Kiedy w zeszłym roku organizowany był pierwszy Kros po Chełmskiej, prawdopodobnie leżałam sobie na kanapie, albo siedziałam wygodnie w fotelu, głaskając się po brzuchu. W tym roku, mimo osłabienia wywołanego przeziębieniem, byłam w pełnej gotowości do startu.
Trasa absolutnie wyjątkowa, a w zasadzie jej profil. Chociaż na pierwszy rzut oka wcale tego nie zdradza. Po nieco dokładniejszej analizie szybko można dojść do wniosku, że jest to bieg jedyny w swoim rodzaju. Zarówno start jak i finisz są umiejscowione przed podbiegiem. Oznacza to, że na dzień dobry trzeba pokonać całkiem "miły" podbieg, a potem na finiszu, zmierzyć się z nim raz jeszcze. Wiadomo, jak to jest na ostatnich metrach przed metą.. Doping kibiców niesie, a bliskość mety sprawia, że dajemy z siebie wszystko. Tutaj nie było inaczej, ale ukształtowanie trasy przeniosło doświadczenia z finiszu na wyższy poziom wysiłku :D Po wielu osobach było widać, że nie spodziewało się takiego zakończenia biegu, chociaż dla mnie był to naprawdę fajny "kop" na koniec. Jak już się wpadło na metę, to radość z ukończenia zmagań była jeszcze większa niż w biegach, gdzie finisz jest płaski, albo wręcz z górki. Tutaj człowiek się cieszy, że dobiegł, że przeżył i że stoi na własnych nogach! :D
Skłamałabym pisząc, że nie wiedziałam, na co się porywam.. We wtorki, na wspólnym bieganiu, trasa była już pokazywana, więc doskonale wiedziałam, jak to wszystko wygląda i miałam pewną przewagę nad osobami, które widziały trasę jedynie na obrazku.
Niestety, do biegów w Koszalinie jakoś nie mam szczęścia. Podczas majowego zBiegiemNatury byłam po kilku dniach przygód z rotawirusami (ah te dziecięce choroby..), na Biegu Wenedów żołądek od rana płatał mi różne figle i w rezultacie byłam osłabiona i biegłam tylko "na zaliczenie". Teraz to przeziębienie, wielka klucha w gardle i duszący kaszel. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na start zdecydował się kolega, który kilka dni wcześniej postanowił zacząć biegać... Łukasz się ze mnie śmiał, że znów robię za pacemakera (co przecież przy moich tempach brzmi co najmniej śmiesznie). Trzeba jednak powiedzieć, że kolega spisał się świetnie, nabiegał 34 minuty, co przy jego skromnym, kilkudniowym stażu jest chyba całkiem przyzwoitym wynikiem :) Ja się na ostatnich metrach urwałam i zrobiłam średnią 6:30/km, więc też nie tak znowu najsłabiej.
Pierwszą połowę trasy biegłam ze sporym zapasem sił, dzięki temu na pagórkach nie miałam większych problemów, a ostatni kilometr, chociaż diabelsko ciężki, bo praktycznie cały czas pod górkę (no i ten finisz!), również jakoś się dało zmęczyć. Fakt, miałam postój, bo nie chciałam się za szybko urwać, więc czekałam kilkanaście sekund na kolegę, ale cały bieg wyszedł naprawdę nie najgorzej.
Chodził mi po głowie pomysł, żeby ruszyć na drugie kółko, ale jak już doczłapałam na górę, to uznałam, że dzisiaj to jednak nie jest najlepszy pomysł. Oddychało mi się ciężko, gardło bolało.. Bałam się trochę, że napytam sobie więcej biedy i skończy się przymusową pauzą na antybiotyku. I chociaż serce by jeszcze pobiegło, to rozum już odebrał medal.
W przyszłym roku na pewno zdecyduję się na ten dłuższy dystans. Mam nadzieję, że koszaliński pech mi do tego czasu odpuści i będę w pełni sił.
A czy było warto? Oczywiście! Impreza zorganizowana wzorcowo. Bez wpisowego, na mecie medale dla wszystkich, a w obydwu dystansach dla 100 najwytrwalszych koneserów leśnych tras biegowych pamiątkowe koszulki. Wolontariusze uwijali się jak małe mróweczki, zapisując czasy i numery zawodników. Nie było pomiaru za pomocą czipów, więc naprawdę trzeba było się wysilić, żeby to wszystko ogarnąć bez pomyłek. Ja się pomyłek nie dopatrzyłam (zresztą - nie szukałam!) i chylę czoła wszystkim zaangażowanym w organizację imprezy, wszystkim wolontariuszom i dobrym duszyczkom, które wspomagały całe przedsięwzięcie! Spisaliście się na medal!
Teraz przygotowuję się na Lębork, 10 km za niecałe dwa tygodnie. Jak zdrowie dopisze, to może coś tam, coś tam? ;D No, ale już cicho, żeby nie zapeszać... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz