Tak na 31 plus.. Stopni, Celsjusza, w cieniu..
XIII bieg św. Jakuba w Lęborku miał być kolejną walką o zbicie życiówki na 10 km. Ja tak strasznie bym chciała wszystko na raz. No ale się nie da, nie w taką pogodę! Trasa płaska, ale wąskie gardło na samym początku trochę mnie przystopowało, próbowałam nadrobić (co zawsze, ale to ZAWSZE kończy się niedobrze), ale na niewiele to się zdało.
Zaplanowałam sobie negative splita, wklepałam sobie 8 odcinków po 1,25 km, ale już w trakcie czwartego odcinka, czyli mniej więcej między 4 a 5 km wiedziałam już, że wszystko się zaraz rypnie. Zaplanowane tempa niestety jakoś przestały mi wychodzić, lejący się z nieba żar nie pomagał, na trzecią pętlę wpadałam tak trochę bez przekonania, bo widziałam, że 5 interwał też mi się sypie, jest jeszcze wolniej, a powinno być szybciej. Jedyną jasną myślą w tym wszystkim było to, że tempo utrzymywałam poniżej 6:00, więc wynik końcowy będzie poniżej godziny. Dobre i to..
Początek ostatniej pętli był ciężki. Jak wbiegałam na ul. Staromiejską to minął mnie finiszujący Janeczek i wiedziałam, że jestem w czarnej d*pie, bo ja jeszcze co najmniej 14 minut będę się kulać po tej trasie.. A już na 3 okrążeniu skończyła się woda dla ślimaków.. Ci szybsi narzekali, że nie mieli wody na ostatnim okrążeniu. No, widzicie, ja miałam gorzej :P Ale przynajmniej u mnie fontanna od strażaków działała na każdym kółku! Prawdę mówiąc na ostatnią pętlę wpadałam już chyba tylko po to, żeby się zaraz schłodzić w sikającej wodzie.. Ostatnią pętlę podzieliłam sobie na dwa odcinki: do fontanny i później już do mety, gdzie nastąpi koniec moich męczarni :D
Do fontanny snułam się w średnim tempie 6:08. Zgroza, kiedy ja ostatnio na płaskim miałam taki czas? Owszem, temperatura nie rozpieszczała.. ale 6:08?
Woda z fontanny mnie jakoś doprowadziła do porządku i jak tylko minęłam miejsce, gdzie na asfalcie wymalowano cyfrę "9", to coś zaczęło mi w tej nagrzanej lipcowym słońcem głowie przeskakiwać. Wyłączyłam już ekran z odliczaniem do końca interwału i średnim tempem, a wrzuciłam sobie podgląd na dystans i czas.. Zaczęłam liczyć (dzięki czemu kilka chwil mi "umknęło" i odciągnęłam trochę umysł od roztrząsania faktu ogromnego zmęczenia w takich warunkach atmosferycznych) i coś mnie podkusiło, że może jakbym się odpowiedni sprężyła... ? W sumie na tych prawie całych 4 pierwszych odcinkach zrobiłam małą nadróbkę względem pierwotnego planu, więc może nie wszystko stracone?
Oczywiście, musiałabym się nagle zmienić w Usaina Bolta, a to by wymagało jakichś grubych czarów.. ale jedyne, o czym wtedy myślałam, to "PRZYSPIESZ". No i tak zaczęłam przebierać nogami coraz gęściej. Pomyślałam: "nic trudnego, to może trochę więcej siły włożę". Jak pomyślałam, tak zrobiłam i znów zyskałam na prędkości. Bałam się trochę, że wykorkuję, ale pomyślałam, że jeśli już schodzić z tego świata, to z życiówką i dołożyłam jeszcze trochę wysiłku..
Wyprzedzanie podczas finiszu naprawdę uskrzydla. Czemu tylko nikt mi nie powiedział, że jestem jeszcze TROCHĘ za słaba w uszach, żeby finiszować przez 800 m. Nie jestem Krzysiem S., a przy finiszu.. chciałabym bardzo! ;) Tak ze 200 m za szybko zaczęłam cisnąć, bo ten ostatni odcinek to już leciałam na oparach.
Biegłam prawie cały czas w okolicach pana Jana z Lęborka. Raz byłam trochę przed Nim, raz On trochę przede mną. Jak wyrwałam przed metą, to chyba Go trochę zmobilizowałam, bo musiał się puścić za mną w pogoń. Jednak pokonał mnie doświadczeniem, bo nie spuchł tuż przed metą, wytrzymał tempo do końca i "zrobił" mnie na 5 sekund.. ;) Niewiele, ale jednak :) Później pogratulowaliśmy sobie wzajemnie walki na finiszu i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Miłe to :)
Gdyby nie ta zabójcza temperatura, to myślę, że miałabym szansę na wykręcenie rekordu. Może urwałabym kilka sekund z życiówki i zbliżyła się do złamania 56 minut. Póki co, nadal mój rekord to "niespełna 57 minut". A chciałoby się mieć już "nieco ponad 55 minut"... No i jeszcze mniej oczywiście, ale nie od razu Kraków zbudowano.. :)
Podobno.. :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz