Wydawać by się mogło, że po relacji Łukasza, to już nie ma nic do dodania. Przecież napisał praktycznie wszystko. Nie byłabym jednak sobą, jakbym nie wtrąciła jeszcze swoich trzech groszy.. :D Nie może przecież być tak, że jakiś debiutant zdetronizuje królową relacji. Co to, to nie!
Faktem jest to, o czym już Łukasz wspominał, że ta impreza miała naprawdę złe opinie w internecie. Z początku pluliśmy sobie w brodę, że tak szybko i bez wcześniejszego rozeznania zapisaliśmy się na ten bieg. Skoro jednak już klamka zapadła (czyli kasa na poczet wpisowego wypłynęła z naszego konta na konto organizatora), nie było odwrotu. Najwyżej dołączymy do grona osób niezadowolonych, też coś.
Bez zbędnego wodolejstwa - organizatorzy stanęli na wysokości zadania i utarli nosa niedowiarkom. Wszystko odbyło się bardzo sprawnie i nie ma się za bardzo do czego przyczepić. No, może do długości trasy i jej zmiany względem tego, co pokazywali na plakatach. Ale o tym za chwilę.
Jak jechaliśmy podstawionym autobusem na miejsce startu, to pomyślałam, że będą jaja, jak się okaże, że wysyłanie autobusów zapełnionych w 1/3 może się skończyć podobnie, jak na Titanicu z szalupami ratunkowymi. Pierwsze były wypuszczane zdecydowanie za mało obciążone i z tym naszym autobusem było podobnie, bo weszłoby jeszcze naprawdę sporo osób. Tylko nie bardzo było kogo zabierać..
Może to lekka ekstrawagancja jechać na miejsce prawie dwie godziny przed startem, przy dość niepewnej pogodzie (prognozy, jak to prognozy - każda inna, ale elementem wspólnym był deszcz - nie wiadomo ile, nie wiadomo kiedy, ale jednak). Nasza trzyosobowa ekipa nie takie wyzwania brała już na klatę, więc co to dla nas taki deszczyk. Chwilę pokapało i to wszystko, wielkie halo. Z cukru nie jesteśmy, schowaliśmy się pod drzewem ;D
Łukasz pisał o swoim genialnym planie rozwalenia systemu, bo w regulaminie nie określono, ile jest czasu na przekroczenie linii startu. "Skoro jest tylko limit czasu na pokonanie trasy, to ja sobie wystartuję pół godziny po wszystkich, ale będzie śmiesznie". Mnie takie "trololo" tylko denerwuje, bo jakby ktoś z organizatorów okazał się osobą bez łukaszowego poczucia humoru, to jeszcze by go tam pogonili, zdyskwalifikowali, czy coś. A kto by całą drogę powrotną i przez kolejny miesiąc musiał o tym słuchać? No właśnie.
Strategia, którą forsował Łukasz (może nie w wersji Troll 1000%), miała swoje zalety. Wiadomo, że na biegach ulicznych, zwłaszcza przy dużej frekwencji amatorów (często pokonujących taki dystans po raz pierwszy w życiu właśnie na tym konkretnym biegu), początkowe kilometry weryfikują tempo. Z tego, co zaobserwowałam (niestety również na sobie), po mniej więcej pierwszym - drugim kilometrze wychodzi na jaw, czy ułańska fantazja poniosła i trzeba zwolnić, bo koniec jest bliski, czy udało się jakoś nie dać się zwariować i biec swoje, mimo presji otoczenia (a że ta presja jest, to każdy, kto choć raz brał udział w zawodach, to wie).
Nie miałam żadnej strategii na ten bieg. Chciałam oczywiście poprawić swoją życiówkę, ale w Lęborku też chciałam i jakoś mi nie wyszło.. Nie do końca chyba wierzyłam w to, że mi się uda. Szwagier przepytał mnie, na ile planuję biec i w jakim tempie, to powiedziałam zgodnie z prawdą, że będę się starała nie przekraczać tempa 5:41, bo utrzymanie takiego da mi wynik równy z życiówką. Fajnie by było, jakby udało się zejść do 5:36 (wtedy uzyskałabym czas ok. 56 minut), ale pamiętam, ile wysiłku kosztowało mnie w Lęborku utrzymanie tempa na poziomie 5:35 przez 2 km..
Łukasz czekał, żeby być dosłownie OSTATNIM na linii startu, ja jednak doszłam do wniosku, że to ryzykowne podejście. Oczywiście z mojego punktu widzenia. Dlaczego? A co jeśli na taki rewelacyjny pomysł wpadło jeszcze ze 30 osób? Ja będę sobie tam z nimi spokojnie czekała na start, a później oni wyrwą z kopyta, a ja nawet jakbym przeszła na prędkość światła, co w moim przypadku wynosi coś ok. 5:10, to bym tylko oglądała, jak mi uciekają. A to, jak wiadomo, raczej obniża morale..
Dlatego nastawiłam sobie muzykę trochę głośniej niż zwykle i wystartowałam kilkanaście sekund przed chłopakami, w większej grupce. Nie wiem, czy to korzystny układ piosenek na liście, czy to faktycznie ta napędzająca siła płynąca z ciągłego wyprzedzania, ale nogi niosły mnie same i bez większego wysiłku.
Pierwszy raz zerknęłam na pokonany dystans po 2,5 km. Kiedy to minęło? Zazwyczaj na zawodach mam wrażenie, że kilometry ciągną się w nieskończoność. Straciłam rachubę przy piątym kilometrze, ale jak zobaczyłam stoliki zastawione butelkami z wodą, to wiedziałam, że jestem w połowie. Później "odnotowałam" dopiero 7 kilometr, a "schody" zaczęły się na ostatnim..
Nieśmiało zerkałam na tempo biegu, wiedziałam, że jest lepiej niż 5:36.. Były nawet kilometry w tempie 5:20 i 5:22.. Czyli teoretycznie jest szansa na zbliżenie się do 55 minut.. A może nawet złamanie ich? Celowo ustawiłam sobie na ekranie, żeby wyświetlało czas ostatniego kilometra, bo nie chciałam się stresować łącznym czasem wyścigu..
Na tym ostatnim kilometrze kilka razy kusiło mnie, żeby podejrzeć, ile czasu upłynęło. Oparłam się jednak pokusie i to chyba dobrze. Dzięki temu miałam na siebie "haka", żeby utrzymać tempo w okolicy 5:30. Mimo, że wpadło mi kilka kilometrów w niższym tempie, wcale nie tak prosto było utrzymać takie tempo na dziesiątym kilometrze..
Blady strach spadł na mnie, kiedy okazało się, że trasa przebiega trochę inaczej, niż to było ukazane na plakatach. Znałam już ten "nowy" odcinek, bo biegliśmy tamtędy podczas Biegu św. Dominika w sierpniu. A przecież ja już odliczałam ostatnie metry.. Już mówiłam sobie "jeszcze tylko do Neptuna, później już z górki"... Ten dodatkowy cypelek mnie mocno podłamał.W tłumie wypatrywałam Łukasza, który wspominał przed biegiem, że po mnie wyjdzie... No i co tu wiele mówić, jego pojawienie się na chwilę zajęło moje myśli..
Nie starczyło mi siły na ostry finisz , a przez ostatni kilometr to właściwie walczyłam o utrzymanie tempa. Pocieszałam się, że już się dzisiaj nawyprzedzałam i teraz mogę dać innym okazję do takiej radochy ;) Na ostatniej prostej udało mi się rozpędzić do ok. 4:30 i mniej więcej w takim tempie dotarłam do linii mety. Zatrzymałam zegarek, a dzięki prowadzącemu mnie w tłumie Łukaszowi udało mi się szybko dotrzeć do wodopoju i po chwili stałam już prawie całkiem z boku i rozkoszowałam się rezultatem końcowym. Nie tylko udało mi się pobić życiówkę, ale osiągnęłam wynik, który wydawał mi się nieosiągalny. Złamałam 55 minut!
Start z szarego końca "strefy ToiToi" okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie musiałam się przepychać na początku, tracąc energię, która przydaje się w późniejszej części biegu. No i to wyprzedzanie.. Mijałam na drugim, czy trzecim kilometrze grupkę panów, którzy się odgrażali, że jeszcze mnie wyprzedzą na dziewiątym kilometrze... Może próbowali, ale chyba im się nie udało... Wyprzedziło mnie raptem kilka osób i to już na samiutkim finiszu. Coś czuję, że tak samo zrobię na Biegu Niepodległości w Gdyni 11 listopada.. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz