. Nieskromnie powiem, że jest nawet całkiem w paszkę! I tej wersji będę się trzymać.
Gratuluję wszystkim, którzy bieg ukończyli. Sporo padło życiówek pośród reprezentantów Koszalina i okolic. Cieszę się, że również jestem w tym gronie.