Na ten bieg, czyli Bieg św. Dominika w Gdańsku, namówił nasz Szwagier. Zadzwonił, powiedział "szybko, limit, szybko, biegniemy" i po kilku minutach byliśmy już zapisani. Nawet się nad tym specjalnie nie zastanawialiśmy, krótka piłka.
Im bliżej startu, tym więcej myśli mi się w głowię kłębiło. Przewodnia była taka: "Jak biec?". Proste - z nogi na nogę, na maksa, do przodu... No dobrze, ale jak? Ostatnie starty to w przeważającej liczbie dystans 10 km lub więcej. Poprzednia piątka była pod koniec maja w Sianowie. To był start z życiówką, w świetnych warunkach atmosferycznych i przy optymalnej dyspozycji ogólnej (cokolwiek to oznacza). Fakt, wtedy się jakoś szczególnie nie przygotowywałam, po prostu pocisnęłam ile sił w nogach i jakoś tak wyszło.. Ale trzeba zaznaczyć, że temperatura była wtedy jakieś 15 stopni niższa, nie było słońca, wiał chłodny wiatr... A w Gdańsku 30 stopni, pełne słońce, żarówa i patelnia.
No ale zapisali się, to jazda na start. Nie ma zmiłuj. Nie ma mowy o odpuszczaniu, przeżyliśmy 10 km w Lęborku w 31 stopniach, to co.. 5 km w Gdańsku nie damy rady? Temperatura też przyjemniejsza, bo o cały jeden stopień niższa!
Zaczęłam sobie liczyć, ile muszę biec, żeby pobić rekord z Sianowa. Cyferki były bezlitosne.. Nie byłam pewna, czy uda mi się z siebie tyle wykrzesać w tym upale. Ale próbować trzeba, cóż począć :)
Na starcie ciasno, mimo stref startowych towarzystwo wymieszane. Ustawiłam się na granicy stref 20-26 i 26 -30 (czy jakoś tak, dokładnie już nie pamiętam, na pewno było "26"). Aspirowałam do tej wyższej, ale jeszcze 20 sekund mnie trzymało w tej wolniejszej.. (życiówka z Sianowa to 26'19"). Uznałam jednak, że to dobry punkt wyjścia, żeby zaatakować swój Personal Best :)
Trasa składała się z czterech pętli po 1125 m, poprzedzonych 500. m dobiegiem. Po tych pierwszych pięciuset metrach zaczęło się wyprzedzanie Zbyt_Ambitnych, czyli osób, które z nieznanych mi powodów ustawiają się w początkowych strefach mimo, że życiówki mają o wiele gorsze. W GP Gdyni jest to samo, ale na większą skalę, bo tutaj wystartowało ok. 750 osób, a tam w Nocnym Biegu Świętojańskim było ponad 4500 biegnących.. Mała różnica.
Biegliśmy po Starym Mieście, między budynkami, przez co GPS wariował. Tuż przed startem, w tłumie oczekujących na wystrzał startera, zgubiłam sygnał i nie wiem nawet, kiedy się odnalazł :) Otaczały mnie same dryblasy (tzn. 180 cm i więcej!), więc gdzieś tam zniknęłam w morzu głów. Ale! Oni nie wiedzieli, że mój niski wzrost to moja ukryta siła i jak tylko padł wystrzał na start, to w trybie NINJA MODE uderzyłam przed siebie i zaczęłam się przeciskać na przód.
Dobrze że tym razem nie odpuściłam sobie rozgrzewki, bo inaczej ten dobieg by za nią robił. Nie doceniałam wcześniej rozgrzewek. Uważałam nawet, że to niepotrzebna strata sił. Trzeba jednak powiedzieć, że kilkadziesiąt (a nawet kilkaset) kilometrów, które pokonałam przez ostatnie miesiące zupełnie zmieniło moje wcześniejsze poglądy. Do listy objawień, zaraz po "zacznij wolniej i rozpędzaj się w miarę upływu biegu" od teraz dopisałam "koniecznie się rozgrzej i rozbiegaj" :) To jednak nie jest "strata sił" :)
Pierwsza pełna pętla była w miarę znośna.. Niestety, osoby kierujące na trasie mnie zmyliły, każąc dobiec do prawej strony trasy, nie wspominając, że za chwilę przy lewej krawędzi będzie punkt z wodą. Szkoda, miałam idealną fryzurę do zepsucia i przez to małe zamieszanie musiałam poczekać z tym swoistym rytuałem do kolejnej pętli. No ale co się odwlecze, to nie uciecze.. :)
Na wysokości startu stała nasza "mała" ekipa kibiców i nie byłabym sobą, jakbym nie cisnęła na maksa, kiedy koło nich przebiegałam. No i tak na pierwszej pętli w brawurowym stylu wyprzedziłam jakieś dwie panie, na drugiej pętli też przygazowałam, jak tylko zobaczyłam znajome twarze i usłyszałam okrzyki "DO RO TA! DO RO TA!". Na trzeciej pętli skupiałam się, żeby nie było po mnie widać olbrzymiego zmęczenia biegiem - wykrzesałam z siebie jakieś rezerwy energii i zdobyłam się na uśmiech, a na czwartej modliłam się, żeby nie wykorkować na oczach Teściów.. :D To by dopiero był żarcik miesiąca... :D
Na metę wpadłam umęczona okrutnie i niestety z czasem gorszym niż w Sianowie o 13 sekund.. Chociaż biorąc pod uwagę naprawdę nieprzyjemne warunki atmosferyczne (oczywiście do biegania, bo podejrzewam, że plażowicze byli aurą zachwyceni), to plamy nie dałam. Osiągnęłam wynik praktycznie taki sam, ale w zdecydowanie gorszych okolicznościach przyrody. Jak się trochę ochłodzi, to powinnam pobić życiówkę bez problemów. O ile takie ekstremalne zmęczenie można nazwać "bez problemów".. :D
Impreza ogólnie na plus, bardzo ładna koszulka bawełniana, w gustownym kolorze "fuchsia" z trochę mniej gustownym św. Dominikiem. Medal wisi, numer startowy z imieniem również dołączył do kolekcji. Jestem zadowolona.
Chociaż od kiedy biegam, to jestem zadowolona przez większość czasu! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz