poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Szczecinek zdobyty!

Plan był prosty. Wszystko było gotowe już w sobotę wieczorem, albo przygotowane do zrobienia w niedzielę rano. Wyjazd ok. 10, więc z rana trzeba było tylko naszykować wałówkę dla najmłodszej kibicki. Jej nowiutki rowerek, przygotowany specjalnie na wyjazd, aż lśnił i czekał tylko na zapakowanie do bagażnika. To miał być nasz pierwszy taki wyjazd, coś jak piknik :) Cały nasz fanklub zwarty i gotowy..

Niestety. Mniej więcej o 20:30 stało się jasne, że nici z naszych planów. Powiem krótko: rotawirus. Noc przehaftowana i nie mam na myśli robótek ręcznych rodem z Koła Gospodyń Wiejskich.. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale 4 godziny snu (a w zasadzie czuwania) to zdecydowanie za mało, jak na moje potrzeby.. No ale co zrobić?

Czas, który w planach miał być przeznaczony na przygotowanie przekąsek, spędziliśmy na pomocy doraźnej. Na szczęście stan małej kibicki był stabilny, więc nie trzeba było odwoływać wyjazdu. Trzeba jednak było zostawić fanlkub w domu. Szkoda, bo na miejscu okazało się, że pogoda była wręcz wyborna!

Jechałam do tego Szczecinka bez większego przekonania. Nadal pobolewały mnie plecy, a do tego jeszcze ta fatalna noc.. Na domiar złego, wszystko wskazywało na to, że nie będzie na mnie na mecie czekał medal! Skandal, wiem. Organizatorzy przygotowali 400 medali, ale nie spodziewali się takiej frekwencji. Jak ostatni raz sprawdzałam (w sobotę wieczorem), to na liście było prawie 500 chętnych. Eh.

Tuż przed startem zostaliśmy poinformowani, że tym, dla których zabraknie medali, zostaną one wysłane pocztą. Dobre i to.

Ustawiłam się dość daleko od linii startu, bo nie chciałam się pchać w nie swoją strefę. To był błąd, bo na starcie nie było maty, więc czas liczył się od momentu wystrzału.. Spokojnie przesuwałam się w stronę linii startu, zupełnie nieświadoma, że licznik już bije! To raptem kilkanaście - kilkadziesiąt sekund, ale przy moim ambitnym założeniu - złamać granicę 60 minut - każda sekunda się liczy!

Nie doceniłam swoich możliwości ustawiając się tak daleko. Przez pierwsze 2,5 km co chwilę kogoś wyprzedzałam. Kontrolowałam czas na zegarku i podobnie jak na początku marca w Kłosie, tak i teraz, najważniejsze było dla mnie, żeby lecieć każdy kilometr poniżej 6 minut. Wtedy moje plany mogłyby się ziścić.

Wiadomo, na początku utrzymywanie tempa szło mi łatwiej niż przy końcu, ale na 9 km, kiedy zegarek pokazywał nieco ponad 50 minut, a wracający ze stadionu uczestnicy, którzy już ukończyli swoje zmagania, dopingowali okrzykami "zmieścicie się w godzinie!", wiedziałam, że odwaliłam kawał dobrej roboty!

Pogoda, jak już pisałam, była wyborna... ale na piknik! Do biegania była średnia.. Niby wiaterek, ale prosto w twarz.. Niby słoneczko, ale grzało solidnie na odcinkach bezwietrznych. Jak to dobrze, że rzuciłam się na otrzymaną w pakiecie startowym koszulkę, bo była biała. Ja sobie z domu wzięłam czarną, żeby lepiej wyglądać, bo jak wiadomo - czarny wyszczupla :P W czarnej to bym się chyba upiekła. A najcieplejsze dni dopiero przede mną!

Jestem z siebie bardzo zadowolona (oh, cóż to za nowość). Udało mi się złamać 60 minut. Udało się poprawić życiówkę z Gdyni. I TO JAK! Mój czas, według oficjalnego pomiaru to 57'08". Jak wcześniej wspomniałam, przez pierwsze kilkanaście sekund (albo i kilkadziesiąt) spokojnie snułam się do linii startu, więc gdybym od razu zaczęła biec, to wynik byłby jeszcze lepszy! Nie ma jednak co gdybać, należy się cieszyć tym, co mi się udało osiągnąć :D Tym sposobem, w Gdyni jest szansa na kolejny rekord!

Jak już pisałam, pierwsze 2,5 km to wyprzedzanie. Co chwilę kogoś mijałam :) Wyprzedziły mnie tylko 2 osoby, więc nie jest źle i to dopiero gdzieś około 7 km. Była jeszcze jedna dziewczyna, która raz wyprzedzała mnie, a raz ja wyprzedzałam ją. Po minięciu 8 km, moja towarzyszka zagaiła o nasz czas i stwierdziła, że jest okej. Dołączył do nas jeden pan, który postanowił nas zmotywować. Moja towarzyszka przy końcu coraz częściej przechodziła w marszobieg. Jak tylko zaczynała maszerować, to dzielna szuraczka przystępowała do wyprzedzania, ale jak znów zaczynała biec, to czułam jej oddech na plecach.

Na jakieś 700 metrów przed metą chyba już odpuściła gonienie mnie, a pan, który cały czas zagrzewał nas do walki chyba też już stracił nadzieję, że namówi ją na mocniejszy finisz. Przez chwilę ich w ogóle nie słyszałam, ale nie wiem, czy ogłuchłam, czy może im trochę odbiegłam. Raczej to drugie :))

Tuż przed wlotem na stadion dopingowali mnie przychylnie nastawieni kibice, wyszczerzyłam więc zęby i sięgnęłam do rezerw w nogach i w ogóle wszędzie.. żeby wszystko wyglądało tak, że biegnę sobie szybko bez żadnych, ale to żadnych problemów. Ot, dzień jak co dzień :)) Nawet przez myśl mi nie przeszło, żebym miała sobie odpuścić mocny finisz. O nie, nie, nie. To po to przez 9900 metrów cisnęłam, żeby na ostatnich 100 sobie odpuszczać? Ha, nie ma takich.

Na metę wpadłam jakieś pół stopy przed motywującym mnie panem, a jak zobaczyłam, że za linią mety stoją dziewczyny z medalami, to aż mi się zachciało krzyczeć ze szczęścia! Na szczęście nie miałam siły na darcie ryja, więc po prostu się uśmiechnęłam. Podziękowałam za to zagrzewanie do walki na ostatnich kilometrach i poleciałam szukać męża. Znaczy swojego męża, a nie że jakiegoś nowego :D

Jak wbiegłam na stadion, to akurat wiatr z piaskiem zawiał mi prosto w oczy i zaczęły łzawić. Wpadłam na metę z cieknącymi z oczu łzami ;)))) Zupełnie jakbym się wzruszyła swoim osiągnięciem :D Nie powiem, bardzo się cieszyłam, ale może nie aż tak, żeby ronić łzy :)

Po biegu na wszystkich uczestników czekał pieczony prosiak z kaszą i kiszoną kapustą. Pojedli, popili i zwinęli się do domu. Zależało nam na tym, żeby jak najszybciej pochwalić się osiągnięciami naszemu fanklubowi :D

sobota, 27 kwietnia 2013

Żeby biegać trzeba mieć plecy..

... sprawne.

Coś mi się wydaje, że środowe zebranie kółka różańcowego właśnie odbija mi się głośną czkawką. Trzeba było jednak więcej biegać, mniej czasu spędzać w siadzie plotkarskim ;) Musiało mnie przewiać, bo od wczoraj mnie bolą plecy, a dzisiaj dodatkowo wstałam połamana. Od rana na wszystko krzywo patrzę, ale to pewnie dlatego, że w pasie mnie zgięło i jakoś nie może się wyprostować.. Nie wiem co i jak mam zrobić, żeby jutro już mieć proste plecy..

Teraz można mi śmiało powiedzieć - chyba cię pogięło.

Jutro jedziemy do Szczecinka.. Coś czuję, że z mojego łamania bariery 60 minut na dystansie 10 km nic nie wyjdzie. Będzie dobrze, jak rano wstanę prosta.

Bu.

środa, 24 kwietnia 2013

Zebranie kółka różańcowego :P

Dzisiejszy trening na stadionie potraktowałam bardzo lajtowo. Wczoraj zaszalałam, więc dzisiaj postanowiłam spokojnie sobie poczłapać i się absolutnie nie forsować. Nawet chodziło mi po głowie, żeby nie iść dzisiaj na stadion, ale ostatecznie pomysł ten porzuciłam. No i bardzo dobrze, solidna dawka słońca i ruch na powietrzu to coś, co bardzo lubię.

Na zajęciach padł chyba dzisiaj rekord frekwencji. No ale co tu się dziwić - pogoda była dzisiaj naprawdę ładna. Po rozgrzewce zaczęła się zabawa biegowa 5x 100/100, 5x 200/200, 5x 100/100. Pierwsze setki zrobiłam sumiennie i nawet całkiem żwawo. Później przyszedł czas na 200 i już wiedziałam, że wszystkich pięciu nie zrobię. Mogłam oczywiście pocisnąć i pokazać, że dam radę, ale uznałam, że ważniejsze jest, żeby się nie przeforsować przed niedzielnymi zawodami. Zrobiłam 3x 200/200 i przeszłam w truchcik.

Dzisiaj zdecydowanie najbardziej intensywnie pracowały moje struny głosowe :D Można sobie było trochę poplotkować, a nie tylko biegać i sapać! Mój szpiegunio doniósł, że męska część grupy, ta super ambitna, podśmiewała się z nas - dziewczyn, że utworzyłyśmy "kółeczko różańcowe" i siedzimy sobie na tartanie i pytlujemy. To wszystko prawda, ale "kółko różańcowe"? Przesada! ;)

Dzięki temu luźnemu treningowi nie czuję jakiegoś wielkiego zmęczenia i jestem dobrej myśli, jeśli chodzi o niedzielę. Tak sobie myślę, że jeszcze w piątek zrobię sobie krótki, luźny trening i to wszystko. Chociaż jeśli nie pójdę biegać, to też nic się nie stanie, po prostu dłużej odpocznę. W niedzielę przewiduję ogień, więc nie jest to wcale taka głupia koncepcja.

Nie ma lipy!

Wczorajszy trening trzeba zaliczyć do bardzo udanych. Wyszłam z domu nastawiona na 6-7 km, ale okazało się, że mam do wyboru albo 4 albo tak pod 10.. Pierwsza pętla okazała się niewystarczająca. Za mało!! Co to się porobiło.. Nie dość, że sama polazłam do lasu, to jeszcze mi mało.. Szok.

Pierwsza część to zapoznanie z trasą majowego Z biegiem Natury. To znaczy - nie do końca, bo tam będzie 10 i 3,33 km, ale taki mały rekonesans po i w okolicach trasy zrobiliśmy. Wyszło nieco ponad 4 km i jak już napisałam - to było dla mnie zdecydowanie za mało. Gdybym już się zawinęła do domu, to miałabym łącznie z 5,5 km. Na takie pitu-pitu to nawet nie warto się ubierać i wychodzić z domu... ;P

Zapadłą decyzja odnośnie drugiej pętli - trasa crossu, czyli jakieś 5 km. No dobra, niech się dzieje, co chce. W zeszłym tygodniu po jednej pętli górskiej pobiegłam do domu. Jako jedyna. Moja duma cierpiała cały tydzień.. ;) W tym tygodniu podjęłam decyzję, że nie będę jedyną cieniarą, dla której jedna pętla to już maksimum. Nie byłam do końca pewna, czy to nie jest samobójstwo, ale poleciałam.

Pierwszy kilometr, tradycyjnie, ciągle pod górkę. Jak już się wreszcie wtoczyłam pod Wieżę, to wiedziałam, że reszta trasy jest już spokojnie do ogarnięcia. A tu niespodzianka - zamiast w prawo, to my w lewo, na stadion. Wlokłam się z tyłu, więc postanowiłam odpuścić sobie kółko wokół stadionu, żeby chwilę odsapnąć i dołączyć do całej grupy.

Jak tylko dobiegliśmy do odcinka z podbiegami i zbiegami na przemian (mniej więcej na 7,6 kilometrze), to czołówka się odłączyła i pooooleeeeciaaaała. Tyle ich widziałam ;) Ale nie było tak najgorzej. Ostatni kilometr cisnęłam tempem ok. 5:00 - 5:20 , także nie mam się czego wstydzić.

Trening udany, czas minął bardzo szybko Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że jest już tak późno. Jak tylko się zorientowałam, która godzina, to pognałam do domu. Udało mi się załapać na podwózkę, więc nie pękło 10 km.

Poniżej zamieszczam swój trening z endomondo.
Mam nadzieję, że atrakcyjność mojego blogaska właśnie skoczyła! ;)




Jeszcze przed tym wczorajszym treningiem zastanawiałam się, czy te 10 km w Szczecinku będzie do zrobienia w czasie podobnym do lutowej Gdyni. Jakoś ostatnio tempami nie powalałam. Jednak po treningu pojawił się promyk nadziei. Skoro byłam w stanie lecieć szybszym tempem przy końcówce, miałam już wtedy trochę w nogach, ale mimo wszystko udało mi się jeszcze coś z nich "wycisnąć", to może wcale nie będzie tak źle. W końcu to będzie trasa uliczna, a nie górska.. Trzeba być dobrej myśli.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Górale!

Koszaliński Bieg Górski za nami. Jesteśmy Góralami!

Pogoda nie mogła być lepsza - piękne słońce, przyjemna temperatura, lekki wiaterek, który delikatnie chłodził, ale nie przeszkadzał. A może to emocje nie pozwalały odczuć chłodu? W każdym razie, warunki - bajka.

To był pierwszy taki bieg, gdzie mieliśmy własnych kibiców. Z tą najmłodszą włącznie! Usłyszeć od dziecka na mecie "bawo-bawo" - bezcenne :D Atmosfera niepowtarzalna :) Dużo znajomych twarzy i życzliwych osób. Słowem - super.

Startowaliśmy w ekipie trzyosobowej, tak jak w lutym w Gdyni. Od początku było wiadomo, że mąż poleci szybciej, bo nie ma konieczności, żeby mi pomagał zamiatać tyły.. ;) Ja natomiast zostałam przewodnikiem dla szwagra. Pierwszy raz na trasie, "zapomnieliśmy" mu powiedzieć, że to nie takie zwykłe 5 km..

Trzeba to powiedzieć: trasa jest trudna, naprawdę wymagająca. Zwłaszcza, że dopiero niedawno zaczęłam biegać po terenie innym niż płaski. Przedłużająca się zima jakoś mi nie pomagała w zmianie profilu trasy :) Na szczęście wreszcie nadeszła wiosna.

Pierwsze 1,5 km to niezły wycisk. Nie było za wiele czasu na porządną rozgrzewkę i wyszło tak, że ten początkowy odcinek musiał robić za takową. Kolejny kilometr z kawałkiem jest lżejszy, głównie z górki. Później znów zaczyna się wesoło. A jak już pokona się te dwie prawie pionowe ściany.. Nooo, to jest się już prawie w domu.

Na treningach starałam się każdy podbieg pokonywać faktycznie w biegu. Nie jest to wcale takie proste i oczywiste, bo zwłaszcza na tych ostatnich dwóch podbiegach jest naprawdę hardkorowo i ma się wrażenie, że ten cały "bieg" jest bez sensu - że szybciej by się podeszło. Jednak na zawodach postanowiłam podejść (haha) do sprawy trochę inaczej. Jak się okazało - praktycznie każdy pokonywał górki w marszu. I to nie tylko te "główne", ale wszystkie! Ja ograniczyłam się do tych najcięższych.

Obrana strategia pozwoliła mi przypominać na mecie człowieka ;) A nawet udało mi się "finiszować" w nie najgorszym stylu. Tym sposobem wzbogaciłam się o kolejny medal, a także cenne doświadczenie biegania po górkach.

Dzisiaj odpoczywam. We wtorek i środę planowe wspólne treningi, później może jakiś krótki trening w piątek, a w niedzielę atak na Szczecinek! Plan mam nieco zuchwały, bo chcę zmierzyć się z barierą 60 minut na dychę. Zmierzyć.. Ja chcę ją złamać! Nie wiem, co z tego wyjdzie - pożyjemy zobaczymy. Tych dyszek jeszcze kilka będzie, w razie czego, ale miło by było, gdyby udało się już teraz.

A może już kompletnie mi odbiło? :D

czwartek, 18 kwietnia 2013

Regeneracja i zbieranie sił :)

Za mną już dwa wspólne treningi w tym tygodniu. Teraz pozostało tylko odpoczywać i ładować akumulatory przed sobotnim Biegiem Górskim :)

Zdecydowałam się na 5 km. Jak sobie przypomnę, że rozważałam start na 15 km, to trochę mi się chce śmiać.. a trochę płakać :D No, ale było to przed Kołobrzegiem jeszcze.. I zdecydowanie przed jakimkolwiek bieganiem po górkach.. Po pierwszej przygodzie z górkami od razu porzuciłam swój lekko szalony pomysł.. :)

Ale żeby nie było, że odebrało mi kompletnie rozum.. Ja sobie to wszystko wyliczyłam.. Miałam w planach choćby przeczołgać się przez ten dystans, bo dla 15 pierwszych kobiet na mecie oprócz medalu przewidziano również upominek :P W zeszłym roku na tym dystansie wystąpiły tylko dwie panie! W tym roku zgłosiło się już 5 pań, chociaż wiadomo, że zgłoszenie jeszcze nie oznacza, że tyle faktycznie będzie..  Jakbym się załapała do pierwszej trójki, to dostałabym jeszcze puchar. A ja przecież tak lubię nagrody :D

Jednak postanowiłam się nie wygłupiać.. To nie jest tak, że nigdy nie dostałam pucharu.. Coś tam w domu mam, chociaż nie za bieganie :) Nie ma się co porywać z motyką na słońce i trzeba też znać swoje miejsce w szeregu. To tak jakbym się uparła, że już dziś mogę wystąpić w maratonie. No niby mogę, bo nikt nie zabroni mi przemaszerować większości trasy... Tylko po co? Nic za wszelką cenę. Chciałabym, żeby moje "występy" przebiegały - o, to dobre słowo - w jakimś rozsądnym średnim tempie.. "Sztuka dla sztuki" mnie nie interesuje.

Chociaż może dla kogoś moje "wyniki" i "osiągnięcia" wyglądają jak niepotrzebne zawracanie sobie i innym głowy, to ja jednak się łudzę, że za jakiś czas będę mogła założyć na moim blogasku nową zakładkę z wykresami rosnącej formy i progresem w czasach. Lubię wykresy i tabelki :) Prawie tak samo jak medale i nagrody :D

Teraz idę ładować akumulatory przy 28 stopniach Celsjusza. Pogoda oszalała, jeszcze niedawno leżał śnieg, a dzisiaj taka temperatura. Szok! :)

niedziela, 14 kwietnia 2013

A niedziela.. będzie dla nas :)

Pogoda dopisała dzisiaj, więc około 11:30 ruszyliśmy na trasę. Plan ambitny - pętla biegu górskiego i trasa zBiegiemNatury.. Ale po kolei..

Dobiegliśmy do lasu, w takim spacerowym tempie, a ponieważ niedziela = giełda = mnóstwo ludzi na ul. Rolnej, to nie robiąc żadnych niepotrzebnych postojów, uderzyliśmy w las. Pierwszy kilometr i trochę - podbieg killer. Myślałam, że wtorkowa trasa ma zabójczy podbieg, ale odszczekuję wszystko! Rzeźnia normalnie. Biegnę (haha człapię raczej), czuję, jak z każdą sekundą puchnę coraz bardziej, a ten podbieg się nie kończy!! Jak już dobiegłam do asfaltu, który jakoś wydawał mi się końcem męki, to okazało się, że nie - dalej trzeba drałować pod górę.. No i co z tego, że później było z górki.. Sapałam tak dramatycznie, że aż się mąż ze mnie śmiał.. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni..

Drugi i trzeci kilometr biegliśmy całkiem pewnie, bo wiedziałam dokładnie którędy lecieć :) Później zaczęły się schody (w sensie metaforycznym rzecz jasna), bo trzeba było polecieć inaczej niż we wtorek, nigdy tam nie byłam i znam tylko kształt trasy.. ;) Po analizie (już w domu) wyszło, że prawie mi się udało tamten odcinek  zrobić jak należy ;) Odrobinę tylko zmieniłam trasę, oczywiście utrudniając sobie, bo trzeba się było przedzierać przez spore błoto.

Dalej znów wiedziałam jak biec, więc powinno już być luźno. Nic bardziej mylnego. Dwa masakryczne podbiegi ostro dały mi w kość.. Czas spojrzeć prawdzie w oczy - w połowie pierwszego przeszłam w marsz, a drugiego nie byłam w stanie pokonać biegiem nawet w 25%. Jakim trzeba być rzeźnikiem, żeby wbiec na górę bez maszerowania.. A co dopiero zrobić to więcej niż raz? Masakra.

Końcówkę postanowiliśmy obciąć, bo musielibyśmy lecieć między samochodami, koło giełdy. Zrobiliśmy więc sobie mały skrót :) jak dotarliśmy z powrotem na początek trasy, to byłam pewna, że lada moment wyzionę ducha. Przez kilka minut odpoczywaliśmy, walczyłam ze sobą, żeby się nie zniechęcać, bo poziom zmęczenia był chyba najwyższy, z jakim do tej pory przyszło mi się mierzyć.

W duchu zaśmiałam się tylko gorzko do samej siebie, że chciałam jeszcze lecieć 10 km innej trasy. Szalona kobieta ;) Powiedziałam tylko "nie dam rady już tych 10 km dzisiaj zrobić" i ku mojej wielkiej uciesze (i uldze, nie czarujmy się), mąż powiedział, że też tyle nie chce już robić, bo trasa, na którą go zabrałam to jakaś rzeźnia. Ufff, więc to nie tylko ja mam takie odczucia!

Druga część treningu już o wiele spokojniejsza. Tempo spacerowe, ale psychicznie walczyłam o przetrwanie na trasie.. Dobrze, że nie znam tego lasu, bo bym pewnie wybrała najkrótszą drogę do domu, położyła się do wanny i płakała, jaki ze mnie cienki cienias ;)

Na szczęście kompletnie nie wiedziałam, gdzie jestem i musiałam polegać na moim przewodniku ;) Dokręciliśmy dodatkowe 5 km i znaleźliśmy się pod domem. Zmęczeni, ale zadowoleni. No i ubawieni, bo jakieś 1,5 - 2 km przed końcem las próbował mi odebrać buta ;) Wpadłam w błotko i wyskoczyłam z jednego buta. Dobrze, że to się przytrafiło, bo na pewno taka dawka śmiechu była mi potrzebna po masakrze, jaką sama sobie zgotowałam tym odcinkiem trasy górskiej..

Mimo, że nie udało mi się zrealizować zamierzeń, to myślę, że to był udany trening. Wyszło trochę ponad 11 km (endomondo sprezentowało mi jeden kilometr, bo chyba nie było w stanie uwierzyć, że przez kilka minut próbowałam złapać oddech ;) ) i to w dość wymagającym terenie.

Myślę, że mogę dzisiaj spać spokojnie z poczuciem odwalenia kawałka dobrej roboty! :)

sobota, 13 kwietnia 2013

Ostatnie kilka dni.

Jakoś mi się nie składało ostatnio, żeby coś napisać. Jednak nie dlatego, że nie było o czym, o nie! Wszystko idzie zgodnie z planem.

W zeszłą środę planowy trening na stadionie. Kontynuacja zabaw biegowych, tym razem 12 okrążeń w cyklach 100/100. Łącznie 24 "setki" w szybszym tempie, starałam się utrzymywać tempo poniżej 5 min/km, ale po pokonaniu połowy dystansu już nie miałam tyle siły. Jestem jednak zadowolona, bo pierwsze 12 setek robiłam w założonym tempie, a kolejne 12 poszło już mniej więcej w przedziale 5:10-5:25 min/km. Więc siary też nie było ;) Najwolniejsza setka była zdaje się w tempie 5:22. Także moc była :)) Do tego trochę truchtu przed i po i tym sposobem stuknęło mi kolejne prawie 7 km.

Korzystając z poprawiającej się pogody, postanowiliśmy z mężem uderzyć do lasu. Robiłam za przewodnika, miałam pokazać mu trasę z wtorkowego wspólnego treningu. No i na początku dość dobrze mi szło. Niestety, w połowie trasy się trochę zamotałam, za wcześnie skręciłam i nadłożyliśmy drogi i to jeszcze pod górkę! Trzeba było trochę zmodyfikować, ale nie było tak źle :) Wyszło trochę więcej, ale daliśmy radę :) Wszędzie biało, dookoła drzewa.. Byłam tam drugi raz w życiu :P

W niedzielę uderzyliśmy razem na dłuższe wybieganie i tak nam się dobrze biegło, że dokręciliśmy sobie kółeczko i wyszło nam 14 km :) Byłam z siebie zadowolona, ale ja zazwyczaj jestem z siebie zadowolona :P

Jeśli chodzi o ten tydzień, to mam już za sobą 3 treningi - las, stadion i takie nie wiadomo co ;) W lasku tradycyjnie pętelka ok. 4,5 km. Było już zdecydowanie lepiej niż za pierwszym razem. Może nie widać tego tak mocno, kiedy patrzy się na tempa, czasy.. ale odczucia miałam o wiele lepsze niż przy pierwszym kontakcie z tą trasą. Nadal mam problem z pierwszym podbiegiem, ale nie czarujmy się - jest ciężki :) Dalsza część trasy już nie sprawia mi takich wielkich problemów, chociaż w błocie czy śniegu naprawdę średnio się zbiega z górki.. Dzisiaj zajrzałam do lasu na kilkaset metrów ;)) żeby zobaczyć, jak tam warunki.. Już trochę się wysuszyło tu i ówdzie, dlatego jutro lecimy z mężem obadać pętlę biegu górskiego, a później, jak starczy sił, na dyszkę zbliżającego się zBiegiemNatury :)

Środowe zajęcia na stadionie przebiegły inaczej niż zwykle, bo odbył się tzw. sprawdzian szybkości. W moim przypadku to by trzeba było przemianować na "sprawdzian wolności" ;)) ale i tak jestem z siebie zadowolona (a jakże :P ). Poleciałam sobie na 100, 200 i 1000 metrów. Najbardziej cieszę się z rezultatu na 1 km, bo te 100 i 200 pobiegłam z myślą że się trochę rozgrzeję, no i skoro już przyszłam na zajęcia, to się spróbuję - a co! :) Oto moje zapierające dech w piersiach rezultaty:

100 m - 19"86
200 m - 44"66
1000 m - 4'59"

Szczęśliwie nie pamiętam swoich wyników z czasów szkolnych, bo myślę, że były lepsze.. Wolę myśleć, że teraz mam swoją życiową formę, jeśli chodzi o bieganie.. Za czasów szkolnych miałam jednak trochę mniejszy kuper :D

Oby pogoda nie spłatała nam jutro jakiegoś figla, bo naprawdę po dzisiejszym wyjątkowo krótkim odcinku w lesie, bardzo ciężko mi się biegło w ruchu ulicznym. Strasznie śmierdziało..

wtorek, 2 kwietnia 2013

Cała masa nowych pomysłów.. Niech mnie ktoś zatrzyma!

Przeglądając dzisiaj kalendarz imprez biegowych (haha, bo teraz takie mam zajęcia, zamiast prasówki na serwisach plotkarskich, śledzę co nowego na www.maratonypolskie.pl :P ), natrafiłam na ciekawą imprezę. Mianowicie - sztafeta maratońska.

Na razie chyba tylko ja jedna jestem tak maksymalnie na to nakręcona, bo ani mój mąż, ani dwójka znajomych, ani szwagier nie wyrazili się o tym z choćby połowicznym entuzjazmem.. ;) Widać potrzebują trochę więcej czasu na to, by do tej decyzji dojrzeć.

Mam nadzieję, że uda mi się ich urobić :D

Jeśli chodzi o moje starty, to w ostatnim tygodniu zapisałam się do dwóch biegów:
Półmaraton Gochów w Bytowie (jestem szalona) i Bieg Europejski w Gdyni - na 10 km.

Po dzisiejszych górkach mocno się zastanawiam, czy dam rade na Biegu Górskim, bo dzisiejsza trasa już sprawiła mi wiele problemów, a ta 20 kwietnia będzie jeszcze trudniejsza.. Pożyjemy, zobaczymy :)

Wspólne bieganie po górkach - mój pierwszy występ :)

W każdy wtorek, przez okrągły rok, bez względu na pogodę, jest spotkanie grupy zapaleńców biegowych, którzy zachęcają do wspólnego wylewania siódmych potów :) Postanowiłam dzisiaj się na takie spotkanie wybrać, korzystając z wolnego popołudnia. Podobało mi się na tyle, że będę chciała z tego zrobić taką małą tradycję :) Może uda się to jakoś tak rozegrać, żebym mogła i we wtorki i środy chodzić na takie zorganizowane zajęcia.

Po zmianie czasu na letni jest dłużej widno i można sobie pozwolić na latanie po leśnych górkach bez obaw, że będzie za ciemno, czy coś w tym rodzaju :) Z racji tego, że mamy wiosnę, biegałam dzisiaj momentami po kostki w śniegu :)

Wyleciałam z domu na ostatnią chwilę, bo na miejsce zbiórki mam niecałe 1,5 km, więc trzeba się tam było jak najprędzej dostać :) Kiedy wreszcie dotarłam na miejsce, ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam, że na miejscu czeka jakieś 8-9 osób. Fajnie, widać, że to naprawdę WSPÓLNE bieganie, nie tylko z nazwy :)

Nie wiedziałam za bardzo z czym będę miała do czynienia, byłam trochę jak dziecko we mgle. Jednak powiem od razu, że całkiem świadomie. Nie chciałam się dopytywać, sprawdzać wcześniej, czy cokolwiek w tym stylu, żeby się nie zniechęcać. Znam siebie na tyle dobrze, że wiem, jak działają na mnie wiadomości takie jak "ostre, wyczerpujące podbiegi, dość wymagające dla początkujących". Takie coś mogłoby zadziałać jak kotwica i uziemić mnie w domu, albo w bardziej optymistycznym wariancie - sprawić, że poszłabym biegać sama po mieście. Lubię biegać po mieście, ale górki, mimo, że wymagające, są istotne i potrzebne w treningach.

Wstyd się przyznać, bo mieszkam tu całe życie, ale w ogóle nie znam Góry Chełmskiej. Orientowałam się gdzie jestem tylko w okolicach Sanktuarium, a później - im dalej w las, tym więcej wątpliwości. Nie bałam się, bo akurat orientację w terenie mam dość dobrą, jak na kobietę, a z gpsem w telefonie to jednak nie sposób się zgubić, ale jednak trochę mi było głupio, że nie znam tej okolicy praktycznie wcale. To się zmieni, już niedługo :D

Pierwszy kilometr to ciągły podbieg. Początkowo łagodnie, ale przy końcu już bardziej stromo. Niby nic, ale rozłożone na ponad 1000 metrów jednak daje ostro w nogi. Walczyłam ze sobą, żeby cały czas utrzymać się w truchcie, ale ostatnie metry to naprawdę można wziąć jedynie w cudzysłów, bo jednak tempo spadło chyba do poziomu pełzania ;) No ale w końcu dobrnęłam do góry. Cały czas towarzyszył mi kolega Michał, który dbał, żebym się nie zniechęcała. Miał dla mnie cenne wskazówki i podtrzymywał na duchu :) Było mi zdecydowanie raźniej :)

Na górze czekała reszta grupy i sądząc po niektórych komentarzach, chyba nie spodziewali się, że ruszę z nimi dalej. Oczywiście - w swoim dość żenującym tempie, ale jednak :)))) Michał postanowił dotrzymać mi towarzystwa na całej trasie i mam nadzieję, że się za mocno nie wynudził i nie umęczył ze mną :D

Reszta trasy była już spokojniejsza, chociaż przez zalegający śnieg miejscami drżałam o swoje nogi i cztery litery, bo jakbym się tam poślizgnęła, to mogłabym sobie co nieco otłuc. Na szczęście obeszło się bez wywrotek. Całość trasy według endomondo to 4,61 km i pokonałam je w zawrotnym średnim tempie 7:26 min/km, osiągając czas 34'18". Będzie co pobijać na kolejnych pagórkowatych treningach.


Kwiecień - plecień.

Rozpoczął się kolejny miesiąc, ale wiosny jak nie było, tak nie ma. Dzisiaj słońce ładnie świeci i topi zalegający śnieg, ale podejrzałam prognozy pogody, a tam.. cały czwartek opady śniegu. Uroczo.

Jestem zadowolona z marcowych wyników. Udało mi się zaliczyć zarówno sobotni, jak i niedzielny trening, chociaż z założonych 6-7 zrobiło się 5 w sobotę, a w niedzielę udało mi się zmęczyć 12, chociaż po cichu liczyłam na 14. W sobotę biegłam sama, dość późno jak na mnie. Ulice puste, zupełnie jakbym wyszła w środku nocy. Nie będę ukrywać, że troszkę się bałam i może dlatego od samego początku narzuciłam sobie mocne tempo. Uznałam, że lepiej przebiec żwawo 5 km niż wolniejsze 6-7, bo wtedy będę się dłużej bała :D

W niedzielę poszłam biegać razem z mężem, więc było zdecydowanie raźniej. Niestety, zanim nasza mała Księżniczka zdecydowała, że czas zasnąć, to zrobiła się 21. Na szczęście został z nią mój Tato i dzięki temu mogliśmy wybiegać świąteczne szaleństwo trochę. Być może gdyby nie późna pora, to zdecydowalibyśmy się na dokręcenie jeszcze tych 2 km, ale jak wracaliśmy do domu, to dochodziła 23.. Uznaliśmy, że i tak dobrze, że udało się zrobić te 12 km :)

Marzec w liczbach:

Łączny dystans: 113,77 km
Łączny czas treningów: 12 h 41' 16"
Średnie tempo treningów: 6:41 min/km

Dla porównania luty w liczbach:

Łączny dystans: 86,70 km
Łączny czas treningów: 9 h 23' 24"
Średnie tempo treningów: 6:30 min/km

Średnie tempo w marcu niższe, ale tu wchodzą treningi na stadionie, a one zdecydowanie zaniżają wynik. Dopiero kwiecień będzie można śmiało porównywać pod kątem średniego tempa, bo w lutym takich treningów po prostu nie było. 

Chyba z tych podsumowań zrobię sobie stałą rubrykę z boku, żebym sobie mogła patrzeć, jaka jestem usportowiona! ;)