wtorek, 30 lipca 2013

Lębork na plus!

Tak na 31 plus.. Stopni, Celsjusza, w cieniu..

XIII bieg św. Jakuba w Lęborku miał być kolejną walką o zbicie życiówki na 10 km. Ja tak strasznie bym chciała wszystko na raz. No ale się nie da, nie w taką pogodę! Trasa płaska, ale wąskie gardło na samym początku trochę mnie przystopowało, próbowałam nadrobić (co zawsze, ale to ZAWSZE kończy się niedobrze), ale na niewiele to się zdało.

Zaplanowałam sobie negative splita, wklepałam sobie 8 odcinków po 1,25 km, ale już w trakcie czwartego odcinka, czyli mniej więcej między 4 a 5 km wiedziałam już, że wszystko się zaraz rypnie. Zaplanowane tempa niestety jakoś przestały mi wychodzić, lejący się z nieba żar nie pomagał, na trzecią pętlę wpadałam tak trochę bez przekonania, bo widziałam, że 5 interwał też mi się sypie, jest jeszcze wolniej, a powinno być szybciej. Jedyną jasną myślą w tym wszystkim było to, że tempo utrzymywałam poniżej 6:00, więc wynik końcowy będzie poniżej godziny. Dobre i to..

Początek ostatniej pętli był ciężki. Jak wbiegałam na ul. Staromiejską to minął mnie finiszujący Janeczek i wiedziałam, że jestem w czarnej d*pie, bo ja jeszcze co najmniej 14 minut będę się kulać po tej trasie.. A już na 3 okrążeniu skończyła się woda dla ślimaków.. Ci szybsi narzekali, że nie mieli wody na ostatnim okrążeniu. No, widzicie, ja miałam gorzej :P Ale przynajmniej u mnie fontanna od strażaków działała na każdym kółku! Prawdę mówiąc na ostatnią pętlę wpadałam już chyba tylko po to, żeby się zaraz schłodzić w sikającej wodzie.. Ostatnią pętlę podzieliłam sobie na dwa odcinki: do fontanny i później już do mety, gdzie nastąpi koniec moich męczarni :D

Do fontanny snułam się w średnim tempie 6:08. Zgroza, kiedy ja ostatnio na płaskim miałam taki czas? Owszem, temperatura nie rozpieszczała.. ale 6:08?

Woda z fontanny mnie jakoś doprowadziła do porządku i jak tylko minęłam miejsce, gdzie na asfalcie wymalowano cyfrę "9", to coś zaczęło mi w tej nagrzanej lipcowym słońcem głowie przeskakiwać. Wyłączyłam już ekran z odliczaniem do końca interwału i średnim tempem, a wrzuciłam sobie podgląd na dystans i czas.. Zaczęłam liczyć (dzięki czemu kilka chwil mi "umknęło" i odciągnęłam trochę umysł od roztrząsania faktu ogromnego zmęczenia w takich warunkach atmosferycznych) i coś mnie podkusiło, że może jakbym się odpowiedni sprężyła... ? W sumie na tych prawie całych 4 pierwszych odcinkach zrobiłam małą nadróbkę względem pierwotnego planu, więc może nie wszystko stracone?

Oczywiście, musiałabym się nagle zmienić w Usaina Bolta, a to by wymagało jakichś grubych czarów.. ale jedyne, o czym wtedy myślałam, to "PRZYSPIESZ". No i tak zaczęłam przebierać nogami coraz gęściej. Pomyślałam: "nic trudnego, to może trochę więcej siły włożę". Jak pomyślałam, tak zrobiłam i znów zyskałam na prędkości. Bałam się trochę, że wykorkuję, ale pomyślałam, że jeśli już schodzić z tego świata, to z życiówką i dołożyłam jeszcze trochę wysiłku..

Wyprzedzanie podczas finiszu naprawdę uskrzydla. Czemu tylko nikt mi nie powiedział, że jestem jeszcze TROCHĘ za słaba w uszach, żeby finiszować przez 800 m. Nie jestem Krzysiem S., a przy finiszu.. chciałabym bardzo! ;) Tak ze 200 m za szybko zaczęłam cisnąć, bo ten ostatni odcinek to już leciałam na oparach.

Biegłam prawie cały czas w okolicach pana Jana z Lęborka. Raz byłam trochę przed Nim, raz On trochę przede mną. Jak wyrwałam przed metą, to chyba Go trochę zmobilizowałam, bo musiał się puścić za mną w pogoń. Jednak pokonał mnie doświadczeniem, bo nie spuchł tuż przed metą, wytrzymał tempo do końca i "zrobił" mnie na 5 sekund.. ;) Niewiele, ale jednak :) Później pogratulowaliśmy sobie wzajemnie walki na finiszu i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Miłe to :)

Gdyby nie ta zabójcza temperatura, to myślę, że miałabym szansę na wykręcenie rekordu. Może urwałabym kilka sekund z życiówki i zbliżyła się do złamania 56 minut. Póki co, nadal mój rekord to "niespełna 57 minut". A chciałoby się mieć już "nieco ponad 55 minut"... No i jeszcze mniej oczywiście, ale nie od razu Kraków zbudowano.. :)
Podobno.. :D

poniedziałek, 15 lipca 2013

Kros po Chełmskiej 2013.

Jakby mi ktoś rok temu powiedział, że będę biegać, to bym się setnie uśmiała. Gdyby jeszcze dodał, że po lesie, byłyby problemu z uspokojeniem mnie. A jednak. Biegam, po lesie i do tego po górkach. Szok jakiś :)

Kiedy w zeszłym roku organizowany był pierwszy Kros po Chełmskiej, prawdopodobnie leżałam sobie na kanapie, albo siedziałam wygodnie w fotelu, głaskając się po brzuchu. W tym roku, mimo osłabienia wywołanego przeziębieniem, byłam w pełnej gotowości do startu. 

Trasa absolutnie wyjątkowa, a w zasadzie jej profil. Chociaż na pierwszy rzut oka wcale tego nie zdradza. Po nieco dokładniejszej analizie szybko można dojść do wniosku, że jest to bieg jedyny w swoim rodzaju. Zarówno start jak i finisz są umiejscowione przed podbiegiem. Oznacza to, że na dzień dobry trzeba pokonać całkiem "miły" podbieg, a potem na finiszu, zmierzyć się z nim raz jeszcze. Wiadomo, jak to jest na ostatnich metrach przed metą.. Doping kibiców niesie, a bliskość mety sprawia, że dajemy z siebie wszystko. Tutaj nie było inaczej, ale ukształtowanie trasy przeniosło doświadczenia z finiszu na wyższy poziom wysiłku :D Po wielu osobach było widać, że nie spodziewało się takiego zakończenia biegu, chociaż dla mnie był to naprawdę fajny "kop" na koniec. Jak już się wpadło na metę, to radość z ukończenia zmagań była jeszcze większa niż w biegach, gdzie finisz jest płaski, albo wręcz z górki. Tutaj człowiek się cieszy, że dobiegł, że przeżył i że stoi na własnych nogach! :D

Skłamałabym pisząc, że nie wiedziałam, na co się porywam.. We wtorki, na wspólnym bieganiu, trasa była już pokazywana, więc doskonale wiedziałam, jak to wszystko wygląda i miałam pewną przewagę nad osobami, które widziały trasę jedynie na obrazku. 

Niestety, do biegów w Koszalinie jakoś nie mam szczęścia. Podczas majowego zBiegiemNatury byłam po kilku dniach przygód z rotawirusami (ah te dziecięce choroby..), na Biegu Wenedów żołądek od rana płatał mi różne figle i w rezultacie byłam osłabiona i biegłam tylko "na zaliczenie". Teraz to przeziębienie, wielka klucha w gardle i duszący kaszel. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na start zdecydował się kolega, który kilka dni wcześniej postanowił zacząć biegać... Łukasz się ze mnie śmiał, że znów robię za pacemakera (co przecież przy moich tempach brzmi co najmniej śmiesznie). Trzeba jednak powiedzieć, że kolega spisał się świetnie, nabiegał 34 minuty, co przy jego skromnym, kilkudniowym stażu jest chyba całkiem przyzwoitym wynikiem :) Ja się na ostatnich metrach urwałam i zrobiłam średnią 6:30/km, więc też nie tak znowu najsłabiej. 

Pierwszą połowę trasy biegłam ze sporym zapasem sił, dzięki temu na pagórkach nie miałam większych problemów, a ostatni kilometr, chociaż diabelsko ciężki, bo praktycznie cały czas pod górkę (no i ten finisz!), również jakoś się dało zmęczyć. Fakt, miałam postój, bo nie chciałam się za szybko urwać, więc czekałam kilkanaście sekund na kolegę, ale cały bieg wyszedł naprawdę nie najgorzej. 

Chodził mi po głowie pomysł, żeby ruszyć na drugie kółko, ale jak już doczłapałam na górę, to uznałam, że dzisiaj to jednak nie jest najlepszy pomysł. Oddychało mi się ciężko, gardło bolało.. Bałam się trochę, że napytam sobie więcej biedy i skończy się przymusową pauzą na antybiotyku. I chociaż serce by jeszcze pobiegło, to rozum już odebrał medal. 

W przyszłym roku na pewno zdecyduję się na ten dłuższy dystans. Mam nadzieję, że koszaliński pech mi do tego czasu odpuści i będę w pełni sił. 

A czy było warto? Oczywiście! Impreza zorganizowana wzorcowo. Bez wpisowego, na mecie medale dla wszystkich, a w obydwu dystansach dla 100 najwytrwalszych koneserów leśnych tras biegowych pamiątkowe koszulki. Wolontariusze uwijali się jak małe mróweczki, zapisując czasy i numery zawodników. Nie było pomiaru za pomocą czipów, więc naprawdę trzeba było się wysilić, żeby to wszystko ogarnąć bez pomyłek. Ja się pomyłek nie dopatrzyłam (zresztą - nie szukałam!) i chylę czoła wszystkim zaangażowanym w organizację imprezy, wszystkim wolontariuszom i dobrym duszyczkom, które wspomagały całe przedsięwzięcie! Spisaliście się na medal!

Teraz przygotowuję się na Lębork, 10 km za niecałe dwa tygodnie. Jak zdrowie dopisze, to może coś tam, coś tam? ;D No, ale już cicho, żeby nie zapeszać... :)

Long time no see..

Jakoś się ostatnio nie mogłam zabrać za pisanie. Trochę przez ograniczony czas, ale też nie za bardzo mi się zdania składały. Nie było o czym!

Z treningami jakoś nie mogłam się rozbujać na dobre. Ostatni tydzień czerwca był jeszcze w miarę, bo dwa razy zaliczyłam basen i trzy razy biegałam. Na basenie to nawet udało mi się przepłynąć 1,9 km, więc już jestem prawie gotowa, żeby mierzyć się z 1/4 ironmana.. Hahaha ;) No, to pożartowałam sobie :)

Niestety, początek lipca to jedna wielka lipa. Pierwszy weekend mieliśmy wyjazdowy i to niestety nie na zawody, a na rodzinną imprezę, więc czas nam zleciał na robieniu masy, a nie na bieganiu :( Wróciliśmy z pełnymi brzuchami i wielkim leniem. W zeszły wtorek wybraliśmy się nad morze i dałam się skusić na pierwszą w tym roku kąpiel w Bałtyku. Później wspólny wtorkowy trening na Chełmskiej.. No i to musiało się tak skończyć - przeziębiłam się. W związku z kiepskim samopoczuciem i nadchodzącym Krosem, uznałam, że lepiej będzie się podkurować i nie biegać już do soboty. I tak przez pierwszą połowę miesiąca biegałam cztery razy. Cztery razy, jaka siara.

Kaszel jeszcze mi dokucza, ale gardło powoli zaczęło odpuszczać, więc jakieś światełko w tunelu widać..