W sobotę odbył się ostatni bieg z serii jesienno-zimowych biegów GP na trasie 5 km. Piszę o tym dopiero dziś, bo postanowiłam ochłonąć i uporządkować emocje. A było ich naprawdę sporo!
Miałam plan, pisałam o nim w poprzednim wpisie. Chciałam przełamać barierę 30 minut na 5 km. W zasadzie dokonałam tego już w zeszły poniedziałek, ale to był trening, a poza tym nie do końca ufam endomondo i gpsowi w mojej komórce. Uznałam, że na GP będzie "oficjalnie", chociaż trasa nie ma atestu, a pomiar czasu jest prowadzony przez współuczestników biegu. Niemniej, ten wynik miał być dla mnie bardziej wiążący niż to, co pokazało mi endomondo w zeszły poniedziałek.
Dzień zaczął się dobrze. Mąż zajął się córką od rana, a mi pozwolił chwilę dłużej pokimać. W nocy kilka razy łaziłam do niej, bo albo trzeba ją było przykryć, albo przytulić, bo się zapomniała i siedziała skołowana na środku łóżeczka, nie wiedząc co dalej począć.. Heh, aż trudno uwierzyć, że taki mały człowieczek nie chce korzystać z każdej wolnej sekundy, żeby się zdrzemnąć. Pewnie też taka byłam, jak wszystkie dzieci. Ciężko to pojąć ;-)
Nie chciałam popełnić błędu z zeszłego miesiąca i postanowiłam, że zjem lekkie śniadanie. Mam problem z bieganiem po jedzeniu, bo nawet po dwóch godzinach od posiłku potrafi mnie złapać kolka, a poza tym biegnie mi się strasznie ciężko wtedy. Bieganie na czczo, albo tylko po kawie/soku ze świeżo wyciśniętych jabłek i marchwi powoduje, że nie jest mi ciężko na żołądku, ale tak po drugim kilometrze czuję, że brak mi sił - nie ma skąd czerpać energii.
Tym razem zaszalałam, po całości. Dwie kromki domowego chleba z nutellą. Opłaciło się. Kromki cienkie jak gazetki, a to czekoladowo-orzechowe mazidło chyba naprawdę dało mi sporo energii. Nie tylko nie brakowało mi sił po drugim kilometrze, ja zaczęłam wtedy właśnie pierwsze wyprzedzanie. Brzmi to niewiarygodnie, ale wyprzedziłam kilka osób podczas tego biegu. Nie zamykałam stawki, nie zamiatałam tyłów. Owszem, miejsce 28 nie jest może jakimś wielkim powodem do dumy, ale dla mnie to prawie jak mistrzostwo świata. Prawie. No, ale chyba mogę się cieszyć.. :-)
Zupełnie inne paliwo to jedna sprawa. Drugim czynnikiem, który myślę, że znacząco przyczynił się do mojego sobotniego sukcesu, była zmiana garderoby na wiosenną. Mąż mi za każdym razem powtarza, że za ciepło się ubieram, że się przegrzewam i gotuję. Na poniedziałkowy trening wyskoczyłam w getrach 3/4 i w sobotę też postanowiłam tak zrobić. Do tego lekka kurtka wiatrówka i jazda. Z tym małym "ale", że w poniedziałek było 7 stopni, a w sobotę chyba lekki minusik... :-D Nic to.
Wystartowaliśmy. Przyzwyczajona do tego, że na początku każdy ciśnie ile sił w nogach, starałam się pilnować, żeby nie popłynąć i nie wyprztykać się na pierwszym kilometrze. Zerkałam na zegarek co chwilę i jedyna rzecz, która była dla mnie ważna, to żeby pokazywał tempo 5:XX. Nie ważne ile za tą piątką, ważne, żeby utrzymać tempo poniżej 6 minut, bo to da mi wynik, którego oczekiwałam. Mniej niż 30 minut.
Endomondo uparcie mi donosiło, że biegnę w tempie 5:30 (+/- bo raz 5:29, raz 5:31), ale już dawno przestałam się tym sugerować, bo na trasie leśnej to jednak gps różne cuda potrafi wyczyniać. Zegarek pokazywał tempa z zakresu 5:30-5:59, więc wiedziałam, że trzymam się tak, jak zakładałam.
Dwa pierwsze kilometry biegłam sobie w swoim tempie, starałam się nie przeszarżować. Kiedy minęłam drugi kilometr, dogoniłam dwóch facetów. Pomyślałam, że nie będę ich jeszcze wyprzedzać, potrzymam się ich, bo pewnie jak tylko zobaczą, że dogoniło ich słoniątko, to przycisną, bo nic tak nie wjeżdża na ambicję jak sapiąca kobita z nadwagą zamierzająca wyprzedzać. Poza tym zbliżaliśmy się do delikatnych podbiegów (naprawdę - bardzo delikatnych, ale jednak - wolałam wyprzedzać na zupełnym wypłaszczeniu, albo jeszcze lepiej - z górki). No ale cóż począć. Biegłam za nimi, a zegarek zaczął wskazywać tempo powyżej 6 minut na kilometr. Sorry chłopaki, to dla mnie nie do zaakceptowania. Dokładnie tuż przed wzniesieniem rozpoczęłam swoje pierwsze w karierze wyprzedzanie. Przez następne 2 kilometry bałam się, że przez ten manewr zostanę wyprzedzona przez wszystkich, którzy byli za mną. Nie było jednak tak źle.
Minąwszy linię trzeciego kilometra, zauważyłam, że w biegnącej jakieś 300 metrów przede mną grupie jeden zawodnik zaczyna słabnąć. Jak inaczej nazwać sytuację, gdy ktoś nagle zaczyna maszerować. Z daleka nie byłam w stanie ocenić, któż to taki, czy go znam? Pomyślałam - czyżbym miała znów wyprzedzać? Skarciłam się w myślach, wróciłam pokornie do swojego planu "każdy kilometr poniżej 6 minut" i robiłam swoje. Jak się uda, to będzie dobrze, a jak nie, to trudno. Założeniem tego biegu nie było wyprzedzenie największej ilości zawodników, a pokonanie bariery 30 minut. Głupio by było zużyć cały zapas energii na kilometr przed metą.
Im bliżej linii czwartego kilometra, tym bardziej realne stawało się to kolejne wyprzedzanie. Biegnąc swoje musiałam wyprzedzić tego chłopaka, bo po prostu opadł z sił. Na mecie później mówił., że trochę za szybko wystartował i źle rozplanował siły. Oh, skąd ja to znam.. Jak na Biegu Sylwestrowym poleciałam jak jakiś zając na pierwszych dwóch okrążeniach, a później ledwo człapałam do mety, to zaczęłam doceniać planowanie tempa. Ostatecznie wyprzedziłam tego chłopaka i zaczęłam się zastanawiać, czy starczy mi sił na mocny finisz.
Na 500 metrów przed metą o swoje miejsce upomniał się jeden z panów, których minęłam po drugim kilometrze. Kiedy mnie wyprzedzał, w panice obejrzałam się za siebie, bo byłam wręcz pewna, że reszta stawki depcze mi po piętach i na ostatnich metrach wyprzedzą mnie wszyscy i mimo tak dobrego tempa (zegarek cały czas pokazywał to, co chciałam żeby pokazywał), zajmę ostatnie miejsce. Albo przedostatnie, ale generalnie słabizna. Ucieszyłam się, że nikogo za mną nie było. Nawet ten wyprzedzony na czwartym kilometrze chłopak gdzieś zniknął.
Nie mam doświadczenia w sprintowaniu do mety, zazwyczaj sił starczało mi na jakieś 3 sekundy szybszego biegu.. Nie chciałam oddać tak ciężko wywalczonego miejsca, ale nawet po podkręceniu trochę tempa, zrozumiałam, że biegnący przede mną pan również przyspieszył. Starałam się utrzymać to wyższe tempo aż do linii mety, ale wyprzedzić go już mi się nie udało. Uciekał za szybko. No ale tak jak pisałam - nic tak nie motywuje, jak świadomość, że za chwilę wyprzedzi cię zasapana kobieta z nadwagą :-P
Ostatecznie wpadłam na metę 13 sekund za nim, ale i tak cieszyłam się niezmiernie. Plan był taki, żeby złamać 30 minut, a okazało się, że nabiegałam 27'59"! Wynik przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Jak to możliwe? Czyli endomondo tym razem nie kłamało, naprawdę musiałam mieć takie tempo... Uśmiech nie schodził mi z twarzy przez cały weekend. Nawet teraz, kiedy to piszę, śmieję się do siebie. Uaktualniłam jeden z poprzednich wpisów, dodając sobotni wynik.
Jako dodatkowy smaczek, taka wisienka na torcie, należy wspomnieć o tym, że w niedzielę na basenie pierwszy raz przyłożyłam się solidnie i przepłynęłam 40 długości. Nasz basen ma 25 metrów, więc nawet bez matury z matematyki można łatwo wyliczyć, że pokonałam swój pierwszy kilometr płynąc. Korzystałam ze wszystkiego, co potrafię, a więc zarówno z mojego pseudo-kraula, jak i stylu grzbietowego i pokracznej żabki-plażówki. Ale niesiona sobotnią euforią, wierzyłam, że uda mi się dokonać niemożliwego i przepłynąć ten kilometr, mieszcząc się w godzinie :) Ostatecznie rozprawiłam się z nim w 50 minut i pognałam do szatni, żeby zdążyć chociaż trochę podsuszyć włosy.
To był naprawdę udany weekend i mam nadzieję że jest on dobrym początkiem sezonu wiosennych biegów. W niedzielę pierwszy sprawdzian na trasie 15 km. Szkoda, że wczoraj znów przyszła zima, śnieg i mróz.. Nie ma się jednak co łamać, do niedzieli jeszcze wszystko się może pozmieniać, a poza tym... taka duża dziewczyna nie będzie się przecież bała śniegu, prawda? :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz