Dzisiaj miało miejsce pewne symboliczne wydarzenie. Historia zatoczyła koło :)
Jutro stuknie dokładnie rok od moich pierwszych Zawodów Biegowych, którymi był IV Bieg Sylwestrowy w Koszalinie. Dziś odbył się V Bieg Sylwestrowy. Ostatnie zawody w tym roku, stanowiące pewną klamrę dla moich "dokonań".
Chociaż nie powinnam tych dwóch biegów porównywać, choćby ze względu na inną trasę, inny dystans no i zdecydowanie odmienne warunki pogodowe, to jednak pozwolę sobie zauważyć, że w zeszłym roku tylko minutę i cztery sekundy mniej zajęło mi pokonanie dystansu krótszego o całe 700 metrów. Ot, takie śmieszne spostrzeżenie :)
Dzisiaj postanowiłam zaszaleć. Wygrzebałam z dna szuflady spodnie 3/4 i z silnym postanowieniem niezagrzania się, ruszyłam do Hali Widowiskowo - Sportowej :) Oczywiście ubrałam się jeszcze w dżinsy i kurtkę zimową, dla niepoznaki :D
Te krótsze portki to była bardzo dobra decyzja, chociaż nie ukrywam, że był moment, że miałam co do tego pewne wątpliwości. Jednak oparłam się pokusie wskoczenia z powrotem w dżinsy i trzymałam się planu. Opłaciło się :)
Przed startem zrobiliśmy sobie z naszymi towarzyszami niedoli krótką, symboliczną rozgrzewkę ;) taką, żeby się trochę rozruszać, ale też żeby się nie wyprztykać z energii.. :P W końcu nie codziennie podsumowuje się cały rok startowania w zawodach :D
Założeń co do tempa i wyniku końcowego nie miałam praktycznie żadnych. Chciałam pobiec "dobrze", ale świadomość tego, ile pysznego żarełka pochłonęłam w Święta nie pozostawiała złudzeń. Wagę omijam szerokim łukiem, dopóki nie zapadnie "wyrok", żyję w błogiej nieświadomości... Chociaż na zakrętach czułam, jak świąteczny serniczek przelewa się z jednego boczku na drugi. Nie wspominając o makowcu. I pierniku.. i całej masie innych pyszności.. :D
Dlatego tym bardziej cieszy uzyskany rezultat - 33'31", średnie tempo 5:34 min/km. Pomyśleć, że na ostatnim Kłosie (na początku grudnia) z wielkim trudem wykrzesałam z siebie średnie tempo 5:36 na trasie 5 km. Może ten spadek mocy, który odczuwałam przez ostatnie kilka tygodni, wreszcie mnie opuścił? Oby, oby, bo już mi się to przestawało podobać.
Tuż przed pierwszym kilometrem, odłączyłam się od Państwa N. i rozpoczęłam samotną tułaczkę do mety. W kilku miejscach na trasie mijałam życzliwe twarze :) Dziękuję za doping i mobilizowanie do żwawego przebierania nogami :) Szczególne podziękowania należą się Jackowi K., którego okrzyki dodały mi skrzydeł, kiedy walczyłam ze zmęczeniem i odganiałam myśli w stylu "o ludzie, po co mi to było?" ;)
Kiedy na horyzoncie pojawiła się Hala, odpaliłam nitro i sapiąc oraz charcząc niemiłosiernie, wbiegłam na ostatni odcinek. Jeszcze tylko kawałek.. Było mi już strasznie ciężko, więc postanowiłam nie szarpać.. Ale tuż przed ostatnim zakrętem i wbiegnięciem na Halę, przypuściłam ostatni atak i udało mi się wyprzedzić jeszcze jedną osobę. Po prostu.. gdybym nie wyprzedziła i okazałoby się, że jestem pierwszą osobą, dla której już nie starczyło medali.. to plułabym sobie w brodę przez kolejny rok ;) Dlatego musiałam dać z siebie absolutnie wszystko, mimo, że mój rezultat to żaden rekord, ani nic szczególnego. No, ale musiałam, co zrobić? :D
Muszę przyznać, że początkowo ten finisz na Hali mnie w ogóle nie przekonywał. Pierwsze kilka minut w środku też było dość ciężkich, bo brakowało mi świeżego powietrza. Nie jestem szczególnie wysoka i ta panująca w okolicach mety lekka "przyducha" była zdecydowanie trudna do zniesienia. Jednak po kilkudziesięciu minutach spędzonych na rozmowach z innymi uczestnikami i w oczekiwaniu na losowanie nagrody głównej, zdałam sobie sprawę, że spokojnie ochłonęłam i z dużym prawdopodobieństwem nie skończy się to przeziębieniem (jak choćby w zeszłym roku).
Szkoda, że start był tam, gdzie był i nie umieszczono na nim maty.. Już nawet nie ze względu na klasyfikację po czasach brutto, ale druga mata zawsze pozwala wyłapać nieprawidłowości. Pewnie nie byłoby wątpliwości, czy panie z numerami 165 i 166 zostały sklasyfikowane słusznie, czy nie..
niedziela, 29 grudnia 2013
wtorek, 24 grudnia 2013
Biegowa Herbatka Poniedziałkowa - BHP - edycja wigilijna :)
Kolejne poniedziałkowe spotkanie zaczęło się niewinnie. Chociaż osoby śledzące facebookowe poczynania koleżanek biegaczek i kolegów biegaczy, pewnie przeczuwały już, że nie będzie to zwykłe BHP.
Muszę przyznać, że z niepokojem odnotowałam brak Krzyśka Ka. na starcie! Brakowało też Sylwii.. Hm.. :) Michał jednak mnie uspokoił i powiedział, że Krzyś zostawił nam "liścik", w którym zapewniał, że będzie.
Na wspólne truchtanie tym razem skusiły się 24 osoby. Biegliśmy dość zwartą grupą, która tylko momentami i tylko na krótkie chwile lekko się rozjeżdżała. Było prawie wzorowo! ;) i nie mówię tego dlatego, że biegłam z przodu! ;)
Na kilometr przed końcem naszej wspólnej wycieczki, zostaliśmy obtrąbieni przez Krzyśka i Sylwię, którzy chyba już nie mogli się nas doczekać :D
To, co czekało na nas na parkingu, wyniosło poziom kulinarnych popisów na nowy, absolutnie mistrzowski poziom. Chciałoby się powiedzieć - na poziom masterchefa :P
Wielkie podziękowania oczywiście dla Sylwii i Krzyśka, którzy czekali na nas z już częściowo przygotowanymi kubeczkami z pyyyyysznym barszczem. Ledwo zajrzałam do kubeczka, a już pojawił się kolejny powód do podziękowań - wyborne paszteciki! Uczta, panie!
Żeby tego było mało, zupełnie nie wiadomo skąd pojawił się kolega z pienikami, które udało mu się wynegocjować od żony (przy tej okazji podziękowania i pozdrowienia od biegowej braci!) :D A chwilę później ze srebrnym zawiniątkiem stanął przed nami Krzysiek S. Owym zawiniątkiem było ciasto, jak to określił Krzysiek - Jego Lepszej Połowy :) Także wielkie DZIĘKUJEMY dla Lidki! :)
Swoistą wisienką na torcie okazała się wyjątkowo rozgrzewająca herbatka. A może to był sok z gumijagód? Tego nie wiem, ale jakoś nie mogłam złapać smaku przy pierwszym kubku i uraczyłam się trzema dokładkami... :P Do domu biegło mi się.. ciekawie :D
Korzystając z okazji, jaką jest to ogromne wyróżnienie, że to właśnie ja mogę się z Wami dzielić wrażeniami z tego wyjątkowego spotkania, chciałam życzyć wszystkim uczestnikom poniedziałkowych spotkań, ale również ich rodzinom, znajomym i wszystkim bliskim ich sercom (nawet jeśli nie biegają!) wszystkiego najlepszego na te święta, ale również w całym nadchodzącym roku. Z życzeń stricte biegowych - poprawienia życiówek i zrealizowania planów, zadowolenia z treningów i startów, a także ogromnej radochy z biegania. Bo w sumie przecież to o to właśnie chodzi, nie? :)
Muszę przyznać, że z niepokojem odnotowałam brak Krzyśka Ka. na starcie! Brakowało też Sylwii.. Hm.. :) Michał jednak mnie uspokoił i powiedział, że Krzyś zostawił nam "liścik", w którym zapewniał, że będzie.
Na wspólne truchtanie tym razem skusiły się 24 osoby. Biegliśmy dość zwartą grupą, która tylko momentami i tylko na krótkie chwile lekko się rozjeżdżała. Było prawie wzorowo! ;) i nie mówię tego dlatego, że biegłam z przodu! ;)
Na kilometr przed końcem naszej wspólnej wycieczki, zostaliśmy obtrąbieni przez Krzyśka i Sylwię, którzy chyba już nie mogli się nas doczekać :D
To, co czekało na nas na parkingu, wyniosło poziom kulinarnych popisów na nowy, absolutnie mistrzowski poziom. Chciałoby się powiedzieć - na poziom masterchefa :P
Wielkie podziękowania oczywiście dla Sylwii i Krzyśka, którzy czekali na nas z już częściowo przygotowanymi kubeczkami z pyyyyysznym barszczem. Ledwo zajrzałam do kubeczka, a już pojawił się kolejny powód do podziękowań - wyborne paszteciki! Uczta, panie!
Żeby tego było mało, zupełnie nie wiadomo skąd pojawił się kolega z pienikami, które udało mu się wynegocjować od żony (przy tej okazji podziękowania i pozdrowienia od biegowej braci!) :D A chwilę później ze srebrnym zawiniątkiem stanął przed nami Krzysiek S. Owym zawiniątkiem było ciasto, jak to określił Krzysiek - Jego Lepszej Połowy :) Także wielkie DZIĘKUJEMY dla Lidki! :)
Swoistą wisienką na torcie okazała się wyjątkowo rozgrzewająca herbatka. A może to był sok z gumijagód? Tego nie wiem, ale jakoś nie mogłam złapać smaku przy pierwszym kubku i uraczyłam się trzema dokładkami... :P Do domu biegło mi się.. ciekawie :D
Korzystając z okazji, jaką jest to ogromne wyróżnienie, że to właśnie ja mogę się z Wami dzielić wrażeniami z tego wyjątkowego spotkania, chciałam życzyć wszystkim uczestnikom poniedziałkowych spotkań, ale również ich rodzinom, znajomym i wszystkim bliskim ich sercom (nawet jeśli nie biegają!) wszystkiego najlepszego na te święta, ale również w całym nadchodzącym roku. Z życzeń stricte biegowych - poprawienia życiówek i zrealizowania planów, zadowolenia z treningów i startów, a także ogromnej radochy z biegania. Bo w sumie przecież to o to właśnie chodzi, nie? :)
środa, 11 grudnia 2013
Dzień konia... A w zasadzie wieczór...
Przeszłam dzisiaj samą siebie.. Postanowiłam zacząć szykować się na basen wcześniej niż zwykle.. żeby nie było, że wszystko w biegu i na ostatnią chwilę.. Później pomyślałam, że wezmę sobie do samochodu jakąś płytę, bo po likwidacji eski rock jakoś mi nie po drodze z vox fm.. żeby jeszcze grali tylko te stare disco-hiciory.. ale częstotliwość, z jaką pojawia się tam disco polo jest dla mnie niestety nie do zniesienia..
Spakowana, wyszykowana, wsadziłam karnet na basen do dowodu rejestracyjnego między prawo jazdy i awaryjne dwie dychy, takie na wszelki wypadek.. Ubrałam się, już miałam wychodzić, ale przypomniało mi się, że przecież nie wzięłam płyty! Chwyciłam płytę i poleciałam.. Uszłam zaledwie kilka kroków, kiedy uświadomiłam sobie, że zapomniałam telefonu.. "E tam, po co mi telefon na basenie?"
Wsiadłam do samochodu, odnalazłam jeszcze inne płyty, ostatecznie stwierdziłam, że puszczę sobie inna niż ta wzięta z domu. Zadowolona i rozśpiewana ruszyłam w stronę basenu.
Jak nigdy, wszystko układało się idealnie. Pierwszy newralgiczny lewoskręt - od razu, bez problemu. Jupi! Dojeżdżam do świateł - cyk - zielone. "To tak specjalnie dla mnie?" Hip hip hurra! Zajechałam pod basen prawie 10 minut przed czasem. "Jestem taka boska, że aż brakuje słów". Wysiadam z samochodu, chowam klucze do jednej kieszeni, sięgam do drugiej, żeby wygrzebać karnet... No. Szkoda, że go nie wzięłam z szafki w przedpokoju. Trudno, zapłacę za wejście, przecież właśnie po to są te "awaryjne dwie dychy". Fuck. Leżą razem z karnetem.. Przy okazji też z prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym.. Pięknie.
Trzeba wracać i to szybko. Myślę sobie: "Zadzwonię do Łukasza, żeby mi rzucił te papiery przez okno i nawet nie będę musiała lecieć do góry, zaoszczędzę trochę czasu". Oh wait.. Przecież zapomniałam telefonu..
Nie muszę chyba dodawać, że w drodze powrotnej z basenu wszystkie światła były czerwone, a przede mną jechali sami maruderzy.. EH...
Zamiast być przed czasem, spóźniłam się 8 minut. To i tak nieźle, mogło być zdecydowanie gorzej, ale rozbierałam się w biegu do szatni :D
Na zajęciach dzisiaj miałam "sprawdzian" na 400m. Znaczy, ja sobie to tak nazwałam, bo po rozgrzewce i kilku ćwiczeniach przygotowujących, miałam przepłynąć te 16 długości bez żadnych przerw. Zresetowałam więc zegarek, żeby dokładnie zmierzyć, ile mi to zajmie. Nie wiem, czy osiągnięty wynik jest bardzo żenujący, czy tylko wyjątkowo kiepski, ale mój czas to 11'03" :) Nie umiem robić nawrotu koziołkowego, więc dopływałam do ściany i bardzo pokracznie się od niej odbijałam :P a to na pewno miało wpływ na wynik! ;)
Spakowana, wyszykowana, wsadziłam karnet na basen do dowodu rejestracyjnego między prawo jazdy i awaryjne dwie dychy, takie na wszelki wypadek.. Ubrałam się, już miałam wychodzić, ale przypomniało mi się, że przecież nie wzięłam płyty! Chwyciłam płytę i poleciałam.. Uszłam zaledwie kilka kroków, kiedy uświadomiłam sobie, że zapomniałam telefonu.. "E tam, po co mi telefon na basenie?"
Wsiadłam do samochodu, odnalazłam jeszcze inne płyty, ostatecznie stwierdziłam, że puszczę sobie inna niż ta wzięta z domu. Zadowolona i rozśpiewana ruszyłam w stronę basenu.
Jak nigdy, wszystko układało się idealnie. Pierwszy newralgiczny lewoskręt - od razu, bez problemu. Jupi! Dojeżdżam do świateł - cyk - zielone. "To tak specjalnie dla mnie?" Hip hip hurra! Zajechałam pod basen prawie 10 minut przed czasem. "Jestem taka boska, że aż brakuje słów". Wysiadam z samochodu, chowam klucze do jednej kieszeni, sięgam do drugiej, żeby wygrzebać karnet... No. Szkoda, że go nie wzięłam z szafki w przedpokoju. Trudno, zapłacę za wejście, przecież właśnie po to są te "awaryjne dwie dychy". Fuck. Leżą razem z karnetem.. Przy okazji też z prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym.. Pięknie.
Trzeba wracać i to szybko. Myślę sobie: "Zadzwonię do Łukasza, żeby mi rzucił te papiery przez okno i nawet nie będę musiała lecieć do góry, zaoszczędzę trochę czasu". Oh wait.. Przecież zapomniałam telefonu..
Nie muszę chyba dodawać, że w drodze powrotnej z basenu wszystkie światła były czerwone, a przede mną jechali sami maruderzy.. EH...
Zamiast być przed czasem, spóźniłam się 8 minut. To i tak nieźle, mogło być zdecydowanie gorzej, ale rozbierałam się w biegu do szatni :D
Na zajęciach dzisiaj miałam "sprawdzian" na 400m. Znaczy, ja sobie to tak nazwałam, bo po rozgrzewce i kilku ćwiczeniach przygotowujących, miałam przepłynąć te 16 długości bez żadnych przerw. Zresetowałam więc zegarek, żeby dokładnie zmierzyć, ile mi to zajmie. Nie wiem, czy osiągnięty wynik jest bardzo żenujący, czy tylko wyjątkowo kiepski, ale mój czas to 11'03" :) Nie umiem robić nawrotu koziołkowego, więc dopływałam do ściany i bardzo pokracznie się od niej odbijałam :P a to na pewno miało wpływ na wynik! ;)
wtorek, 3 grudnia 2013
Huhu-ha, huhu-ha, nie taka zima zła! ;)
Co prawda do zimy jeszcze trochę, ale znalazła się w tytule ze względu na nazwę sobotniego biegu w Jarosławcu - XIII Bieg Mikołajkowy "Powitanie Zimy 2013". Z racji tego, że jesteśmy bardzo gościnni, to pojechaliśmy witać, a co!
To był pierwszy bieg, na który to Trollunio namówił mnie, a nie odwrotnie. Wietrzyłam w tym pewien podstęp.. Otóż ja lobbowałam za wyjazdem do Torunia 8 grudnia, a ponieważ aura nie sprzyja za bardzo jeżdżeniu wszędzie, trzeba było wybrać. A kto przy zdrowych zmysłach wybrałby półmaraton odległy o blisko 240 km zamiast 10 km w odległym o zaledwie 60 km Jarosławcu? Dwa razy mniej do biegania i cztery razy mniej do przejechania. Bilans jest prosty.
Ponadto za Jarosławcem przemawiało też to, że pół listopada chodziliśmy z gilem do ziemi i forma wypracowana na Nocną Ściemę pojechała na dłuższe wakacje. Reasumując - drugi półmaraton byłby dla nas zdecydowanie za dużym obciążeniem.
W czwartek wybraliśmy się jeszcze na rozruch.. Nabiegaliśmy 11 km z małym haczykiem, ale szło nam tak opornie, że miałam poważne obawy, jak to będzie w tym Jarosławcu.. Trasa tego biegu to dwie pętle po 5 km, z czego 500 m biegnie się po plaży. Dwa razy po 500 m to jakby nie liczyć - kilometr. Bieganie po plaży nie należy do moich ulubionych. W ogóle nie lubię biegać po piasku. Jakoś słabiej sobie radzę z okiełznaniem niestabilnej trasy. Oczywistym jest, że na piachu tempo spada, bo nie ma tego odbicia co na nawierzchni asfaltowej czy betonowej.. Jednak wraz ze spadkiem tempa, topnieje moja motywacja. Zupełnie jakby grzęznące nogi nabierały wagi.. No ale to "tylko" kilometr. Jeden z dziesięciu. 10 %. Nie będzie chyba AŻ tak źle, nie?
Mając w pamięci, ile kosztowało mnie w czwartek "rozpędzenie" się do 6:00, z ulgą przyjęłam komunikat po pierwszym kilometrze - 5:37 min/km. Czyli nogi jeszcze pamiętają, jak się przebiera. Nie było to takie oczywiste, co jeszcze potwierdzał duszący kaszel, który towarzyszył mi przez ostatnie kilka dni. Na szczęście przypominał o sobie zaledwie kilka razy w ciągu dnia, ale jednak. Okazem zdrowia nie jestem ;)
Początek biegu był naprawdę obiecujący. Dwa pierwsze kilometry przyzwoicie, 5:37 i 5:30. Na trzecim czekała mnie plaża, a za nią podbieg po płytach i odcinek agrafki. Ale wróćmy do plaży... Należy jej się kilka "ciepłych" słów. Po pierwsze - po co tyle kamieni? I to takich dużych, mokrych, rozjeżdżających się i straszących poważnymi stłuczeniami w razie bliższego kontaktu. Zawsze w takich chwilach bolą mnie zęby, bo oczami wyobraźni widzę siebie lecącą na pysk w te kamienie.. Za pierwszym razem na tym fragmencie wyprzedziły mnie chyba ze trzy osoby. Nie lubię tego. Zła byłam na siebie i na to, że trasa została poprowadzona tak, że po prostu zwalniałam ze strachu przed upadkiem, a nie ze zmęczenia czy bólu nóg.
Po drugie - te kutry. No naprawdę? Lubię ryby, są bardzo fajne i smaczne, ale jak mi powiało taką niezbyt świeżą rybą, to myślałam, że puszczę pawia. Ładnie by się komponował na tych kamieniach, to pewne. Na drugim odcinku plażowym jeden z kutrów prawie mnie zabił! Wykorzystując zaletę biegania drugi raz tej samej trasy, skupiałam się na odcinku jakichś 30-40 cm przede mną i taki miałam mniej więcej zakres widzenia. Pełna koncentracja na absolutnie najbliższym fragmencie trasy, aż tu nagle wyrósł przede mną kuter, który pół godziny wcześniej stał w innym miejscu. No ja rozumiem, że trzeba było je wciągnąć i w ogóle, ale czy to musiało być akurat teraz, kiedy Gwiazda biegnie? :) Odurzona rybim zapaszkiem jeszcze. Eh.
Czarę goryczy przelał jadący prosto na mnie traktor. To żart? Nie, nie. Traktor, prawdziwy, najprawdziwszy nawet. Przytuliłam się więc do skarpy wydmy i grzecznie przeczłapałam koło niego. Być może wziął mnie za jakąś zbłąkaną turystkę, bo chyba po prostu nie wyglądałam, jakbym biegła ;) Albo było to na tyle nieoczywiste :P
Na pierwszej pętli dość szybko "pozbierałam" się po odcinku plażowym. Czwarty kilometr już był znów poniżej 6:00 (bo na trzecim zwolniłam do 6:37), piąty to urwanie kolejnych sekund. Pierwszą pętlę zaliczyłam w czasie poniżej pół godziny, co uznałam za całkiem dobry wynik. Jeszcze tylko powtórzyć to na drugiej pętli i zamknę bieg z czasem poniżej godziny. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić, o czym przekonałam się już na pierwszym kilometrze drugiej pętli.
Tempo w stosunku do pierwszego okrążenia było o ponad 40 sekund gorsze! To sporo, zwłaszcza, że pętla rozpoczynała się sporym zbiegiem. Mam taką nieśmiałą teorię, że odcinek plażowy dał o sobie znać dopiero na tym drugim okrążeniu. Bezpośrednio za plażą był fragment agrafki. Uważnie wypatrywałam znajomych twarzy i nie dawałam dojść do głosu zmęczeniu i wszystkim tym negatywnym myślom z zaledwie 500 metrowego odcinka plaży. Ale jak tylko wybrzmiało moje nazwisko wyczytane przez prowadzącego imprezę, to do głowy zaczęły pukać stłumione wcześniej chochliki. I co się tak cieszysz, zaraz znów plaża, dzika plaża. Sio. Niestety, nie pomogło.
Niby drugi raz powinno się biec łatwiej, bo trasa już nie jest nieznana, a jednak, pogrążona w odmętach tzw. "czarnej dupy" widziałam wszystko na czarno. Zamiast skupiać się na pozytywach (np. ta przeklęta plaża już za mną), dobijałam się myślą, że wyprzedziła mnie kolejna osoba. Nie mam jeszcze do perfekcji opracowanego sposobu na błyskawiczne układanie sobie w głowie. Bo przecież co z tego, że ktoś tam mnie wyprzedził? Miałam przerwę spowodowaną chorobą, naprawdę mało biegałam w ostatnich dniach, więc to żadne zaskoczenie, że nie dysponowałam pełnią formy. Zresztą. nie jestem żadną niepokonaną mistrzynią, że nikt mnie nie może wyprzedzić.
Na ostatnim kilometrze jednak znów zaświeciło słońce. W przenośni i dosłownie :) Wiedziałam już, że nie ma absolutnie żadnych szans, żeby zmieścić się w godzinie, ale za punkt honoru postawiłam sobie, żeby to przekroczenie było możliwie jak najmniejsze. Dałam sobie dwuminutowy margines i odpaliłam wszystkie rezerwy. Gdybym tyle się nad swoim ciężkim losem nie rozczulała i przyspieszyła chwilę wcześniej, udałoby mi się dogonić kobitkę, która wpadła na metę przede mną. No, trudno. Następnym razem :D
Radość z przekroczenia mety i to w czasie 1:00:49 (a za punkt honoru stawiałam sobie nie przekroczyć 1:02:00!) była tak duża, że wyżłopałam na mecie trzy herbaty :) I mimo, że dopadła mnie czarna dupa, do głowy dobijały się negatywne myśli w stylu weź daj sobie spokój, zaraz wyprzedzi cię pan o kulach (jeden z uczestników faktycznie poruszał się o kulach), to jednak udało mi się to wszystko przezwyciężyć i powiedzieć sobie shut up and run, bitch, run. To lepsze niż cały bieg zgodnie z założeniami. Jakby za każdym razem mi się udawało wszystko, co zaplanowałam, to bym chyba wykorkowała z nudów. No i moi czytelnicy też, bo ileż można czytać, że pobiegłam dokładnie tak, jak sobie założyłam, a nawet udało mi się coś tam urwać to tu, to tam..
Zupełnie jak Chrissie Wellington :))) Co prawda, ja nic nie wygrałam, ale satysfakcja z przezwyciężenia słabości to zdecydowanie najlepsza nagroda, jaką udało mi się kiedykolwiek wywalczyć w jakiejkolwiek rywalizacji.
Fajnie, że ten Jarosławiec mi się przytrafił, ale już wiem, że więcej tam nie pojadę, przynajmniej nie na bieganie :) Lubię swoje zęby i wolałabym ich między kamieniami nie zostawiać :D
Podziękowania dla Łukaszka, który towarzyszył mi na trasie :D
To był pierwszy bieg, na który to Trollunio namówił mnie, a nie odwrotnie. Wietrzyłam w tym pewien podstęp.. Otóż ja lobbowałam za wyjazdem do Torunia 8 grudnia, a ponieważ aura nie sprzyja za bardzo jeżdżeniu wszędzie, trzeba było wybrać. A kto przy zdrowych zmysłach wybrałby półmaraton odległy o blisko 240 km zamiast 10 km w odległym o zaledwie 60 km Jarosławcu? Dwa razy mniej do biegania i cztery razy mniej do przejechania. Bilans jest prosty.
Ponadto za Jarosławcem przemawiało też to, że pół listopada chodziliśmy z gilem do ziemi i forma wypracowana na Nocną Ściemę pojechała na dłuższe wakacje. Reasumując - drugi półmaraton byłby dla nas zdecydowanie za dużym obciążeniem.
W czwartek wybraliśmy się jeszcze na rozruch.. Nabiegaliśmy 11 km z małym haczykiem, ale szło nam tak opornie, że miałam poważne obawy, jak to będzie w tym Jarosławcu.. Trasa tego biegu to dwie pętle po 5 km, z czego 500 m biegnie się po plaży. Dwa razy po 500 m to jakby nie liczyć - kilometr. Bieganie po plaży nie należy do moich ulubionych. W ogóle nie lubię biegać po piasku. Jakoś słabiej sobie radzę z okiełznaniem niestabilnej trasy. Oczywistym jest, że na piachu tempo spada, bo nie ma tego odbicia co na nawierzchni asfaltowej czy betonowej.. Jednak wraz ze spadkiem tempa, topnieje moja motywacja. Zupełnie jakby grzęznące nogi nabierały wagi.. No ale to "tylko" kilometr. Jeden z dziesięciu. 10 %. Nie będzie chyba AŻ tak źle, nie?
Mając w pamięci, ile kosztowało mnie w czwartek "rozpędzenie" się do 6:00, z ulgą przyjęłam komunikat po pierwszym kilometrze - 5:37 min/km. Czyli nogi jeszcze pamiętają, jak się przebiera. Nie było to takie oczywiste, co jeszcze potwierdzał duszący kaszel, który towarzyszył mi przez ostatnie kilka dni. Na szczęście przypominał o sobie zaledwie kilka razy w ciągu dnia, ale jednak. Okazem zdrowia nie jestem ;)
Początek biegu był naprawdę obiecujący. Dwa pierwsze kilometry przyzwoicie, 5:37 i 5:30. Na trzecim czekała mnie plaża, a za nią podbieg po płytach i odcinek agrafki. Ale wróćmy do plaży... Należy jej się kilka "ciepłych" słów. Po pierwsze - po co tyle kamieni? I to takich dużych, mokrych, rozjeżdżających się i straszących poważnymi stłuczeniami w razie bliższego kontaktu. Zawsze w takich chwilach bolą mnie zęby, bo oczami wyobraźni widzę siebie lecącą na pysk w te kamienie.. Za pierwszym razem na tym fragmencie wyprzedziły mnie chyba ze trzy osoby. Nie lubię tego. Zła byłam na siebie i na to, że trasa została poprowadzona tak, że po prostu zwalniałam ze strachu przed upadkiem, a nie ze zmęczenia czy bólu nóg.
Po drugie - te kutry. No naprawdę? Lubię ryby, są bardzo fajne i smaczne, ale jak mi powiało taką niezbyt świeżą rybą, to myślałam, że puszczę pawia. Ładnie by się komponował na tych kamieniach, to pewne. Na drugim odcinku plażowym jeden z kutrów prawie mnie zabił! Wykorzystując zaletę biegania drugi raz tej samej trasy, skupiałam się na odcinku jakichś 30-40 cm przede mną i taki miałam mniej więcej zakres widzenia. Pełna koncentracja na absolutnie najbliższym fragmencie trasy, aż tu nagle wyrósł przede mną kuter, który pół godziny wcześniej stał w innym miejscu. No ja rozumiem, że trzeba było je wciągnąć i w ogóle, ale czy to musiało być akurat teraz, kiedy Gwiazda biegnie? :) Odurzona rybim zapaszkiem jeszcze. Eh.
Czarę goryczy przelał jadący prosto na mnie traktor. To żart? Nie, nie. Traktor, prawdziwy, najprawdziwszy nawet. Przytuliłam się więc do skarpy wydmy i grzecznie przeczłapałam koło niego. Być może wziął mnie za jakąś zbłąkaną turystkę, bo chyba po prostu nie wyglądałam, jakbym biegła ;) Albo było to na tyle nieoczywiste :P
Na pierwszej pętli dość szybko "pozbierałam" się po odcinku plażowym. Czwarty kilometr już był znów poniżej 6:00 (bo na trzecim zwolniłam do 6:37), piąty to urwanie kolejnych sekund. Pierwszą pętlę zaliczyłam w czasie poniżej pół godziny, co uznałam za całkiem dobry wynik. Jeszcze tylko powtórzyć to na drugiej pętli i zamknę bieg z czasem poniżej godziny. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić, o czym przekonałam się już na pierwszym kilometrze drugiej pętli.
Tempo w stosunku do pierwszego okrążenia było o ponad 40 sekund gorsze! To sporo, zwłaszcza, że pętla rozpoczynała się sporym zbiegiem. Mam taką nieśmiałą teorię, że odcinek plażowy dał o sobie znać dopiero na tym drugim okrążeniu. Bezpośrednio za plażą był fragment agrafki. Uważnie wypatrywałam znajomych twarzy i nie dawałam dojść do głosu zmęczeniu i wszystkim tym negatywnym myślom z zaledwie 500 metrowego odcinka plaży. Ale jak tylko wybrzmiało moje nazwisko wyczytane przez prowadzącego imprezę, to do głowy zaczęły pukać stłumione wcześniej chochliki. I co się tak cieszysz, zaraz znów plaża, dzika plaża. Sio. Niestety, nie pomogło.
Niby drugi raz powinno się biec łatwiej, bo trasa już nie jest nieznana, a jednak, pogrążona w odmętach tzw. "czarnej dupy" widziałam wszystko na czarno. Zamiast skupiać się na pozytywach (np. ta przeklęta plaża już za mną), dobijałam się myślą, że wyprzedziła mnie kolejna osoba. Nie mam jeszcze do perfekcji opracowanego sposobu na błyskawiczne układanie sobie w głowie. Bo przecież co z tego, że ktoś tam mnie wyprzedził? Miałam przerwę spowodowaną chorobą, naprawdę mało biegałam w ostatnich dniach, więc to żadne zaskoczenie, że nie dysponowałam pełnią formy. Zresztą. nie jestem żadną niepokonaną mistrzynią, że nikt mnie nie może wyprzedzić.
Na ostatnim kilometrze jednak znów zaświeciło słońce. W przenośni i dosłownie :) Wiedziałam już, że nie ma absolutnie żadnych szans, żeby zmieścić się w godzinie, ale za punkt honoru postawiłam sobie, żeby to przekroczenie było możliwie jak najmniejsze. Dałam sobie dwuminutowy margines i odpaliłam wszystkie rezerwy. Gdybym tyle się nad swoim ciężkim losem nie rozczulała i przyspieszyła chwilę wcześniej, udałoby mi się dogonić kobitkę, która wpadła na metę przede mną. No, trudno. Następnym razem :D
Przed :) |
Po :D |
Fajnie, że ten Jarosławiec mi się przytrafił, ale już wiem, że więcej tam nie pojadę, przynajmniej nie na bieganie :) Lubię swoje zęby i wolałabym ich między kamieniami nie zostawiać :D
Podziękowania dla Łukaszka, który towarzyszył mi na trasie :D
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Listopad zamknięty.
Dziwny był to miesiąc i może to dobrze, że już się skończył. Miałam w planach lekkie wyhamowanie, ale okazało się, że zmuszona byłam zaciągnąć hamulec na trochę dłużej, niż początkowo zakładałam. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.. podobno.
Miesiąc zamykam wynikiem naprawdę zawrotnym: 60,01 km w czasie 6h17'23", co oznacza średnie tempo na poziomie 6:17 min/km. Pod względem przebytego dystansu - drugi najgorszy wynik w tym roku. Gorszy był tylko styczeń, ale wtedy ogólnie mało biegałam, a jeszcze na dokładkę: też byłam wtedy chora. Z drugiej strony, jest to mój statystycznie najszybszy miesiąc. Wpływ na to ma fakt, że spośród 8 biegów (MASAKRA!!), aż 3 to były biegi na czas (Gdynia, Kłos i Jarosławiec). A jeszcze trzeba dodać, że poniedziałkowe wspólne bieganie trochę zaniża moje średnie tempo, bo biegnę ciut wolniej, niż bym biegła na "zwykłym" treningu.
W grudniu raczej szału nie będzie, bo pogoda kapryśna i dobrze będzie, jak się nie rozchoruję znowu.. Zwłaszcza, że nie jestem obecnie zdrowa jak ryba, a tylko jako-tako się trzymam ;)
W tym miesiącu czekają mnie dwa biegi "na czas" - Kłos w tę sobotę (7.12) i Bieg Sylwestrowy (28.12). Jeśli chodzi o przebieg, to nie przewiduję jakiegoś szału, bo wiadomo - święta.. :)
Miesiąc zamykam wynikiem naprawdę zawrotnym: 60,01 km w czasie 6h17'23", co oznacza średnie tempo na poziomie 6:17 min/km. Pod względem przebytego dystansu - drugi najgorszy wynik w tym roku. Gorszy był tylko styczeń, ale wtedy ogólnie mało biegałam, a jeszcze na dokładkę: też byłam wtedy chora. Z drugiej strony, jest to mój statystycznie najszybszy miesiąc. Wpływ na to ma fakt, że spośród 8 biegów (MASAKRA!!), aż 3 to były biegi na czas (Gdynia, Kłos i Jarosławiec). A jeszcze trzeba dodać, że poniedziałkowe wspólne bieganie trochę zaniża moje średnie tempo, bo biegnę ciut wolniej, niż bym biegła na "zwykłym" treningu.
W grudniu raczej szału nie będzie, bo pogoda kapryśna i dobrze będzie, jak się nie rozchoruję znowu.. Zwłaszcza, że nie jestem obecnie zdrowa jak ryba, a tylko jako-tako się trzymam ;)
W tym miesiącu czekają mnie dwa biegi "na czas" - Kłos w tę sobotę (7.12) i Bieg Sylwestrowy (28.12). Jeśli chodzi o przebieg, to nie przewiduję jakiegoś szału, bo wiadomo - święta.. :)
czwartek, 28 listopada 2013
Potok myśli.
Jesień. Dłuższe wieczory kosztem dni. Coraz częściej udaje mi się zalec w wyrku z książką lub obejrzeć jakiś film. Nadrabiam zaległości :D Pierwszy rok po porodzie to kompletna biała plama, jeśli chodzi o książki, filmy, ba, nawet nie wiem za bardzo, co się wtedy działo w muzyce, chociaż akurat to jest najłatwiej dostępne.
Opisuję tutaj swoje przygody związane z bieganiem (no, szuraniem), więc te wszystkie radosne refleksje niezwiązane z tematem bloga postanowiłam umieścić gdzie indziej. Jeśli kogoś interesuje, co czytam, oglądam, słucham... albo po prostu o czym postanowiłam się tym razem wygadać, to zapraszam do lektury zakładki "Po godzinach", bo przecież nie samym szuraniem człowiek żyje :)
wtorek, 26 listopada 2013
Wymuszona przerwa.
Powoli kończy się listopad, a ja nawet nie mam przebiegniętych 40 km. Szok :)
Na taki stan rzeczy wpływ miało przede wszystkim przeciągające się przeziębienie, a także fakt, że zaczęło mi świtać w głowie, że może warto jednak ten czas wykorzystać na regenerację. Ostatnie tygodnie przed NŚ były dość intensywne, więc odrobina odpoczynku jest jak najbardziej wskazana.
Zostało mi jeszcze kilka tygodni kursu pływania, więc należyte zaleczenie infekcji było priorytetem. Nie można się ładować na basen z gilem do pasa, więc faszerowałam się różnymi lekami, żeby katar zażegnać. Jak już mi się wydawało, że wygrałam, to następował nawrót. Na szczęście nie musiałam rezygnować z żadnych zajęć, chociaż jak po zeszłotygodniowym basenie znów zaczęło mi cieknąć z nosa, to się lekko podłamałam. To były jednak już ostatnie podrygi, bo do niedzieli już byłam jak nowa ;)
Moje bieganie ograniczało się ostatnio głównie do poniedziałkowych spotkań z biegnijmy.pl. Ponadto Bieg Niepodległości, Kłos i jedna Leśna Piątka dla Michała w dniu jego urodzin. Stąd te zawrotne 40 km na liczniku.
Na Kłosie początkowo chciałam zawalczyć, ale nie było w ogóle o czym mówić. Nie rozbiegałam w ogóle Biegu Niepodległości, więc nogi miałam jak z drewna.. Na 3 km zaczęło mnie coś ciągnąć pod kolanem i zapobiegawczo trochę zwolniłam, żeby sobie nie narobić problemów w biegu o złote kalesony. Nie wspominam już zupełnie o tym, że od momentu, w którym wysiadłam z samochodu do samego startu minęło może ze 3 minuty, więc rozgrzewki żadnej nie zrobiłam ;)
W tym miesiącu czekają mnie jeszcze jedne zawody - 30 listopada dyszka w Jarosławcu. Dałam się namówić Łukaszowi, ale raczej żadnego ścigania z tego nie będzie.
Teraz za priorytet stawiam sobie bardziej urozmaicone "treningi". Pogoda i zdecydowanie krótszy dzień naprawdę nie zachęcają do opuszczania domu, chociaż wiem, jakie to wspaniałe uczucie wrócić po bieganiu i mieć świadomość, że się wygrało z leniem. Na razie jednak, póki trwa mój kurs pływania, nie mogę sobie pozwolić na ryzyko w kwestii przeziębienia. Zostały mi jeszcze 4 lekcje w tym roku i dwa lub trzy spotkania w styczniu.
Jak skończy mi się kurs, to nadal zamierzam utrzymywać przynajmniej jeden basen w tygodniu, bo to jednak bardzo fajna odskocznia i zupełnie inny rodzaj wysiłku. Jednak godzina 19 to na naszym basenie istna zupa.. No i środa jakoś mi średnio pod tym względem pasuje.. No ale o dokładny harmonogram zajęć będę się martwić w styczniu, na razie nie ma co się zastanawiać nad tym na zapas.
Jaki jest zatem mój plan na najbliższe kilka tygodni? W największym skrócie:
3 x bieganie (pn, czw, sb/nd)
1 x pływanie (śr)
1 x cross training (wt)
1 - 2 x gimnastyka wzmacniająca - nogi, korpus (pt/sb i ewentualnie pn)
Mam nadzieję jakoś przetrwać ten okres krótkich dni i podłej pogody. W zeszłym roku jakoś się udało, więc może i w tym roku dam radę :)
Na taki stan rzeczy wpływ miało przede wszystkim przeciągające się przeziębienie, a także fakt, że zaczęło mi świtać w głowie, że może warto jednak ten czas wykorzystać na regenerację. Ostatnie tygodnie przed NŚ były dość intensywne, więc odrobina odpoczynku jest jak najbardziej wskazana.
Zostało mi jeszcze kilka tygodni kursu pływania, więc należyte zaleczenie infekcji było priorytetem. Nie można się ładować na basen z gilem do pasa, więc faszerowałam się różnymi lekami, żeby katar zażegnać. Jak już mi się wydawało, że wygrałam, to następował nawrót. Na szczęście nie musiałam rezygnować z żadnych zajęć, chociaż jak po zeszłotygodniowym basenie znów zaczęło mi cieknąć z nosa, to się lekko podłamałam. To były jednak już ostatnie podrygi, bo do niedzieli już byłam jak nowa ;)
Moje bieganie ograniczało się ostatnio głównie do poniedziałkowych spotkań z biegnijmy.pl. Ponadto Bieg Niepodległości, Kłos i jedna Leśna Piątka dla Michała w dniu jego urodzin. Stąd te zawrotne 40 km na liczniku.
Na Kłosie początkowo chciałam zawalczyć, ale nie było w ogóle o czym mówić. Nie rozbiegałam w ogóle Biegu Niepodległości, więc nogi miałam jak z drewna.. Na 3 km zaczęło mnie coś ciągnąć pod kolanem i zapobiegawczo trochę zwolniłam, żeby sobie nie narobić problemów w biegu o złote kalesony. Nie wspominam już zupełnie o tym, że od momentu, w którym wysiadłam z samochodu do samego startu minęło może ze 3 minuty, więc rozgrzewki żadnej nie zrobiłam ;)
W tym miesiącu czekają mnie jeszcze jedne zawody - 30 listopada dyszka w Jarosławcu. Dałam się namówić Łukaszowi, ale raczej żadnego ścigania z tego nie będzie.
Teraz za priorytet stawiam sobie bardziej urozmaicone "treningi". Pogoda i zdecydowanie krótszy dzień naprawdę nie zachęcają do opuszczania domu, chociaż wiem, jakie to wspaniałe uczucie wrócić po bieganiu i mieć świadomość, że się wygrało z leniem. Na razie jednak, póki trwa mój kurs pływania, nie mogę sobie pozwolić na ryzyko w kwestii przeziębienia. Zostały mi jeszcze 4 lekcje w tym roku i dwa lub trzy spotkania w styczniu.
Jak skończy mi się kurs, to nadal zamierzam utrzymywać przynajmniej jeden basen w tygodniu, bo to jednak bardzo fajna odskocznia i zupełnie inny rodzaj wysiłku. Jednak godzina 19 to na naszym basenie istna zupa.. No i środa jakoś mi średnio pod tym względem pasuje.. No ale o dokładny harmonogram zajęć będę się martwić w styczniu, na razie nie ma co się zastanawiać nad tym na zapas.
Jaki jest zatem mój plan na najbliższe kilka tygodni? W największym skrócie:
3 x bieganie (pn, czw, sb/nd)
1 x pływanie (śr)
1 x cross training (wt)
1 - 2 x gimnastyka wzmacniająca - nogi, korpus (pt/sb i ewentualnie pn)
Mam nadzieję jakoś przetrwać ten okres krótkich dni i podłej pogody. W zeszłym roku jakoś się udało, więc może i w tym roku dam radę :)
piątek, 15 listopada 2013
Oficjalne wyniki GP Gdyni w Biegach Ulicznych
Ukazało się podsumowanie wszystkich gdyńskich imprez w postaci klasyfikacji generalnej. Trzeba było mieć zaliczone co najmniej 3 z 4 biegów i to właśnie trzy najlepsze wyniki były brane pod uwagę. Wróć, nie najlepsze WYNIKI, a najlepsze LOKATY. Za każdy bieg otrzymywało się tyle punktów, ile wynosiło zajęte miejsce w klasyfikacji OPEN (z podziałem na płcie). Zwyciężał ten, kto miał najmniej punktów. Paradoksalnie, Bieg Niepodległości, w którym uzyskałam swój najlepszy czas na trasie, nie wszedł do mojej punktacji, bo z racji największej frekwencji, miałam przed sobą o wiele więcej kobiet niż w takim Biegu Urodzinowym w lutym. Co jest naprawdę śmieszne, bo te dwa starty pod względem wyników dzieli 10 minut.
Ale dość tego marudzenia, czas na:
Tuturu - fanfary :)
W klasyfikacji generalnej znalazło się 411 kobiet i ja, skromna szuraczka, zajęłam zaszczytną 235. pozycję. Uważam to za swój osobisty sukces. Nie dość, że wystartowałam we wszystkich czterech biegach (co wcale takie oczywiste nie było, zwłaszcza ze względu na naszą małą kibickę i jednak sporą odległość od domu..), to jeszcze z osoby, która na pierwszej imprezie w cyklu, w lutym, przebiegła dystans 10 km po raz DRUGI w życiu, przekształciłam się w kogoś, kto uplasował się blisko połowy stawki!
Ktoś może powiedzieć - też mi coś, biega jak pokraka i nawet 55 minut na trasie nie może złamać. To fakt, nie udało się rozmienić tej jednej piątki na drobne, ale, jak już wspomniałam, w lutym miałam wynik powyżej 65 minut. W przeciągu 9 miesięcy urwałam z życiówki dobre 10 minut.
Na koniec trochę humoru:
Ale dość tego marudzenia, czas na:
Tuturu - fanfary :)
W klasyfikacji generalnej znalazło się 411 kobiet i ja, skromna szuraczka, zajęłam zaszczytną 235. pozycję. Uważam to za swój osobisty sukces. Nie dość, że wystartowałam we wszystkich czterech biegach (co wcale takie oczywiste nie było, zwłaszcza ze względu na naszą małą kibickę i jednak sporą odległość od domu..), to jeszcze z osoby, która na pierwszej imprezie w cyklu, w lutym, przebiegła dystans 10 km po raz DRUGI w życiu, przekształciłam się w kogoś, kto uplasował się blisko połowy stawki!
Ktoś może powiedzieć - też mi coś, biega jak pokraka i nawet 55 minut na trasie nie może złamać. To fakt, nie udało się rozmienić tej jednej piątki na drobne, ale, jak już wspomniałam, w lutym miałam wynik powyżej 65 minut. W przeciągu 9 miesięcy urwałam z życiówki dobre 10 minut.
Na koniec trochę humoru:
wtorek, 12 listopada 2013
Ruszyły zapisy na Bieg Zaślubin :)
Pogrzało mnie już chyba dokumentnie, ale zapisałam się już na marcowy Bieg Zaślubin. Ale żeby nie było - Łukasz mnie podpuścił! Omamił mnie wizją niskiego numeru startowego.. No i w ogóle.. :D
Powiem szczerze, długo się nie zastanawiałam :P
Zmieniona została trasa i chyba na lepsze. Dwukrotnie będzie się biegło pętlą dużą i raz tą mniejszą. Może dzięki temu trasa nie będzie się tak ciągnąć.. :)
Poniżej mapka biegu:
Jeszcze jedna ciekawostka względem poprzedniej edycji - teraz będzie się biegło w drugą stronę :) Próbuję sięgać pamięcią, gdzie było z górki, a gdzie pod górkę.. Trasa była chyba jednak dość płaska, bo nie przypominam sobie jakichś znaczących podbiegów czy zbiegów..
Dzisiaj również zapisałam się na Bieg Mikołajkowy w Jarosławcu, który odbędzie się pod koniec listopada. Przeglądałam też kalendarz zawodów na Maratonach Polskich i jeśli chodzi o styczeń, luty i marzec, to wygląda to dość mizernie. Może później coś jeszcze dojdzie, ale na razie wygląda na to, że nie będzie gdzie się pokazać :P
Taki "zastój" oczywiście będzie można wykorzystać na rzetelne treningi i tak dalej.. ;) a skoro już poszło wpisowe na ten Bieg Zaślubin, to można rozpocząć rzeźbienie planu działania :) Jak mam jakiś punkt na horyzoncie, do którego dążę, to jakoś łatwiej jest mi się zmobilizować :)
Grand Prix Biegów Ulicznych w Gdyni - zaliczone!
Dziś (a w zasadzie już wczoraj..) miał miejsce ostatni bieg z cyklu GP Biegów Ulicznych w Gdyni, czyli Bieg Niepodległości. Nietypowo, bo w poniedziałek, chociaż z drugiej strony bardzo typowo, bo zazwyczaj biegi niepodległości odbywają się dokładnie 11 listopada, niezależnie od tego, w jaki dzień tygodnia to wypadnie.
Jechaliśmy do Gdyni "bez planu", z głównym założeniem: zdobyć czwarty medal do kolekcji. Mieliśmy pewne obawy, że po całonocnej zabawie z soboty na niedzielę i późniejszych poprawinach będzie ciężko coś więcej z siebie wykrzesać, ale okazało się, że wcale tacy zmarnowani nie byliśmy. Trochę nam się koncepcja zmieniła, bo początkowo zakładaliśmy, że do Trójmiasta dojedziemy już w niedzielę, albo będziemy startować w poniedziałek, ale z trochę bliższej lokalizacji.
Wyszło jednak inaczej i dzisiaj na 9 minut przed południem, w akompaniamencie tradycyjnych przyśpiewek "czy możemy już wychodzić?", "jesteś już gotowa?" i "mieliśmy wyjechać 20 minut temu!", opuściliśmy Koszalin, zmierzając w stronę Gdyni. Łukaszowa nawigacja pokazała, że podróż zajmie nam 2 h 55 minut, więc przez pierwsze 15 kilometrów w samochodzie panowała grobowa cisza.. Szybko okazało się, że nawigacja skalkulowała czas podróży jak dla "normalnego" poniedziałku i stąd taki wynik..
Za zjazdem na obwodnicę Trójmiasta zabraliśmy czekającego na nas Szwagra i mając jeszcze prawie godzinę do startu, spokojnie podążyliśmy w jego okolice, z nadzieją, że uda nam się znaleźć jakieś sensowne miejsce parkingowe. Niezawodna okazała się miejscówka z poprzedniego biegu. W sumie tylko na Biegu Europejskim musieliśmy szukać miejsca gdzieś indziej.. :)
Aura już jesienna. Powietrze chłodne i dość nieprzyjemne. Co prawda termometr wskazywał 10 stopni, ale na bank temperatura odczuwalna była niższa.. Nie wzięłam jednak pod uwagę tego, że w tłumie jest zdecydowanie cieplej i o wiele trudniej o to chłodne powietrze.. ;) Wystroiłam się więc i w daszek i w opaskę na uszy, na szyję.. No i trzeba było striptease uskuteczniać na trasie.. :D
Początkowo biegłam razem z tłumem, nie starałam się przeciskać do przodu, w końcu to miał być "bieg na zaliczenie". Zanim zegarek odnotował pierwszy kilometr, porzuciłam pierwotną koncepcję i latałam od lewej do prawej, szukając miejsca na dogodne wyprzedzanie. Czasem kogoś przypadkowo szturchnęłam, czasem przekręcałam się ile się dało, żeby tego uniknąć, podnosiłam ręce, żeby nie oberwać łokciami.. No i na 3 km, tuż przed drugim mostem, już wiedziałam, że jak się człowiek porządnie nawpierdziela na takim weselu, to później ma dużo siły, żeby przebierać nogami. Może gdzieś podświadomie uruchomiły się też wyrzuty sumienia? :D Nie wiem, ale już mi się nie chciało snuć z tyłu :D
Jeszcze przed startem zauważyłam, że ostatni bieg w Gdyni za dnia mieliśmy dokładnie pół roku temu. A na trasie poprzednio biegaliśmy 5 miesięcy temu, w Nocnym Biegu Świętojańskim.. Także trochę tego czasu upłynęło..
Podsumowanie GP przedstawia się następująco:
Jechaliśmy do Gdyni "bez planu", z głównym założeniem: zdobyć czwarty medal do kolekcji. Mieliśmy pewne obawy, że po całonocnej zabawie z soboty na niedzielę i późniejszych poprawinach będzie ciężko coś więcej z siebie wykrzesać, ale okazało się, że wcale tacy zmarnowani nie byliśmy. Trochę nam się koncepcja zmieniła, bo początkowo zakładaliśmy, że do Trójmiasta dojedziemy już w niedzielę, albo będziemy startować w poniedziałek, ale z trochę bliższej lokalizacji.
Wyszło jednak inaczej i dzisiaj na 9 minut przed południem, w akompaniamencie tradycyjnych przyśpiewek "czy możemy już wychodzić?", "jesteś już gotowa?" i "mieliśmy wyjechać 20 minut temu!", opuściliśmy Koszalin, zmierzając w stronę Gdyni. Łukaszowa nawigacja pokazała, że podróż zajmie nam 2 h 55 minut, więc przez pierwsze 15 kilometrów w samochodzie panowała grobowa cisza.. Szybko okazało się, że nawigacja skalkulowała czas podróży jak dla "normalnego" poniedziałku i stąd taki wynik..
Za zjazdem na obwodnicę Trójmiasta zabraliśmy czekającego na nas Szwagra i mając jeszcze prawie godzinę do startu, spokojnie podążyliśmy w jego okolice, z nadzieją, że uda nam się znaleźć jakieś sensowne miejsce parkingowe. Niezawodna okazała się miejscówka z poprzedniego biegu. W sumie tylko na Biegu Europejskim musieliśmy szukać miejsca gdzieś indziej.. :)
Aura już jesienna. Powietrze chłodne i dość nieprzyjemne. Co prawda termometr wskazywał 10 stopni, ale na bank temperatura odczuwalna była niższa.. Nie wzięłam jednak pod uwagę tego, że w tłumie jest zdecydowanie cieplej i o wiele trudniej o to chłodne powietrze.. ;) Wystroiłam się więc i w daszek i w opaskę na uszy, na szyję.. No i trzeba było striptease uskuteczniać na trasie.. :D
Początkowo biegłam razem z tłumem, nie starałam się przeciskać do przodu, w końcu to miał być "bieg na zaliczenie". Zanim zegarek odnotował pierwszy kilometr, porzuciłam pierwotną koncepcję i latałam od lewej do prawej, szukając miejsca na dogodne wyprzedzanie. Czasem kogoś przypadkowo szturchnęłam, czasem przekręcałam się ile się dało, żeby tego uniknąć, podnosiłam ręce, żeby nie oberwać łokciami.. No i na 3 km, tuż przed drugim mostem, już wiedziałam, że jak się człowiek porządnie nawpierdziela na takim weselu, to później ma dużo siły, żeby przebierać nogami. Może gdzieś podświadomie uruchomiły się też wyrzuty sumienia? :D Nie wiem, ale już mi się nie chciało snuć z tyłu :D
Jeszcze przed startem zauważyłam, że ostatni bieg w Gdyni za dnia mieliśmy dokładnie pół roku temu. A na trasie poprzednio biegaliśmy 5 miesięcy temu, w Nocnym Biegu Świętojańskim.. Także trochę tego czasu upłynęło..
Podsumowanie GP przedstawia się następująco:
- 09.02. Bieg Urodzinowy Gdyni 10 km
1h05'15" | 6:26 | 2139 / 2241 (lepiej niż 5%) | 147 / 162 (lepiej niż 9%) - 11.05. Bieg Europejski Gdynia 10 km
57'52" | 5:47 | 2482 / 3184 (lepiej niż 22%) | 169 / 332 (lepiej niż 49%)- 21-22.06. Nocny Bieg Świętojański 10 km
56'48" | 5:41 | 2852 / 4363 (lepiej niż 35%) | 210 / 545 (lepiej niż 61%)- 11.11. Bieg Niepodległości Gdynia 10 km55'46" | 5:35 | 3979 / 5594 (lepiej niż 29%) | 271 / 608 (lepiej niż 55%)
Gołym okiem widać progres wyników. Dzisiaj, mimo słabego przygotowania (w minionym tygodniu biegałam raz i to bardzo krótko i wolno, a do tego jeszcze to wesele w weekend), udało mi się ustanowić najlepszy rezultat na tej trasie.Aż ciśnie mi się na usta pytanie "a co by było, jakbym od razu biegła na 100%?". Tego już się nie dowiem, ale nie zamierzam tego tematu jakoś specjalnie roztrząsać. Pobiegłam tak, a nie inaczej i jestem z siebie zadowolona.
Po wartościach procentowych widać, że dzisiaj biegło co prawda więcej osób, ale jednak chyba trochę szybszych ode mnie, bo mimo lepszego czasu, moja pozycja w stawce była gorsza niż poprzednio. Ale ja nie z tych, co się z tysiącami ludzi porównuje.. ;) To tylko dla celów statystycznych i czysto informacyjnie :D
Łukasz postanowił biec ze mną, a przy okazji tak żółwiego dla Niego tempa, porobić trochę zdjęć. Cykał te fotki jak jakiś opętany. Niestety, już coraz szybciej robi się ciemno i im bliżej mety, tym więcej zdjęć rozmazanych. Wybrałam kilka, z których można utworzyć "fotostory" :)
Uśmiech przed startem :)
Na starcie było ciasno, trzeba ostrożnie stawiać nogi :) Bieg uliczny, a nie chodnikowy :P
Gdzieś przed 2 km :)
Nie znudziło się Panu, Panie Fotografie? ;)
Połowa trasy już za mną :D
Kilometr pod górkę..
O jak ja nie lubię podbiegu na ul. Świętojańskiej...
Kiedy ten podbieg się skończy...?
Koniec ul. Świętojańskiej - wreszcie! :D
Trochę nieostre, ale widać "banana" na twarzy, bo zostało już tylko 1,5 km :)
Sea Towers, nadciągam!! :)
Finisz. Tak, ja ledwo żyję, a ten Pan rozmawia przez telefon.... :D Wszystkie medale z Gdyni w komplecie :D
Następny bieg w sobotę w Kłosie, tradycyjnie o 10 :) Jak zdrowie pozwoli, to przypuszczę kolejny atak na życiówkę na 5 km.... :D
- 11.11. Bieg Niepodległości Gdynia 10 km
- 21-22.06. Nocny Bieg Świętojański 10 km
czwartek, 7 listopada 2013
I co dalej?
Wydawać by się mogło, że skoro głównym motorem przy zakładaniu bloga była chęć opisywania przygotowań do NŚ, to po wszystkim zamknę to miejsce na cztery spusty i przestanę pisać. Nic bardziej mylnego, niestety! ;)
Nie ma tak łatwo, oj nie. Co prawda, ostatnio nic nie pisałam i wszystko mogło wskazywać, że faktycznie nie ma już o czym, ale po prostu trochę się rozłożyłam i postanowiłam się podkurować. Przesiadywanie przed komputerem nie idzie w parze z reperowaniem zdrówka, stąd ta cisza :)
Po prawie dwóch tygodniach od Nocnej Ściemy mogę śmiało powiedzieć, że moje przygotowanie było dobre, jeśli nie nawet bardzo dobre. Nie miałam żadnych dolegliwości bólowych, zakwasów, czy innych cudów. Ktoś może powiedzieć - no to za mało z siebie dałaś - ale ja uważam, że dałam z siebie właśnie tyle, ile było trzeba. Nie mam ambicji, żeby się rzucać na wszystko w amoku. Pomalutku, stopniowo, techniką małych kroczków. Dosłownie i w przenośni :)
Trochę gorzej ostatnio z basenem. W zeszłym tygodniu na zajęciach musiało mnie gdzieś zawiać i stąd moje dzisiejsze przeciągające się już trochę przeziębienie. Wczoraj z kolei czułam bardzo dobitnie osłabienie, wynikające z tego przeziębienia. Niby "tylko" coś mnie drapie w gardle, więc nie jest to raczej stan poważny, ale na mojej dyspozycji w wodzie mocno się to odbiło. Zaskakująco mocno, muszę przyznać.
W najbliższy poniedziałek czeka nas ostatni bieg z cyklu Grand Prix Biegów Ulicznych w Gdyni, czyli Bieg Niepodległości. Na liście startowej widnieje blisko 6800 nazwisk.. Szok jakiś. Mój numer startowy jest wyższy niż ilość osób biegnących w poprzedniej imprezie z cyklu (czyli w Biegu Świętojańskim), a ja jestem tym razem w przedostatniej strefie! Tak, wielka sprawa, będę startować ze strefy 50-55 minut, a co!! Zasłużyłam sobie w końcu, to będę biegła :D
Nie przewidujemy z Łukaszem jakichś oszałamiających rekordów życiowych, bo będziemy... po weselu i poprawinach :D Przy okazji pozdrawiam jeszcze narzeczonych, a zaraz nowożeńców: Karolinę i Kajcika :) i tak tego nie przeczytają, ale kiedyś im to wyciągnę i pokażę! ;)
Jeśli zaś chodzi o resztę planów na kończący się 2013 rok.. Oprócz zbliżających się zawodów w Gdyni, będą jeszcze dwa Kłosy, Bieg Sylwestrowy i może jakiś bieg Mikołajkowy.. No ale to się jeszcze okaże :) Teraz będzie więcej biegania spontanicznego, bez planów i założeń, a mniej "trenowania" :)
Nie ma tak łatwo, oj nie. Co prawda, ostatnio nic nie pisałam i wszystko mogło wskazywać, że faktycznie nie ma już o czym, ale po prostu trochę się rozłożyłam i postanowiłam się podkurować. Przesiadywanie przed komputerem nie idzie w parze z reperowaniem zdrówka, stąd ta cisza :)
Po prawie dwóch tygodniach od Nocnej Ściemy mogę śmiało powiedzieć, że moje przygotowanie było dobre, jeśli nie nawet bardzo dobre. Nie miałam żadnych dolegliwości bólowych, zakwasów, czy innych cudów. Ktoś może powiedzieć - no to za mało z siebie dałaś - ale ja uważam, że dałam z siebie właśnie tyle, ile było trzeba. Nie mam ambicji, żeby się rzucać na wszystko w amoku. Pomalutku, stopniowo, techniką małych kroczków. Dosłownie i w przenośni :)
Trochę gorzej ostatnio z basenem. W zeszłym tygodniu na zajęciach musiało mnie gdzieś zawiać i stąd moje dzisiejsze przeciągające się już trochę przeziębienie. Wczoraj z kolei czułam bardzo dobitnie osłabienie, wynikające z tego przeziębienia. Niby "tylko" coś mnie drapie w gardle, więc nie jest to raczej stan poważny, ale na mojej dyspozycji w wodzie mocno się to odbiło. Zaskakująco mocno, muszę przyznać.
W najbliższy poniedziałek czeka nas ostatni bieg z cyklu Grand Prix Biegów Ulicznych w Gdyni, czyli Bieg Niepodległości. Na liście startowej widnieje blisko 6800 nazwisk.. Szok jakiś. Mój numer startowy jest wyższy niż ilość osób biegnących w poprzedniej imprezie z cyklu (czyli w Biegu Świętojańskim), a ja jestem tym razem w przedostatniej strefie! Tak, wielka sprawa, będę startować ze strefy 50-55 minut, a co!! Zasłużyłam sobie w końcu, to będę biegła :D
Nie przewidujemy z Łukaszem jakichś oszałamiających rekordów życiowych, bo będziemy... po weselu i poprawinach :D Przy okazji pozdrawiam jeszcze narzeczonych, a zaraz nowożeńców: Karolinę i Kajcika :) i tak tego nie przeczytają, ale kiedyś im to wyciągnę i pokażę! ;)
Jeśli zaś chodzi o resztę planów na kończący się 2013 rok.. Oprócz zbliżających się zawodów w Gdyni, będą jeszcze dwa Kłosy, Bieg Sylwestrowy i może jakiś bieg Mikołajkowy.. No ale to się jeszcze okaże :) Teraz będzie więcej biegania spontanicznego, bez planów i założeń, a mniej "trenowania" :)
czwartek, 31 października 2013
Podsumowanie października
Miesiąc się już prawie skończył, nadszedł więc czas, żeby podliczyć to i owo.
Miałam w planach dzisiaj wyskoczyć jeszcze na lekki trening, ale niestety, coś mnie w gardle drapie, więc nie ma co kusić losu. Obstawiłam się różnymi specyfikami i walczę, żeby się to nie rozkręciło.
Październik był miesiącem przepracowanym naprawdę solidnie. Kolejny raz padł rekord przebiegniętych kilometrów. Należy również wspomnieć o życiówce w półmaratonie! Z tego jestem naprawdę bardzo zadowolona!
Ten miesiąc przedstawia się w liczbach w sposób następujący:
Łączny dystans : 135,64 km
Łączny czas treningów: 14h 27' 45"
Średnie tempo treningów: 6:24
To zdecydowanie REKORDOWY miesiąc :) Pod każdym względem! Oby listopad był co najmniej tak intensywny, jak październik :)
Miałam w planach dzisiaj wyskoczyć jeszcze na lekki trening, ale niestety, coś mnie w gardle drapie, więc nie ma co kusić losu. Obstawiłam się różnymi specyfikami i walczę, żeby się to nie rozkręciło.
Październik był miesiącem przepracowanym naprawdę solidnie. Kolejny raz padł rekord przebiegniętych kilometrów. Należy również wspomnieć o życiówce w półmaratonie! Z tego jestem naprawdę bardzo zadowolona!
Ten miesiąc przedstawia się w liczbach w sposób następujący:
Łączny dystans : 135,64 km
Łączny czas treningów: 14h 27' 45"
Średnie tempo treningów: 6:24
To zdecydowanie REKORDOWY miesiąc :) Pod każdym względem! Oby listopad był co najmniej tak intensywny, jak październik :)
Panie Prezesie! Melduję wykonanie zadania!
Kiedy zakładałam tego bloga, miałam na koncie dwa medale (Bieg Sylwestrowy i Bieg Urodzinowy Gdyni) oraz pięć "występów" w Kłosie. Myślami wybiegałam w przyszłość i nieśmiało marzyłam sobie, że pod koniec października rozprawię się z półmaratonem na Nocnej Ściemie. Nikomu nawet o swoich planach nie mówiłam, bo te nieco ponad 21 km wydawało mi się wtedy dystansem niemożliwym do przebycia dla zwykłego, szarego zjadacza chleba.
Do pierwszego półmaratonu (Bytów, na który dałam się namówić kolegom biegaczom) byłam przygotowana... fatalnie. Od marca, kiedy to podjęłam decyzję o starcie, do 1 czerwca (start) miałam zaledwie cztery biegi dłuższe niż 10 km (tak dokładnie to: 12,31 km, 14,47 km, 12,65 km i 15,10 km). Łukasz bardzo sceptycznie podchodził do czekającego nas wyzwania. Nas, bo przecież jak się zapisałam, to trochę jakbym postawiła Go pod ścianą i nie pozostawiłam wyboru.. :) i tak oto też musiał się zapisać.
Ponieważ mamy jeszcze odrobinę oleju w głowie (co nie zawsze wydaje się takie oczywiste), uznaliśmy, że nie będzie wstydu, jeśli zdarzy nam się trochę pomaszerować. I mimo, że mało to sportowe, jechaliśmy do Bytowa z założeniem "dotrzeć do mety, choćby na czworaka". Udało się na dwóch nogach, ale ten półmaraton nie był obojętny dla moich nóg. Przez kilka dni chodziłam okrakiem... Oczywiście nie przeszkodziło mi to w starcie na 15 km zaledwie 8 dni później. Także tego oleju w głowie troszkę jest, ale nie znowu tak dużo ;D
To była cenna lekcja. Wiedziałam już, że żeby przebiec cały półmaraton, trzeba jednak do tych przygotowań podejść na poważnie i bardzo rzetelnie. Swoje trzeba wybiegać i koniec. Najczęściej chyba startowałam na 10 km, a mimo to dopiero gdzieś na przełomie sierpnia i września poczułam, że ten dystans nie przysparza mi większych problemów. Nie pojawiały się już myśli samobójcze na ostatnim lub przedostatnim kilometrze ;) dystans 10 km zaczął mi sprawiać przyjemność. Kilometry mijały nie wiadomo kiedy.. Wtedy już wiedziałam, że to zasługa treningów, coraz dłuższych wybiegań.
Po tym trochę przydługawym wstępie, przejdę do meritum (nareszcie..). Z góry jednak uprzedzam, że będzie to jedna wielka prywata, dłużyzny i koncert życzeń dla znajomych (nie tylko królika) :)
W przeciwieństwie do beztroskiego startu w półmaratonie w Bytowie, teraz wzięłam sobie solidne przygotowania do serca. Od początku sierpnia praktycznie każda niedziela to długie wybieganie. Najczęściej 13-15 km. Z końcem września zaczęłam przekraczać magiczną 15-tkę i co tydzień przebiegałam odrobinę więcej, żeby na dwa tygodnie przed Nocną Ściemą zrobić prawie 19,5 km podczas treningu. Utrzymywałam spokojne tempo, starałam się nie szarpać, nie przeciążać. Oswajałam się z dłuższym wysiłkiem.
Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany dzień (a w zasadzie noc!). Bałam się trochę, że przebyta praktycznie tydzień przed startem jelitówka mnie mocno osłabiła i nie zdążę się odpowiednio zregenerować, czy co tam.. Już się zaczęło pojawiać zwątpienie, czy moje przygotowania nie pójdą na marne przez rzecz tak banalną jak sraczka. Paradoksalnie, chyba mi to trochę pomogło, bo przez tydzień rewolucji żołądkowych schudłam prawie 2 kg, a ze strachu przed kolejnym tygodniem męki, jadłam jak ptaszek, żeby nie przeciążać żołądka. Byłam lżejsza, a jak wiadomo, lżejszym biega się szybciej i lepiej :P
Pakiety startowe odebraliśmy już w piątek, żeby nie zostawiać sobie wszystkiego na ostatni moment, a także po to, żeby trochę odciążyć pracowników Biura Zawodów, którzy i tak będą mieli pełne ręce roboty przez całą sobotę.
Początkowo zakładaliśmy, że zdrzemniemy się w ciągu dnia razem z naszym dwuletnim Bąkiem. Haha, dobre sobie. Znaczy, córka spała bardzo dobrze, wstała wypoczęta i gotowa hasać do samej nocy... My przeleżeliśmy jak mumie, wpatrując się w sufit i czekając na sen, który niestety nie chciał przyjść. Dziwne...
Trudno, jakoś to będzie. Zapakowaliśmy się całą trójką na Pasta Party. W drodze do Picollo ustaliliśmy, że zjemy wersję wege, bo mięso jest cięższe i dłużej się trawi. A tak po prawdzie, to po prostu miałam nieodpartą ochotę na szpinak, bo jakoś ostatnio się nie składało, żeby samemu go przyrządzić. To był strzał w dziesiątkę, bo szamka była naprawdę przednia. A jak dodam, że nasza mała zatwardziała fanka bolognese zajadała szpinak ze smakiem, to chyba więcej mówić nie trzeba. No fakt, twierdziła, że je brokuła, ale i to i to jest zielone, więc trzeba jej tę drobną pomyłkę wybaczyć.
Później wybraliśmy się do znajomych na naradę przed startem ;) Nastroje sportowe, pełna gotowość do biegu. Wszyscy wystrojeni w "piżamki" z logiem NŚ. Sekta jakaś, czy co? :D
Praktycznie do godziny 21 nie byliśmy do końca zdecydowani, czy idziemy na oficjalne otwarcie zawodów i pokaz filmu do BTD, czy może spróbujemy zasnąć.. Ostatecznie padło na teatr i pierwsze nasze "pełne" uczestnictwo w atrakcjach przygotowanych przez organizatora zawodów. Zazwyczaj przychodzimy/przyjeżdżamy na chwilę przed startem i zaraz po przebiegnięciu się zwijamy. Tym razem nie trzeba było wracać "do dziecka", bo przecież będzie słodko chrapać.. Decyzja zapadła - idziemy na uroczyste otwarcie, na 22:30 do teatru.
Niewiele brakowało, a byśmy nie zdążyli.. O 22:01 nastąpiło jednak wyłączenie zasilania w naszym dziecku i można było chwycić wszystkie przygotowane wcześniej bambetle i udać się w stronę BTD. Wyświetlano film "Spirit of the marathon", ciekawy dokument o przygotowaniach szóstki śmiałków do maratonu w Chicago w 2005 roku. Ten film tylko utwierdził mnie w przekonaniu, jak ważne są przygotowania i treningi. Nie można rzucać się z motyką na słońce, bo to nierozsądne i raczej niezdrowe. Podbudowana tym, że przepracowałam solidnie ostatnie kilka tygodni, naładowana kofeiną, którą wlewaliśmy w siebie z Łukaszem w postaci gazowanego napoju o czarnym zabarwieniu, czułam coraz większe podekscytowanie zbliżającym się startem.
Jak skończył się film i trzeba się było wynieść z teatru, zaczęły się schody. Po krótkiej rozmowie z Jackiem i Markiem K., udaliśmy się w stronę stadionu, żeby zobaczyć, jak to wszystko wygląda.. Moje oczy robiły się coraz mniejsze, a od nieustannego ziewania bałam się, że mi rozerwie usta. Pomyślałam sobie, że czarno to wszystko widzę, chociaż w głębi duszy miałam ogromną nadzieję, że adrenalina zrobi swoje i senność sobie gdzieś pójdzie na te kilka następnych godzin..
Po godzinie 1:00, dostaliśmy cynk od Żeni, że jej ekipa jest już gotowa, wyspana i jak chcemy, możemy jeszcze do nich wstąpić, bo co będziemy tak siedzieć w samochodzie. Udaliśmy się więc znów w okolice BTD, wykorzystaliśmy też tę okazję, żeby się załatwić i przebrać w ludzkich warunkach (bo plan był taki, żeby się przebierać w samochodzie :P ).
Dla nas był to drugi półmaraton, a dla naszych towarzyszy - debiut na dystansie. Odnoszę jednak wrażenie, że wszyscy byliśmy równie podekscytowani, chociaż pewnie nie każdy się do tego przyzna. Takie tam, nocne długie wybieganko.. :)
Zrzuciwszy tobołki po drodze na stadion, na linię startu dotarliśmy na jakieś 5 minut przed wystrzałem. Zamieniliśmy kilka słów z Darkiem i Asią, po czym usłyszeliśmy huk i to był sygnał, że przegadaliśmy chyba odliczanie. Albo może go wcale nie było? Nie wiem. Zaczęło się!!!
W odróżnieniu od Bytowa, tym razem nie robiłam sobie żadnych planów poza takim, żeby cały dystans pokonać w biegu. Wiedziałam, że jeśli tak zrobię, to życiówkę mam w kieszeni. W zegarku ustawiłam sobie virtual pacera na tempo 6:15, szybko policzyłam, że taki czas byłby naprawdę mile widziany, ale jak będzie wolniej, to też dobrze. Nie byłam do końca pewna, jak moje mięśnie zareagują na propozycję biegania w środku nocy.. Pierwsza pętla była dość dziwna. Nie umiem powiedzieć, czy nogi miałam "sflaczałe" czy ciężkie.. Jedno jest pewne - wysiłek o tej porze doby był sporym zaskoczeniem dla mojego organizmu. Albo sobie po prostu nawkręcałam, że tak będzie.
Na drugim kilometrze niosło mnie naprawdę ładnie, bo ten kilometr pokonałam w tempie 5:45. Szybko skorygowałam tempo, bo wiedziałam, że szarżowanie na początku skończy się źle. (Tak, tak, dla mnie tempo 5:45 na dłuższym dystansie to właśnie SZARŻOWANIE :P ). Na kolejnych kilometrach tempo stopniowo spadało ku mojemu zadowoleniu, bo dawało to nadzieję, na realizację głównego założenia - BIEC cały czas.
Druga pętla była zdecydowanie przyjemniejsza. Mięśnie się pogodziły z tym, że nie ma spania, a ja wpadłam w rytm. Około 7,3 km dogoniłam Żenię, która startując z drugiej linii, dała się ponieść szalonemu tłumowi. Przez następne 2,5 km biegłyśmy razem, utrzymując tempo w okolicach 6:04. W strategicznym miejscu na trasie Żenia postanowiła się poobnażać, a ja poleciałam dalej trochę ciemną ulicą Modrzejewskiej i dalej tup-tup pod górkę i na stadion.
Okolice Bałtyku były dla mnie największym zaskoczeniem. Obawiałam się podbiegów, a to ta najbardziej płaska część trasy wychodziła mi najwolniej! Po tartanie biegło mi się ciężko, czułam się, jakby buty mi się do nawierzchni kleiły, a po kostce dookoła stadionu człapałam w żółwim tempie. Za każdym razem odliczałam sobie "jeszcze tylko dwa razy", "jeszcze tylko raz", "to już ostatni!".. Takie "mantry" pomagały mi uporać się z podbiegami, więc postanowiłam je zastosować również na tym odcinku. Sprawdziło się rewelacyjnie.
Na trzeciej pętli dotoczyłam się do Karola i pokonaliśmy razem jakieś 2 km. Próbowałam "sprzedać" moją technikę radzenia sobie z podbiegami, ale nie wiem, czy mi się udało :) Mniej więcej na wysokości fotoradaru na Zwycięstwa, Karol kazał mi lecieć dalej, a sam troszkę zwolnił. Pewnie ma 24 punkty karne i bał się zdjęcia! Ja jeszcze swojego konta nie skalałam żadnymi punktami, więc postanowiłam zaszaleć :D A co mi tam!!
Jeszcze jak biegłam z Karolem, to mijał nas Piotrek K., który krzyknął coś w stylu "przebieraj nogami Dorcia" (cytuję z pamięci, więc mogłam coś pokręcić, za co z góry przepraszam :P ), na co ja zareagowałam zwiększeniem tempa do Piotrkowego i zapytałam zadziornie "no to co, lecimy maraton?" ;))) Piotrek chyba się tego nie spodziewał, bo minę miał co najmniej zaskoczoną ;) No ale, dość tych żartów, wiadomo, że w takim tempie to bym za długo nie pobiegła.... :D
Pod koniec trzeciej pętli, na wysokości Niedźwiadka minął mnie kończący już swoje zmagania Marek To., a chwilę później, mniej więcej przy Centrali Artystycznej wyprzedziła mnie Gosia, która ostatecznie zajęła 3 miejsce wśród kobiet. Brawa!
Pod koniec trzeciej pętli, na wysokości Niedźwiadka minął mnie kończący już swoje zmagania Marek To., a chwilę później, mniej więcej przy Centrali Artystycznej wyprzedziła mnie Gosia, która ostatecznie zajęła 3 miejsce wśród kobiet. Brawa!
Jak wybiegałam ze stadionu i ruszałam pod górę na ostatnią pętlę, widziałam wpadającego na stadion Łukasza. Zerknęłam na zegarek i pomyślałam, że to będzie całkiem ładny czas. Nagrodziłam Go krótkimi oklaskami i zakrzyknęłam coś w stylu "brawo Łukasz" (nie pamiętam dokładnie :P ) i ruszyłam dalej, pod górę.. Na wysokości ul. Racławickiej dobiegłam do Piotrka S. i chciałam jakoś inteligentnie zagaić.. Wyszło jednak chyba trochę inaczej, bo Piotr później powiedział mi, że ten mój mało wyszukany tekst "tup tup tup" go trochę dobił. Kurde, a naprawdę chciałam dobrze.. :D
Na Andersa, tuż za Empikiem wyprzedził mnie Rafał, nasz sąsiad, który razem z kolegami biegł maraton. Chwilę pogadaliśmy, ustaliliśmy, że Łukasz już skończył i chłopaki polecieli dalej, a ja czując piekący ból w pośladkach starałam się zrobić wszystko, żeby nie było widać, że strasznie mnie już tyłek boli od tych podbiegów.. ;)
Jak już wreszcie doturlałam się do ul. Stawisińskiego, usłyszałam za sobą kroki, zdecydowanie szybsze niż moje i nagle znalazłam się pod rękę z Markiem Tch. :D Wykrztusiłam z siebie, że tak to ja mogę biegać, a Marek pocieszył mnie, że już naprawdę mało zostało. Tym sposobem przez chwilę leciałam Marek-Taxi ;))) Tak mnie to rozbawiło i podniosło na duchu, że przygasający entuzjazm znów się zaczął rozpalać. Przecież już niedaleko, sam Marek tak powiedział, nie? :)
Koło stadionu czekał na mnie Łukasz wystrojony w kosmiczną folijkę. O jak miło, będzie towarzystwo na ostatnich kilometrach. Miałam siłę, żeby rozmawiać, ale nie chciałam za bardzo jej trwonić, więc na wysokości BTD zapowiedziałam, że chętnie posłucham wszystkiego, co ma do powiedzenia, ale już raczej do mety się nie będę odzywać. Co w moim przypadku jest wyznaniem naprawdę niespotykanym. Z dwóch powodów - jak to, ja się nie będę tyle czasu odzywać? i jak to - nie będę przerywać żadnej opowieści i grzecznie słuchać wszystkiego? heh, a jednak!
Modrzejewskiej pokonałam w skupieniu, starając się oszacować, czy mam jeszcze jakieś siły na finisz. Kiedy już wbiegaliśmy na stadion, Łukasz powiedział "leć dalej sama, nie chcę wprowadzać zamieszania". No to poleciałam. Widzę przed sobą kilka osób i podejmuję decyzję: zagęścić kroki i zwiększyć tempo. I tym sposobem wyprzedziłam kilka osób i praktycznie cały odcinek na stadionie finiszowałam. Zwiększałam tempo na 5:00, a przez linię mety przelatywałam (hehe) w tempie ok. 4:00. Tak przynajmniej zapamiętał to mój zegarek, a to znaczy, że tak właśnie było i koniec :D
Z początku trochę żałowałam, że zapomniałam słuchawek, bo miałam w planach słuchanie muzyki jako rozpraszacza uwagi.. Ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się przejmowałam :) na odcinkach, gdzie mijało się biegnących w drugą stronę, skupiałam uwagę na wyszukiwaniu znajomych twarzy :) jak już kogoś wypatrzyłam, to machałam i pozdrawiałam ;) a nawet przebijałam "piątki" :))
Bieg oceniam bardzo wysoko. Ciężka praca wolontariuszy i organizatorów zaowocowała naprawdę świetną imprezą i rewelacyjną atmosferą. Nie mam się do czego przyczepić, wszystko mi się podobało :) Jestem pełna uznania dla wszystkich, którzy uwijali się tam całą noc, wielkie DZIĘKI!
Na osobne podziękowania zasługuje nasza skromna ekipa "techniczna", dzięki której mamy w ogóle możliwość razem biegać :) Dzięki Tato! :)
Modrzejewskiej pokonałam w skupieniu, starając się oszacować, czy mam jeszcze jakieś siły na finisz. Kiedy już wbiegaliśmy na stadion, Łukasz powiedział "leć dalej sama, nie chcę wprowadzać zamieszania". No to poleciałam. Widzę przed sobą kilka osób i podejmuję decyzję: zagęścić kroki i zwiększyć tempo. I tym sposobem wyprzedziłam kilka osób i praktycznie cały odcinek na stadionie finiszowałam. Zwiększałam tempo na 5:00, a przez linię mety przelatywałam (hehe) w tempie ok. 4:00. Tak przynajmniej zapamiętał to mój zegarek, a to znaczy, że tak właśnie było i koniec :D
Z początku trochę żałowałam, że zapomniałam słuchawek, bo miałam w planach słuchanie muzyki jako rozpraszacza uwagi.. Ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się przejmowałam :) na odcinkach, gdzie mijało się biegnących w drugą stronę, skupiałam uwagę na wyszukiwaniu znajomych twarzy :) jak już kogoś wypatrzyłam, to machałam i pozdrawiałam ;) a nawet przebijałam "piątki" :))
Bieg oceniam bardzo wysoko. Ciężka praca wolontariuszy i organizatorów zaowocowała naprawdę świetną imprezą i rewelacyjną atmosferą. Nie mam się do czego przyczepić, wszystko mi się podobało :) Jestem pełna uznania dla wszystkich, którzy uwijali się tam całą noc, wielkie DZIĘKI!
Na osobne podziękowania zasługuje nasza skromna ekipa "techniczna", dzięki której mamy w ogóle możliwość razem biegać :) Dzięki Tato! :)
środa, 30 października 2013
Netto czy brutto? - Oto jest pytanie!
Netto/brutto, czyli o bieganiu od strony statystyk.
Wpierw wytłumaczenie: czym jest czas netto/brutto prezentowany w wynikach niektórych biegów? Czas brutto jest czasem "od strzału" do czasu przebiegnięcia przez metę. Czas netto zaczyna się liczyć od czasu przebiegnięcia przez linię startu każdego zawodnika. Liczenie czasu netto wymaga od organizatora ułożenia maty na miejscu startu. Jeśli brakuje maty - lub biegniemy bez chipów, a sędziowie spisują wyniki na mecie - o czasie netto możemy zapomnieć.
Po co poruszać kwestie "podatkowe" podczas biegania? Otóż może się okazać, że przy masowych biegach, zanim przekroczymy linię startu może minąć kilka minut. Tak - minut.
Załóżmy, że startujemy w masowym biegu na 10km, w którym są maty na starcie i będzie liczony czas netto. Może się tak złożyć, że osoba która wystartowała przed nami 30 sekund szybciej, pobiegnie trasę o 20 sekund wolniej od nas. Przyjmijmy, że przebiegliśmy trasę (start-meta) w 49:00, a "przeciwnik" w 49:20 - na tablicy wyników mimo wszystko on będzie wyżej, bo jego czas brutto będzie wynosił np. 51:20 ("stracił" 2 minuty zanim przebiegł start), a nasz 51:30 (zanim przebiegliśmy przez start minęło 02:30). Wtedy na mecie okaże się, że taki zawodnik wygrał z nami, bo przybiegł wcześniej, ale hola hola... przecież on wystartował wcześniej, a cały dystans przebiegł wolniej o 20 sekund od nas, mimo wszystko na tablicy wyników taki zawodnik będzie o 10 sekund przed nami. Hmm.
Czy to znaczy, że taka osoba była szybsza od nas?
Tutaj przydałoby się napisać, że organizatorzy starają się rozwiązywać taki problem np. tworzeniem stref startowych. Dzięki temu, wszyscy startujący z jednej strefy mają "szanse" na podobne opóźnienie startu. Co jednak, jeśli w strefie takiej stoi 2 tysiące osób i znowu różnica między początkiem i końcem strefy to minuta? Tacy biegacze - pomimo podobnego czasu również mogą się minąć na tablicy wyników.
Dlaczego ktoś stał na początku strefy? Być może dlatego, że miał szerokie łokcie i nie przeszkadzało mu zagęszczenie na starcie. Być może ustawił się w "szybszej strefie", mimo, że nie powinien.
Zatem klasyfikowanie zawodników w biegach masowych wg czasów brutto może dawać spore rozbieżności w wynikach, zmusza też organizatora do tworzenia stref czasowych.
Przykładowo, Nocna Ściema 2013, kat M-25. Zawodnik z numerem #975 pobiegł połówkę w 1:37:36 i zdobył 3 lokatę swojej kategorii... z kolei zawodnik o numerze #568 pobiegł w 1:37:30 a zajął 4 miejsce w swojej kat. Hmmm... Tyle tylko, że zawodnik #568 wystartował 14 sekund później niż zawodnik #975. Na "okrążeniach" widać, że #568 miał trudniejszy bieg, dużo stracił na pierwszej piątce, stopniowo odrabiał stratę. Może świadomie wybrał strategię "mocnego negative split", może biegł na luzie, a może blokował go początkowo tłum, faktem jednak jest, że pokonał trasę w lepszym czasie niż rywal z kategorii, a pudło odjechało sprzed nosa.
wynik opracowane dzięki http://enduhub.com/
Podobna sytuacja miała miejsce w kat. K-30, gdzie zawodniczka #657 (1:49:33) zajęła 3 miejsce w kat. wiekowej, choć pobiegła szybciej od zawodniczki #562 (1:49:40), która zajęła 2 miejsce. Tutaj zawodniczka #657 przebiegła przez start 8 sekund później.
wyniki opracowane dzięki http://enduhub.com/
Różnica 3-4 miejsce to jest stać a nie stać na pudle w kategorii. W wielu biegach wiążą się z tym nagrody finansowe. W biegach masowych nie można oczekiwać, że wszyscy będą mieli możliwość wystartowania z pierwszej linii. Często słabsi biegacze ustawiają się na linii startu - mam wrażenie, że tylko dla zdjęcia :D blokując szybszych.
Biorąc pod uwagę powyższe, dobrze jest, gdy w biegach masowych zawodnicy "biegną na czas netto". Oczywiście, taka sytuacja może wprowadzić zamęt. Gdyż zawodnik który wbiega na metę i świętuje zwycięstwo mógłby zostać wyprzedzony w wynikach przez kogoś, kto wystartował później i zdobył lepszy czas. Jednak i na taką sytuację jest rozwiązanie - wystarczy ustalić - na wzór kołobrzeskiego Biegu Zaślubin - że pierwszych 50 zawodników na mecie liczona jest wg czasów brutto, a reszta po netto.
A dopytywano Michała już wcześniej ;)
... a teraz muszę cofnąć "Lajka!" ;)
Oczywiście, walka o złote kalesony, ale stałem kiedyś na pudle 1 jedyny raz i wiem, że przynajmniej będzie co wnukom opowiadać. O miejscu w biegu na pewno nie powinien decydować "przecisk" na starcie, bo to jednak bieg, a nie duathlon krecikowo-biegowy.
A sama Ściema? Cud-miód. Do dziś nie możemy odespać tak świętowanej zmiany czasu. :D
Życiówki poprawiliśmy o ładne -naście i -dziesiąt minut - i to bez uwzględniania "ściemniania 1h w plecy" :D
Michał podobno coś wspominał, że cała impreza opierała się na solidnym fundamencie z trytków, szarej taśmy, śliny i pianki montażowej, ale jak mi Bóg miły - nie dało się tego odczuć i uważam, że impreza była zorganizowana wzorowo.
Na cześć Organizatora i Wolontariuszy:
Hip hip - hura!
Oczywiście, walka o złote kalesony, ale stałem kiedyś na pudle 1 jedyny raz i wiem, że przynajmniej będzie co wnukom opowiadać. O miejscu w biegu na pewno nie powinien decydować "przecisk" na starcie, bo to jednak bieg, a nie duathlon krecikowo-biegowy.
A sama Ściema? Cud-miód. Do dziś nie możemy odespać tak świętowanej zmiany czasu. :D
Życiówki poprawiliśmy o ładne -naście i -dziesiąt minut - i to bez uwzględniania "ściemniania 1h w plecy" :D
Michał podobno coś wspominał, że cała impreza opierała się na solidnym fundamencie z trytków, szarej taśmy, śliny i pianki montażowej, ale jak mi Bóg miły - nie dało się tego odczuć i uważam, że impreza była zorganizowana wzorowo.
Na cześć Organizatora i Wolontariuszy:
Hip hip - hura!
wtorek, 29 października 2013
Naściemniane!
Dzisiaj będzie krótko, ale konkretnie :)
Nocna Ściema na dystansie półmaratonu - zaliczona.
Życiówka poprawiona o ponad 14 minut! A gdyby odliczyć jeszcze cofaną godzinę, to już w ogóle czad!
Uaktualniam rubryki tam, gdzie trzeba, ale na dłuższą relację trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.. W niedzielę spałam zaledwie 4 godziny (z czego 1,5h w ciągu dnia..), w poniedziałek miałam taki natłok zajęć, że najzwyczajniej w świecie nie miałam się kiedy podrapać po głowie.. A dziś.. Nie wiem, czy się ze wszystkim wyrobię, bo znów sporo do zrobienia, a doba niestety nie jest z gumy :)
Zdradzę tylko, że nadal unoszę się kilka centymetrów nad ziemią z zadowolenia ze swojego "wyczynu" :)
Nocna Ściema na dystansie półmaratonu - zaliczona.
Życiówka poprawiona o ponad 14 minut! A gdyby odliczyć jeszcze cofaną godzinę, to już w ogóle czad!
Uaktualniam rubryki tam, gdzie trzeba, ale na dłuższą relację trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.. W niedzielę spałam zaledwie 4 godziny (z czego 1,5h w ciągu dnia..), w poniedziałek miałam taki natłok zajęć, że najzwyczajniej w świecie nie miałam się kiedy podrapać po głowie.. A dziś.. Nie wiem, czy się ze wszystkim wyrobię, bo znów sporo do zrobienia, a doba niestety nie jest z gumy :)
Zdradzę tylko, że nadal unoszę się kilka centymetrów nad ziemią z zadowolenia ze swojego "wyczynu" :)
niedziela, 20 października 2013
Powrót na basen.
Przez ostatnie problemy żołądkowe, o których pisałam w poprzednim wpisie, musiałam sobie zrobić przerwę w kursie. Opuściłam środowe zajęcia w obawie, że specyficzne basenowe zapachy jeszcze bardziej mi zaszkodzą.
Dzisiaj w planach mieliśmy wybieganie ze znajomymi, ale pogoda raczej nie sprzyjała towarzyskiemu bieganiu, to zdecydowaliśmy się wybrać całą bandą na basen. Dla mnie bomba, bo już od 10 dni nie pływałam..
Niestety, ta przerwa mocno dała mi się we znaki. Było ciężko, zanim się porządnie rozpływałam to minęło jakieś 20 minut.. Jeśli chodzi o przepłynięty dystans, to też raczej bez szału - raptem 1 km.
W nadchodzącym tygodniu będę ostro nadrabiać.. We wtorek idę na basen razem z Trolluniem i odrabiam ostatnie opuszczone zajęcia, a w środę moja planowa lekcja.. Będzie się działo. Obym się nie zajeździła przed Nocną Ściemą, która już za tydzień!
Dzisiaj w planach mieliśmy wybieganie ze znajomymi, ale pogoda raczej nie sprzyjała towarzyskiemu bieganiu, to zdecydowaliśmy się wybrać całą bandą na basen. Dla mnie bomba, bo już od 10 dni nie pływałam..
Niestety, ta przerwa mocno dała mi się we znaki. Było ciężko, zanim się porządnie rozpływałam to minęło jakieś 20 minut.. Jeśli chodzi o przepłynięty dystans, to też raczej bez szału - raptem 1 km.
W nadchodzącym tygodniu będę ostro nadrabiać.. We wtorek idę na basen razem z Trolluniem i odrabiam ostatnie opuszczone zajęcia, a w środę moja planowa lekcja.. Będzie się działo. Obym się nie zajeździła przed Nocną Ściemą, która już za tydzień!
Po Kłosie..
Nie mylić z "Pokłosiem"! Chociaż atmosfera też trochę gęsta, fakt. Ale od początku..
Na zeszłoroczny cykl GP Amatorskiego Klubu Biegacza przy TKKF w Koszalinie zaprosił nas kolega Krzysztof Ka. Sumiennie stawialiśmy się na każdej z sześciu odsłon i zbieraliśmy punkty, by później zabłysnąć w klasyfikacji generalnej. Niestety, nie przyznawano dodatkowych punktów za uczestnictwo we wszystkich biegach (co uważam za ogromny skandal!), więc ja tych punktów za wiele nie nazbierałam i jakoś tabeli nie zwojowałam.. Trudno, może następnym razem... ;)
GP rozgrywane jest od października do marca, już któryś sezon z rzędu. Po zakończeniu poprzedniego cyklu, szczerze mówiąc trochę mi brakowało takich szybkich piątek no i regularnych spotkań, bo to zawsze miło spędzony czas. Wielkich rekordów nie wykręcam, szału nie robię, ale jak jest okazja poklapać jadaczką, to ja zawsze jestem bardzo chętna! W tym przoduję.. Każdy ma jakąś swoją dyscyplinę, w której jest mocny.. :) Dlatego, nie ukrywam, czekałam na październik i rozpoczęcie nowego cyklu. Na osłodę wpadły dwie edycje Leśnej Piątki, ale na Kłos czekałam również ze względów sentymentalnych - to w końcu mój pierwszy amatorski bieg, na którym zmierzono mi czas i przyznano jakieś miejsce, punkty.. (fakt - bida z nędzą, przybiegłam ostatnia, ale zwyciężyłam w kategorii kobiet!! To na razie moje jedyne zwycięstwo w kat. kobiet...)
Już pod koniec sierpnia chodziły słuchy, że "Kłos" ruszy albo 12 albo 19 października. Wszystko miało się wyjaśnić tradycyjnie po zebraniu Amatorskiego Klubu Biegacza. Tak też się stało. Padło na ten drugi termin, ale jednocześnie usłyszałam informację, że TKKF "nie życzy sobie", żeby to jakoś szczególnie rozgłaszać, a już szczególnie źle widziane było, żeby informacja o terminie biegu ukazała się na stronie biegnijmy.pl...
No cóż, sytuacja nieco kuriozalna, zważywszy na to, że przy każdej odsłonie w zeszłorocznym cyklu było gorączkowe liczenie przybyłych i ocenianie, czy padł rekord frekwencji, a jak już się to działo, to było to niezwykle radosne wydarzenie. Nie rozumiem do końca motywów organizatora.. Trochę się to kupy nie trzyma. Mówiono też o tym, żeby w takim razie ograniczyć możliwość startu tylko biegaczom zrzeszonym w Amatorskim Klubie Biegacza przy TKKF, ale na to się nie zdecydowali. Ponoć dlatego, że "przychodzą też ludzie spoza klubu i biegają tam od dawna".. Nie wiem, czy nasze 6 startów można było potraktować jako "bieganie tam od dawna" (pewnie nie), dlatego jechałam na ten Kłos z mieszanymi uczuciami.. Nie byłam pewna, czy jestem tam mile widziana po prostu..
Na blisko pół godziny udało mi się zupełnie wyprzeć z głowy rozważania o tym, czy powinnam była przyjechać, czy mnie tu "chcą", czy jest kwas.. Skupiłam się na w miarę regularnym oddychaniu i trzymaniu się na kilka kroków przed kolegą Jędrzejem :) Sztuka ta wychodziła mi całkiem dobrze do linii z napisem 4, oznaczającej 4 km. Później było znacznie ciężej, bo mój żołądek przypomniał sobie, że przez prawie tydzień był wywinięty na lewą stronę i delikatnie mówiąc sprawiał mi pewne problemy. Coś mnie zakuło, poczułam płynącą w górę przełyku niemiłą falę, która na szczęście okazała się tylko odczuciem i rozeszła się po kościach. Niemniej, sprawiło to, że troszkę zwolniłam. Na linii z napisem 4,5 km słyszałam, że biegnący za mną kolega jest coraz bliżej. Tuż przed zakrętem na ostatnią prostą zeszłam na zewnętrzną stronę, by umożliwić Jędrzejowi spokojne wyprzedzenie. Nie chciałam, żeby się musiał zastanawiać, czy będę miała mu za złe, że całą trasę siedział mi na plecach, a na ostatniej prostej mnie wyprzedził. Nie miałabym, ale wolałam dać to jasno do zrozumienia :)
Jak tylko ustąpiłam miejsca, to pomyślałam sobie, że może jeszcze ta pozycja nie jest zupełnie stracona, bo świadomość, że zostało raptem kilkadziesiąt metrów i meta, dała mi jakiejś nowej porcji energii. Zastosowałam się do wcześniej zasłyszanych rad o tym, że jak się chce biec szybciej, to należy gęściej przebierać nogami (Łukasz), oraz o tym, że jak się czuje zmęczenie obecnym tempem, to dobrze jest przyspieszyć (Michał) ;) No to połączyłam te rady w jedno i zaczęłam zwiększać tempo.
Pierwsze kilkanaście kroków to była rzeź i już miałam sobie dać spokój, kiedy poczułam, że się naprawdę rozpędzam i niesie mnie jakaś dziwna siła ;) (albo ktoś mnie pchał, a ja tego nie czułam :P ). Odzyskałam swoją pozycję, ale niestety, tylko na chwilę ;) Tuż przed linią mety zostałam ponownie wyprzedzona, ale cieszę się, że udało mi się jeszcze podjąć walkę i tanio skóry nie sprzedałam ;) Pogratulowaliśmy sobie z Jędrkiem na mecie, bo jakby nie patrzeć, finisz mieliśmy ładny :) Przez ładną chwilę (ostatnie 100 m) biegłam z tempem 4:00!
Łukasz za to wykręcił taki numer, że hoho. Nabiegał 20'28" i nieźle wszystkich zaskoczył :) Gratulacje, Trolluniu :*
Tu jednak dobre wieści się kończą. Później zrobiło się znów "kwaśno".. Bieg się odbył, ale szkoda, że praktycznie w tajemnicy. Nie czułam się uprawniona do opowiadania na lewo i prawo, że właśnie 19 października o 10:00 taka impreza będzie miała miejsce, bo przecież nie jestem organizatorem, nie należę do Amatorskiego Klubu Biegacza, ani do TKKF.. W sumie nawet nie do końca nie wiem, czy byłam tam mile widziana.. Okazało się, że wiele osób czekało na informację o dacie pierwszego "Kłosu" i wyraziło swoje niezadowolenie, kiedy na biegnijmy.pl ukazały się pierwsze zdjęcia i relacja... Trudno im się dziwić. My się dowiedzieliśmy pocztą pantoflową, dlatego przyjechaliśmy.. Nie powinno to jednak wyglądać w ten sposób.
Przed chwilą na facebooku TKKFu ukazała się informacja o rozpoczęciu sezonu GP Kłosu, okraszona zdjęciem sprzed startu. W podpisie zawarto informację, jakoby ten bieg miał być "dla członków klubu". Trochę się to mija z prawdą, bo spośród 32 startujących, aż 13 to osoby niezrzeszone, w tym my z Trolluniem. No i jak to wygląda? Jak jakiś tajny bieg dla "elity".. Głupio się teraz czuję, chociaż wiem, że to przecież nie ja jestem winna takiej sytuacji. Jednak pozostał taki niesmak i poczucie, że nie tak to wszystko powinno wyglądać.
Na zeszłoroczny cykl GP Amatorskiego Klubu Biegacza przy TKKF w Koszalinie zaprosił nas kolega Krzysztof Ka. Sumiennie stawialiśmy się na każdej z sześciu odsłon i zbieraliśmy punkty, by później zabłysnąć w klasyfikacji generalnej. Niestety, nie przyznawano dodatkowych punktów za uczestnictwo we wszystkich biegach (co uważam za ogromny skandal!), więc ja tych punktów za wiele nie nazbierałam i jakoś tabeli nie zwojowałam.. Trudno, może następnym razem... ;)
GP rozgrywane jest od października do marca, już któryś sezon z rzędu. Po zakończeniu poprzedniego cyklu, szczerze mówiąc trochę mi brakowało takich szybkich piątek no i regularnych spotkań, bo to zawsze miło spędzony czas. Wielkich rekordów nie wykręcam, szału nie robię, ale jak jest okazja poklapać jadaczką, to ja zawsze jestem bardzo chętna! W tym przoduję.. Każdy ma jakąś swoją dyscyplinę, w której jest mocny.. :) Dlatego, nie ukrywam, czekałam na październik i rozpoczęcie nowego cyklu. Na osłodę wpadły dwie edycje Leśnej Piątki, ale na Kłos czekałam również ze względów sentymentalnych - to w końcu mój pierwszy amatorski bieg, na którym zmierzono mi czas i przyznano jakieś miejsce, punkty.. (fakt - bida z nędzą, przybiegłam ostatnia, ale zwyciężyłam w kategorii kobiet!! To na razie moje jedyne zwycięstwo w kat. kobiet...)
Już pod koniec sierpnia chodziły słuchy, że "Kłos" ruszy albo 12 albo 19 października. Wszystko miało się wyjaśnić tradycyjnie po zebraniu Amatorskiego Klubu Biegacza. Tak też się stało. Padło na ten drugi termin, ale jednocześnie usłyszałam informację, że TKKF "nie życzy sobie", żeby to jakoś szczególnie rozgłaszać, a już szczególnie źle widziane było, żeby informacja o terminie biegu ukazała się na stronie biegnijmy.pl...
No cóż, sytuacja nieco kuriozalna, zważywszy na to, że przy każdej odsłonie w zeszłorocznym cyklu było gorączkowe liczenie przybyłych i ocenianie, czy padł rekord frekwencji, a jak już się to działo, to było to niezwykle radosne wydarzenie. Nie rozumiem do końca motywów organizatora.. Trochę się to kupy nie trzyma. Mówiono też o tym, żeby w takim razie ograniczyć możliwość startu tylko biegaczom zrzeszonym w Amatorskim Klubie Biegacza przy TKKF, ale na to się nie zdecydowali. Ponoć dlatego, że "przychodzą też ludzie spoza klubu i biegają tam od dawna".. Nie wiem, czy nasze 6 startów można było potraktować jako "bieganie tam od dawna" (pewnie nie), dlatego jechałam na ten Kłos z mieszanymi uczuciami.. Nie byłam pewna, czy jestem tam mile widziana po prostu..
Na blisko pół godziny udało mi się zupełnie wyprzeć z głowy rozważania o tym, czy powinnam była przyjechać, czy mnie tu "chcą", czy jest kwas.. Skupiłam się na w miarę regularnym oddychaniu i trzymaniu się na kilka kroków przed kolegą Jędrzejem :) Sztuka ta wychodziła mi całkiem dobrze do linii z napisem 4, oznaczającej 4 km. Później było znacznie ciężej, bo mój żołądek przypomniał sobie, że przez prawie tydzień był wywinięty na lewą stronę i delikatnie mówiąc sprawiał mi pewne problemy. Coś mnie zakuło, poczułam płynącą w górę przełyku niemiłą falę, która na szczęście okazała się tylko odczuciem i rozeszła się po kościach. Niemniej, sprawiło to, że troszkę zwolniłam. Na linii z napisem 4,5 km słyszałam, że biegnący za mną kolega jest coraz bliżej. Tuż przed zakrętem na ostatnią prostą zeszłam na zewnętrzną stronę, by umożliwić Jędrzejowi spokojne wyprzedzenie. Nie chciałam, żeby się musiał zastanawiać, czy będę miała mu za złe, że całą trasę siedział mi na plecach, a na ostatniej prostej mnie wyprzedził. Nie miałabym, ale wolałam dać to jasno do zrozumienia :)
Jak tylko ustąpiłam miejsca, to pomyślałam sobie, że może jeszcze ta pozycja nie jest zupełnie stracona, bo świadomość, że zostało raptem kilkadziesiąt metrów i meta, dała mi jakiejś nowej porcji energii. Zastosowałam się do wcześniej zasłyszanych rad o tym, że jak się chce biec szybciej, to należy gęściej przebierać nogami (Łukasz), oraz o tym, że jak się czuje zmęczenie obecnym tempem, to dobrze jest przyspieszyć (Michał) ;) No to połączyłam te rady w jedno i zaczęłam zwiększać tempo.
Pierwsze kilkanaście kroków to była rzeź i już miałam sobie dać spokój, kiedy poczułam, że się naprawdę rozpędzam i niesie mnie jakaś dziwna siła ;) (albo ktoś mnie pchał, a ja tego nie czułam :P ). Odzyskałam swoją pozycję, ale niestety, tylko na chwilę ;) Tuż przed linią mety zostałam ponownie wyprzedzona, ale cieszę się, że udało mi się jeszcze podjąć walkę i tanio skóry nie sprzedałam ;) Pogratulowaliśmy sobie z Jędrkiem na mecie, bo jakby nie patrzeć, finisz mieliśmy ładny :) Przez ładną chwilę (ostatnie 100 m) biegłam z tempem 4:00!
Łukasz za to wykręcił taki numer, że hoho. Nabiegał 20'28" i nieźle wszystkich zaskoczył :) Gratulacje, Trolluniu :*
Tu jednak dobre wieści się kończą. Później zrobiło się znów "kwaśno".. Bieg się odbył, ale szkoda, że praktycznie w tajemnicy. Nie czułam się uprawniona do opowiadania na lewo i prawo, że właśnie 19 października o 10:00 taka impreza będzie miała miejsce, bo przecież nie jestem organizatorem, nie należę do Amatorskiego Klubu Biegacza, ani do TKKF.. W sumie nawet nie do końca nie wiem, czy byłam tam mile widziana.. Okazało się, że wiele osób czekało na informację o dacie pierwszego "Kłosu" i wyraziło swoje niezadowolenie, kiedy na biegnijmy.pl ukazały się pierwsze zdjęcia i relacja... Trudno im się dziwić. My się dowiedzieliśmy pocztą pantoflową, dlatego przyjechaliśmy.. Nie powinno to jednak wyglądać w ten sposób.
Przed chwilą na facebooku TKKFu ukazała się informacja o rozpoczęciu sezonu GP Kłosu, okraszona zdjęciem sprzed startu. W podpisie zawarto informację, jakoby ten bieg miał być "dla członków klubu". Trochę się to mija z prawdą, bo spośród 32 startujących, aż 13 to osoby niezrzeszone, w tym my z Trolluniem. No i jak to wygląda? Jak jakiś tajny bieg dla "elity".. Głupio się teraz czuję, chociaż wiem, że to przecież nie ja jestem winna takiej sytuacji. Jednak pozostał taki niesmak i poczucie, że nie tak to wszystko powinno wyglądać.
środa, 16 października 2013
Jak nie urok, to..
... rozstrój żołądka, wirus, czy inne badziewie. W każdym razie nic ciekawego.
Dziwnie poczułam się już w poniedziałek około południa, ale zwaliłam to na stres.. Po obiedzie trochę mi przeszło, do 19:00 już prawie ustąpiło, poszłam na "po prostu BIEGNIJMY.pl", czyli poniedziałkowe spotkanie biegowe z herbatką (tym razem nie tylko - dzięki Basi i jej pysznemu ciastu bananowemu). Wyglądało na to, że mi przeszło.
We wtorek od rana czułam się jakoś nie bardzo. Mniej więcej około południa jasne się stało, że coś jest nie w porządku, to nie żaden stres, po prostu mdli mnie i ciężko mi na żołądku. Szybko prześledziłam w głowie jadłospis z ostatnich kilku dni - nic podejrzanego.. Może trochę za dużo pobiegałam jednak w tę niedzielę? A może po takim wysiłku byłam osłabiona i po prostu łatwiej o złapanie latających tu i ówdzie wirusów i bakterii? Pewnie tak..
Miało być lepiej, ale noc nie przyniosła pożądanej poprawy. Kolejny dzień, a mój żołądek nadal strajkuje. Oczywiście, mogło być gorzej, bo wprawdzie "do niczego nie doszło", to jednak nic ciekawego tak kilka dni chodzić z uczuciem, że lada moment może mi się "ulać".. Chociaż nie widziałam większego sensu, to jednak uległam namowom Trollunia i poszłam do lekarza. No i cóż, diagnoza "albo niestrawność, albo jakiś wirus, trzeba czekać, czy coś więcej się z tego rozwinie". Świetnie, tyle to i ja wiedziałam.. Dostałam jakieś tabletki, które "być może poprawią samopoczucie".. Odpukać, na razie jest jakby ciut lepiej..
Niestety, w związku z moim stanem musiałam dzisiaj opuścić zajęcia na basenie.. Zapachy działały na mnie bardzo drażniąco, a jak wiadomo, na basenie jest dość specyficzny i silny zapach, który z pewnością nie zadziałałby na mnie dobrze..
No i tak siedzę i trochę załamuję ręce, bo chciałam w sobotę polecieć szybkie 5 km, ale po takim osłabieniu (a dzisiaj to się bardziej słaniałam niż chodziłam i byłam blada jak ściana), to jednak można o jakimkolwiek forsowaniu się zapomnieć.
Pozostaje też pytanie, jak te moje perypetie zdrowotne odbiją się na Nocnej Ściemie? Sama myśl o tym, że po tygodniach przygotowań, jakiś wirus czy inne nie-wiadomo-co mnie rozłoży i pokrzyżuje plany, jest dość frustrująca.. No ale jeszcze nic nie jest przesądzone, może się okazać, że jutro wstanę zupełnie zdrowa, a wszelkie niestrawności pozostaną tylko mglistym wspomnieniem..
Oby.
Dziwnie poczułam się już w poniedziałek około południa, ale zwaliłam to na stres.. Po obiedzie trochę mi przeszło, do 19:00 już prawie ustąpiło, poszłam na "po prostu BIEGNIJMY.pl", czyli poniedziałkowe spotkanie biegowe z herbatką (tym razem nie tylko - dzięki Basi i jej pysznemu ciastu bananowemu). Wyglądało na to, że mi przeszło.
We wtorek od rana czułam się jakoś nie bardzo. Mniej więcej około południa jasne się stało, że coś jest nie w porządku, to nie żaden stres, po prostu mdli mnie i ciężko mi na żołądku. Szybko prześledziłam w głowie jadłospis z ostatnich kilku dni - nic podejrzanego.. Może trochę za dużo pobiegałam jednak w tę niedzielę? A może po takim wysiłku byłam osłabiona i po prostu łatwiej o złapanie latających tu i ówdzie wirusów i bakterii? Pewnie tak..
Miało być lepiej, ale noc nie przyniosła pożądanej poprawy. Kolejny dzień, a mój żołądek nadal strajkuje. Oczywiście, mogło być gorzej, bo wprawdzie "do niczego nie doszło", to jednak nic ciekawego tak kilka dni chodzić z uczuciem, że lada moment może mi się "ulać".. Chociaż nie widziałam większego sensu, to jednak uległam namowom Trollunia i poszłam do lekarza. No i cóż, diagnoza "albo niestrawność, albo jakiś wirus, trzeba czekać, czy coś więcej się z tego rozwinie". Świetnie, tyle to i ja wiedziałam.. Dostałam jakieś tabletki, które "być może poprawią samopoczucie".. Odpukać, na razie jest jakby ciut lepiej..
Niestety, w związku z moim stanem musiałam dzisiaj opuścić zajęcia na basenie.. Zapachy działały na mnie bardzo drażniąco, a jak wiadomo, na basenie jest dość specyficzny i silny zapach, który z pewnością nie zadziałałby na mnie dobrze..
No i tak siedzę i trochę załamuję ręce, bo chciałam w sobotę polecieć szybkie 5 km, ale po takim osłabieniu (a dzisiaj to się bardziej słaniałam niż chodziłam i byłam blada jak ściana), to jednak można o jakimkolwiek forsowaniu się zapomnieć.
Pozostaje też pytanie, jak te moje perypetie zdrowotne odbiją się na Nocnej Ściemie? Sama myśl o tym, że po tygodniach przygotowań, jakiś wirus czy inne nie-wiadomo-co mnie rozłoży i pokrzyżuje plany, jest dość frustrująca.. No ale jeszcze nic nie jest przesądzone, może się okazać, że jutro wstanę zupełnie zdrowa, a wszelkie niestrawności pozostaną tylko mglistym wspomnieniem..
Oby.
czwartek, 10 października 2013
Żabo-ryba.
Czyżby październik miał być miesiącem pływania? Jeszcze do tego daleko i w obliczu nadchodzącej Nocnej Ściemy, może się okazać niewykonalne, ale zajęcia na basenie dzielnie walczą, by być tą aktywnością, która przynosi najwięcej frajdy.
Pierwsze wprawki do stylu klasycznego (czyli potocznie mówiąc - żabki) były już na ostatnich zajęciach we wrześniu. To było jedno ćwiczenie, a do tego raczej średnio mi wychodziło.. Nie uczyłam się nigdy pływać taką prawdziwą żabką, a trzeba sobie jasno powiedzieć, że jest to styl trudny. Oczywiście mam na myśli poprawnie wykonany, a nie popularną "żabkę plażówkę" :)
A ze mną to jest tak, że jak coś mi średnio wychodzi, to ćwiczę i ćwiczę, żeby wreszcie jako-tako wychodzić zaczęło.. Miałam taki okres w życiu, że mi się nie chciało, a przy pierwszych napotkanych trudnościach, rezygnowałam. Jednak z tym koniec, bo taka postawa zaprowadziła mnie do bardzo niezdrowej otyłości i zasiała nieco spustoszenia w głowie. Niezmiernie się cieszę, że gdzieś ta zagubiona ambicja i perfekcjonizm się jednak odnalazły :) Welcome back!
Kolejną nowością były wprawki do stylu motylkowego. Na pierwszych zajęciach w październiku były bardzo ciekawe ćwiczenia. Takie hybrydy.. Nogi do delfina i ręce do kraula.. albo na grzbiecie, ale z pracą nóg z delfina.. Jednak najbardziej do gustu przypadł mi żabo-delfin. Nie tylko dlatego, że w dzieciństwie Tata mówił do mnie "żabo-ryba", ale również dlatego, że całkiem dobrze mi to wychodziło. A przecież nic tak nie cieszy jak pozytywne rezultaty,
Środowy basen był już jednak trochę mniej satysfakcjonujący, bo nie wszystko mi tak idealnie wychodziło.. ;) Wróciłam więc do domu z lekkim niedosytem. Wiem jednak, że jak się następnym razem wybiorę popływać, to sobie to wszystko jeszcze raz przećwiczę i mam nadzieję, że będzie chociaż odrobinę lepiej... Na razie pełny styl motylkowy jawi mi się jako coś strasznie trudnego. Ale to dobrze! Przynajmniej jest nad czym pracować :)
Pierwsze wprawki do stylu klasycznego (czyli potocznie mówiąc - żabki) były już na ostatnich zajęciach we wrześniu. To było jedno ćwiczenie, a do tego raczej średnio mi wychodziło.. Nie uczyłam się nigdy pływać taką prawdziwą żabką, a trzeba sobie jasno powiedzieć, że jest to styl trudny. Oczywiście mam na myśli poprawnie wykonany, a nie popularną "żabkę plażówkę" :)
A ze mną to jest tak, że jak coś mi średnio wychodzi, to ćwiczę i ćwiczę, żeby wreszcie jako-tako wychodzić zaczęło.. Miałam taki okres w życiu, że mi się nie chciało, a przy pierwszych napotkanych trudnościach, rezygnowałam. Jednak z tym koniec, bo taka postawa zaprowadziła mnie do bardzo niezdrowej otyłości i zasiała nieco spustoszenia w głowie. Niezmiernie się cieszę, że gdzieś ta zagubiona ambicja i perfekcjonizm się jednak odnalazły :) Welcome back!
Kolejną nowością były wprawki do stylu motylkowego. Na pierwszych zajęciach w październiku były bardzo ciekawe ćwiczenia. Takie hybrydy.. Nogi do delfina i ręce do kraula.. albo na grzbiecie, ale z pracą nóg z delfina.. Jednak najbardziej do gustu przypadł mi żabo-delfin. Nie tylko dlatego, że w dzieciństwie Tata mówił do mnie "żabo-ryba", ale również dlatego, że całkiem dobrze mi to wychodziło. A przecież nic tak nie cieszy jak pozytywne rezultaty,
Środowy basen był już jednak trochę mniej satysfakcjonujący, bo nie wszystko mi tak idealnie wychodziło.. ;) Wróciłam więc do domu z lekkim niedosytem. Wiem jednak, że jak się następnym razem wybiorę popływać, to sobie to wszystko jeszcze raz przećwiczę i mam nadzieję, że będzie chociaż odrobinę lepiej... Na razie pełny styl motylkowy jawi mi się jako coś strasznie trudnego. Ale to dobrze! Przynajmniej jest nad czym pracować :)
Najnowsze wieści z frontu ;)
Spieszę donieść, że wszystko w porządku, a ostatnia cisza spowodowana była kombinacją braku czasu i braku weny. To strasznie niefajne połączenie, ale walczę z tym i ten wpis niech będzie na to najlepszym dowodem :)
Do Nocnej Ściemy pozostało już coraz mniej czasu, dlatego trzeba było trochę wydłużyć treningi, żeby się z długim człapaniem nieco oswoić.. Ustanowiłam nowy rekord, jeśli chodzi o najdłuższy bieg w trakcie treningu. W zeszłą niedzielę zrobiliśmy prawie 18 km :) Jestem sobie w stanie wyobrazić, że biegnę jeszcze 3,5 km, a to już by dało dystans półmaratonu. Także o to jestem spokojna, powinnam dać radę pokonać ten dystans. Pozostaje jeszcze tylko pytanie: w jakim czasie?
Pod względem przygotowań i treningów, tym razem jest na pewno zdecydowanie lepiej niż przed Bytowem. Będę jednak się upierać, że start w Bytowie miał sens i stanowi dość ważny punkt w moich obecnych przygotowaniach.
Po pierwsze, dzięki tamtemu startowi wiem, że jestem w stanie zmęczyć dystans półmaratonu.
Po drugie, doceniłam wagę długotrwałych przygotowań (to znaczy, dłuższych niż tydzień :P )
Po trzecie, mam do pobicia życiówkę i planuję zrobić to w dobrym stylu ;) (czyli minimum 10 minut :P)
W zeszłym tygodniu próbowało mnie rozłożyć jakieś podłe przeziębienie, któremu ostatecznie się oparłam. Prawdopodobnie zaziębiłam się na basenie, a później to już tylko naturalna kolej rzeczy - ogólne rozbicie, katar i jakieś drapanie w gardle. Ale to nie czas na chorowanie, więc naszprycowałam się syropami i innymi specyfikami, wbiłam się pod kołdrę, owinęłam szczelnie i zapowiedziałam sama sobie, że nie jest to najlepszy moment na choróbsko i tyle. W niedzielę przypieczętowałam to najdłuższym treningowym biegiem, a w poniedziałek poprawiłam na "po prostu BIEGNIJMY.pl". Mam nadzieję, że rozeszło się po kościach i nie wróci.. :)
Tak więc nie obijam się, trenuję (hehe) i przygotowuję się do wielkiego startu.. ;) Jest 10 dzień miesiąca, a ja mam już nabieganie niespełna 50 km. Jak tak dalej pójdzie, to pierdyknę nowy rekord! :D
Do Nocnej Ściemy pozostało już coraz mniej czasu, dlatego trzeba było trochę wydłużyć treningi, żeby się z długim człapaniem nieco oswoić.. Ustanowiłam nowy rekord, jeśli chodzi o najdłuższy bieg w trakcie treningu. W zeszłą niedzielę zrobiliśmy prawie 18 km :) Jestem sobie w stanie wyobrazić, że biegnę jeszcze 3,5 km, a to już by dało dystans półmaratonu. Także o to jestem spokojna, powinnam dać radę pokonać ten dystans. Pozostaje jeszcze tylko pytanie: w jakim czasie?
Pod względem przygotowań i treningów, tym razem jest na pewno zdecydowanie lepiej niż przed Bytowem. Będę jednak się upierać, że start w Bytowie miał sens i stanowi dość ważny punkt w moich obecnych przygotowaniach.
Po pierwsze, dzięki tamtemu startowi wiem, że jestem w stanie zmęczyć dystans półmaratonu.
Po drugie, doceniłam wagę długotrwałych przygotowań (to znaczy, dłuższych niż tydzień :P )
Po trzecie, mam do pobicia życiówkę i planuję zrobić to w dobrym stylu ;) (czyli minimum 10 minut :P)
W zeszłym tygodniu próbowało mnie rozłożyć jakieś podłe przeziębienie, któremu ostatecznie się oparłam. Prawdopodobnie zaziębiłam się na basenie, a później to już tylko naturalna kolej rzeczy - ogólne rozbicie, katar i jakieś drapanie w gardle. Ale to nie czas na chorowanie, więc naszprycowałam się syropami i innymi specyfikami, wbiłam się pod kołdrę, owinęłam szczelnie i zapowiedziałam sama sobie, że nie jest to najlepszy moment na choróbsko i tyle. W niedzielę przypieczętowałam to najdłuższym treningowym biegiem, a w poniedziałek poprawiłam na "po prostu BIEGNIJMY.pl". Mam nadzieję, że rozeszło się po kościach i nie wróci.. :)
Tak więc nie obijam się, trenuję (hehe) i przygotowuję się do wielkiego startu.. ;) Jest 10 dzień miesiąca, a ja mam już nabieganie niespełna 50 km. Jak tak dalej pójdzie, to pierdyknę nowy rekord! :D
wtorek, 1 października 2013
Fanfary! Podsumowanie września :)
Nareszcie! Udało się! Rekord ilości nabieganych w miesiącu kilometrów został pobity. Wcześniejszy padł w kwietniu i było to 116,32 km. Muszę przyznać, że odczuwałam niedosyt, kiedy każdy kolejny miesiąc zamykałam mniejszym przebiegiem.. Wiadomo, przyczyny były różne, nie było to wynikiem jakiegoś lenistwa, po prostu - tak się składało. A raczej nie składało.
Dlatego tym większa radość, że wreszcie udało się ten kwietniowy wyczyn wynieść jeszcze trochę wyżej. Dodatkowo, nie jest to jakieś 2-3 km, ale ponad 12 :D a średnie tempo, w jakim biegałam w tym miesiącu jest najniższe w całej mojej zapierającej dech w piersiach karierze ;)
Wrzesień można podsumować jako bardzo udany i solidnie przepracowany. Nie dość, że udało mi się poprawić życiówkę na 10 km, to jeszcze ten rekord. Jakbym się uparła, to pękłoby te 130 km, ale nie jestem aż tak zachłanna :) Mam czas!
Dlatego tym większa radość, że wreszcie udało się ten kwietniowy wyczyn wynieść jeszcze trochę wyżej. Dodatkowo, nie jest to jakieś 2-3 km, ale ponad 12 :D a średnie tempo, w jakim biegałam w tym miesiącu jest najniższe w całej mojej zapierającej dech w piersiach karierze ;)
Wrzesień można podsumować jako bardzo udany i solidnie przepracowany. Nie dość, że udało mi się poprawić życiówkę na 10 km, to jeszcze ten rekord. Jakbym się uparła, to pękłoby te 130 km, ale nie jestem aż tak zachłanna :) Mam czas!
poniedziałek, 30 września 2013
Być maratończykiem...
Być maratończykiem - to zapewne marzenie wielu początkujących biegaczy. Ba - założę się, że to marzenie wielu osób które nawet palcem nie kiwną w kierunku jego realizacji - ale to już inna para kaloszy.
Wróćmy jednak do początkujących biegaczy, niektórzy z nich traktują maraton niczym Święty Graal - ale w odróżnieniu od męczarni średniowiecznych poszukiwaczy - dziś wielu chce go "tu i teraz" niczym hotdoga za 1zł z Ikei.
Przeczytałem wiele książek "biegowych", setki artykułów w sieci... no mam już tak, że jak mnie coś zainteresuje, to nie odpuszczę. Nie twierdzę, że pozjadałem wszystkie rozumy, ALE...
"Bieganie metodą Danielsa" - książka którą wziąłem na warsztat jako pierwszą. Najważniejsze, co należy wyciągnąć z tej książki, to fakt, że Jack Daniels to nie to samo co Jack Daniel's (który wszędzie gdzie się da wyskakuje ze swoją łychą). Druga sprawa - to podejście do biegania - czysto techniczne, oparte na tysiącu lat treningów miliardów ludzi. Pan Jack poznał tajemnicę biegania, więc wszystko ma swój cel. Ustalił strefy treningowe w których należy się poruszać, masz biegać z tętnem "od-do", co p. Jack ładnie ubrał też w VDOTy i szacowane tempa, do tego ładnie skroił tabele na wszystko. Generalnie - wszystko, co nie w strefie nie służy niczemu dobremu.
Jego podejście do treningu ma sens. Bo skoro pobiegło się w trupa 5km i coś z tego można oszacować, to każdy z nas - amatorów ma od czego wyjść. Szacujemy sobie VDOT, obliczamy jak mamy trenować i to czynimy Od zawodów do zawodów możemy weryfikować tempa, korygować treningi. Bardzo lubię takie techniczne fiku-miku. Czego chcieć więcej, gdy czarno na białym napisane jest co i jak? Ta książka właśnie taka jest.
"Urodzeni Biegacze" - ot książka "o bieganiu"... Nie no... "jak chce się biegać, to trzeba wyjść z domu i biegać" - proste i popieram to, jednak do książek tych zaglądałem i tak w przerwach regeneracyjnych, ewentualnie wspierając superkompensację leżąc w bezruchu :)
Książka ma się tak do Biegania metodą Danielsa jak Biblia do Biblii Linuksa. Czy da się napisać ciekawie o bieganiu? Tak. Motywem przewodnim książki jest bieganie długodystansowe. Długodystansowe - tj. takie, którego dystans jest dłuższy od maratonu. Główny wątek przeplatany jest zapierającymi dech w piersi opisami biegów na - bagatela 100 MIL i więcej, czyli ponad 160km. Oj... bolą nogi od samego czytania... Ale nie tylko bolą. Książka budzi w nas instynkt biegacza. Wróóóóóć... Książka stara się udowodnić, że w każdym z nas taki instynkt jest i można (należy) go obudzić. Autor wymyślił sobie, że człowiek - choć słaby i pozornie nie przygotowany do biegania, jest jak najbardziej do tego stworzony. Tak, są szybsze zwierzęta, ale Chris wymyślił, a kilku badaczy to potwierdziło, że UWAGA - człowiek polował poprzez "zabieganie" zwierzyny na śmierć. No niezłe jaja... Ludzie dymali przez pół dnia za łanią, żeby padła z przegrzania. Kto ma psa może potwierdzić, że większość jamników padnie podczas szybszej połóweczki ;)... Przy okazji autor rozprawia się z obecnym przemysłem obuwniczym. Najwięcej dostało się firmie Nike - za chęć do zysku. Wątek podobny do poprzedniej, wszystko rzeczowo uzasadnione.
"Jedz i biegaj". To chyba naturalna kontynuacja po wcześniejszym tytule. Książka o ciężkim dzieciństwie i dorastaniu. Scott wcześnie zaczął biegać, dotruchtał do ultramaratonów, a potem, wskoczył na tory wegańskie i stąd ta książka biegowo-kucharska. Odpuszczam sobie te wegańskie wątki, ponieważ dania wydają się być niewykonalne w naszych warunkach. Sam Scott przyznaje, że w pewnym okresie zadłużył kartę, aby zdrowo jeść - no krejzol. Nie ma takiego jedzenia ani w Sano, ani w Lidlu, więc wymiękam, tak wiem, zapewne w Koszalinie da się coś kupić z tych ciekawostek w Piotrze_i_Pawle - ale mi nie po drodze i basta. Scotta widzieliśmy w śniadaniowej tv... Pitu, pitu o ultramaratonach. Promocja zadziałała. Książka w biblioteczce. Polecam, przepisów na szczęście mało - po jednym na zakończenie rozdziału, o bieganiu za to reszta. W przeciwieństwie do tej "recenzji", która w 90% dotyczy przepisów :D
"Bieganie metodą Gallowaya". Gdy zaczynałem "bieganie" byłem jej wiernym wyznawcą... Tzn. nie wiedziałem, że nim jestem, bo z książką zetknąłem się niedawno. Otóż pan Jeff, który o bieganiu wie wszystko, zachęca, aby do biegania podchodzić jak pies do jeża. Trochę pobiegać, a jak opadamy z sił, pomaszerować, potem znowu pobiegać... no wypisz wymaluj - marszobieg. Ale nie taki zwykły... Tu podobnie jak u Danielsa wszystko ma swój sens. Parafrazując: "Biegaj i maszeruj od samego początku a ukończysz maraton z czasem lepszym niż byś biegł". No niewydajemisię. Nie da się jednak ukryć, że wiele z proponowanych rozwiązań ma sens. Fajnie się czyta, jak to otyły pięćdziesięciolatek ledwie wychodził na jogging, a po kilku latach przelatuje maraton poniżej 3h, dzięki tej fantastycznej metodzie. Aaa... pan Jeff prowadzi sklepy dla biegacza - nie zapomnijcie, że buty trzeba wymieniać zaraz jak tylko stracą swoje właściwości... Aaa... jak już kupujecie buty i wam pasują, to kupcie ich dwie- trzy pary. W dzisiejszych czasach trudno o dobre buty... Tjaaa
Co to ma do cholery wspólnego z tematem "Być maratończykiem"?
Jaki morał z przeczytania tych wszystkich książek? Ano Daniels namieszał mi w głowie. Tak, biegałem wg jego planów, ale nigdy nie wytrwałem dłużej niż kilka tygodni - ot strzeliłem sobie cięższy interwał od święta. Potem przeczytałem gdzieś: Na ch*j komuś trener, skoro biega na 10km wolniej niż w 40 minut? Wtedy już zupełnie sobie odpuściłem, a skupiłem się na tym, aby 3, 4 razy w tygodniu wyjść po prostu pobiegać, zwiększając powolutku dystans. Z Gallowaya wyszło, że bieganie szybkich milówek (1,6 km) to owszem, on poleca - do maratonu. Gordon i Chris zabili mi ćwieka - moje dotychczasowe - jeszcze nowe buty biegowe odwiesiłem na haczyk "byle nie do biegania". Doczytałem kilka publikacji... o jakże teraz modnym trendzie na minimalizm... z badań wynika, że najmniej energii traci biegacz biegnący na bieżni amortyzowanej pianką o grubości 10mm. Zainwestowałem w tanie buty z Decathlonu, nawet je ostrugałem nożem. I wiesz co? Dobrze mi z tym, że popróbowałem różnych rozwiązań. Wiem co to znaczy lekki but - ważący 180 gram w rozmiarze 46. Wiem jak się biegnie w klocku o wadze ponad 300 gram. Różnica jest kolosalna.
Co by mi dała wiedza "od sprzedawców"? Że a) potrzebuję specjalnych butów - oczywiście najlepiej z wideoanalizą na bieżni... b) dobry but musi kosztować - w końcu chodzi o zdrowie... c) but - nawet ten najlepszy szybko się zużywa, więc 3 pary na sezon to minimum... d) a jak złapię kontuzję - to najprawdopodobniej potrzebuję specjalnych wkładek (tak, tak, w "Urodzonych" napisali, że przydają się gdzieś tak 2% populacji - reszta nie potrzebuje takich korekt, ale producentom wkładek jest co innego na rękę, producentom butów jak i ich sprzedawcom pasuje zresztą ta wersja - jest spychologia a i da się na tym zarobić). Więc marketing wie jak sobie poradzić z problemami, które sam stworzył. Przy okazji... w trendzie na minimalizm Nike zaczął robić serię Free, New Balance - Minimusy, Adidas - Adipure Motion itd. Oczywiście, te buty kosztują tyle samo co superamortyzowane buty i nikt ich nie zaleca "początkującym", ale widać, że producenci wyczuli trend i rzekę pieniędzy.
Co by mi dała wiedza "od sprzedawców"? Że a) potrzebuję specjalnych butów - oczywiście najlepiej z wideoanalizą na bieżni... b) dobry but musi kosztować - w końcu chodzi o zdrowie... c) but - nawet ten najlepszy szybko się zużywa, więc 3 pary na sezon to minimum... d) a jak złapię kontuzję - to najprawdopodobniej potrzebuję specjalnych wkładek (tak, tak, w "Urodzonych" napisali, że przydają się gdzieś tak 2% populacji - reszta nie potrzebuje takich korekt, ale producentom wkładek jest co innego na rękę, producentom butów jak i ich sprzedawcom pasuje zresztą ta wersja - jest spychologia a i da się na tym zarobić). Więc marketing wie jak sobie poradzić z problemami, które sam stworzył. Przy okazji... w trendzie na minimalizm Nike zaczął robić serię Free, New Balance - Minimusy, Adidas - Adipure Motion itd. Oczywiście, te buty kosztują tyle samo co superamortyzowane buty i nikt ich nie zaleca "początkującym", ale widać, że producenci wyczuli trend i rzekę pieniędzy.
Galloway napisał "na stworzenie biegacza potrzeba 10 lat". I to jest najważniejsza rzecz jaką trzeba wyciągnąć z tej całej dłubaniny. Gdy przyjechałem na Kłos, była to moja druga, albo trzecia przebiegnięta "piątka". Nie wierzyłem, że przeżyłbym przebiegnięcie 10 km. Jednak dystans ten był wkrótce w moim zasięgu. 15 km w Kołobrzegu było moją pierwszą 15 i skończyła się prawie tak samo fatalnie jak pierwszy Kłos. Czy wyciągnąłem z tego naukę? Tak. Nie biegam "na maksa" na dystansach, których nie "wybiegałem". Nie - nie muszę pobiec maratonu. Nie czuję takiej potrzeby - teraz. Spokojnie, przyzwyczaję nogi do biegania dłuższych dystansów... niech to przyjdzie naturalnie. Ale... niech to będzie też ambitne - szybkie bieganie. Nie chcę biec maratonu w 5-6h. Dzisiaj - mam takie wrażenie - wiele osób chce go "pobiec" aby coś udowodnić, zaimponować znajomym, ew. zaliczyć. Czy o to chodzi w bieganiu, żeby przyjemność biegania sprowadzić do przebiegniętego w mękach i żałosnym tempie "królewskiego dystansu"? Czyż nie lepiej wzmocnić nogi, dać wszystkim ścięgnom, więzadłom i mięśniom przyzwyczaić się do zwiększonych obciążeń?
Co to znaczy "dobry czas"? Jest sobie bardzo znany maraton w Bostonie. Aby poradzić sobie z tłumami startujących i utrzymać również odpowiedni poziom imprezy, ustalono minima jakie trzeba spełnić, aby móc zapisać się na imprezę... Otóż trzeba przebiec wcześniej inny maraton w czasie:
źródło tabeli
Łatwo nie ma - więc no dobra... daję sobie +23% VAT... a co... czyli, jak nie będę miał szans na 3h45 nie startuję. Zwróć uwagę, że w tym czasie mijaliby mnie "staruszki" z grupy 55 i ryczące 40... no bez jaj! Wstyd biec.
Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Biegłem jakiś czas temu z kuzynem... Na 10km biega w czasie 31minut, 5km w 15minut i parę sekund... Generalnie - biegowy kosmos. Zapytałem, w jakim czasie biega maraton... pewnie jakieś 2:20... Eeee... Gdzie tam... nie biega takich dystansów, ani nawet połówek. Po co mu to? Hmm... No właśnie... po co mam biec na zaliczenie? Może lepiej maksować dyszki, równolegle wydłużając się do połówki? Może lepiej bawić się bieganiem. Mam całe życie na bieganie. Mogę małymi kroczkami dojść choćby do ultramaratonu - mogę wszystko. A jak ma mnie ściąć kontuzja w tym roku i urwać mi ścięgna, to tym bardziej nie warto przyspieszać biegu wydarzeń zapisem na maraton. We have all the time in the world... time enough for... run ;)
Co to znaczy "dobry czas"? Jest sobie bardzo znany maraton w Bostonie. Aby poradzić sobie z tłumami startujących i utrzymać również odpowiedni poziom imprezy, ustalono minima jakie trzeba spełnić, aby móc zapisać się na imprezę... Otóż trzeba przebiec wcześniej inny maraton w czasie:
AGE GROUP | MEN | WOMEN |
---|---|---|
18-34
|
3hrs 05min 00sec
|
3hrs 35min 00sec
|
35-39
|
3hrs 10min 00sec
|
3hrs 40min 00sec
|
40-44
|
3hrs 15min 00sec
|
3hrs 45min 00sec
|
45-49
|
3hrs 25min 00sec
|
3hrs 55min 00sec
|
50-54
|
3hrs 30min 00sec
|
4hrs 00min 00sec
|
55-59
|
3hrs 40min 00sec
|
4hrs 10min 00sec
|
60-64
|
3hrs 55min 00sec
|
4hrs 25min 00sec
|
65-69
|
4hrs 10min 00sec
|
4hrs 40min 00sec
|
70-74
|
4hrs 25min 00sec
|
4hrs 55min 00sec
|
75-79
|
4hrs 40min 00sec
|
5hrs 10min 00sec
|
80 and over
|
4hrs 55min 00sec
|
5hrs 25min 00sec
|
Łatwo nie ma - więc no dobra... daję sobie +23% VAT... a co... czyli, jak nie będę miał szans na 3h45 nie startuję. Zwróć uwagę, że w tym czasie mijaliby mnie "staruszki" z grupy 55 i ryczące 40... no bez jaj! Wstyd biec.
Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Biegłem jakiś czas temu z kuzynem... Na 10km biega w czasie 31minut, 5km w 15minut i parę sekund... Generalnie - biegowy kosmos. Zapytałem, w jakim czasie biega maraton... pewnie jakieś 2:20... Eeee... Gdzie tam... nie biega takich dystansów, ani nawet połówek. Po co mu to? Hmm... No właśnie... po co mam biec na zaliczenie? Może lepiej maksować dyszki, równolegle wydłużając się do połówki? Może lepiej bawić się bieganiem. Mam całe życie na bieganie. Mogę małymi kroczkami dojść choćby do ultramaratonu - mogę wszystko. A jak ma mnie ściąć kontuzja w tym roku i urwać mi ścięgna, to tym bardziej nie warto przyspieszać biegu wydarzeń zapisem na maraton. We have all the time in the world... time enough for... run ;)
Parę dni przed tym, jak Jacek miał jechać na maraton wdałem się z nim w dyskusję... zapoczątkowaną przez artykuł z wrześniowego Prestiżu... Próbowałem mu wybić z głowy maraton w 5h, coś tam chciałem przemycić o butach i o tym, że to nie one odpowiadają za kontuzje, ale technika biegu i nasze przebiegi. Dlaczego tak trudno przyjąć, że może jest "za wcześnie"? Dlaczego nie chcemy czasami odpuścić... Czy warto ryzykować utratę zdrowia by ostatecznie odpuszczać treningi lecząc kontuzję?
Przebiec maraton w zdrowiu i z satysfakcjonującym wynikiem - życzę wszystkim! Aaa... i rozsądku w dobieraniu celów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)