Pogoda dopisała dzisiaj, więc około 11:30 ruszyliśmy na trasę. Plan ambitny - pętla biegu górskiego i trasa zBiegiemNatury.. Ale po kolei..
Dobiegliśmy do lasu, w takim spacerowym tempie, a ponieważ niedziela = giełda = mnóstwo ludzi na ul. Rolnej, to nie robiąc żadnych niepotrzebnych postojów, uderzyliśmy w las. Pierwszy kilometr i trochę - podbieg killer. Myślałam, że wtorkowa trasa ma zabójczy podbieg, ale odszczekuję wszystko! Rzeźnia normalnie. Biegnę (haha człapię raczej), czuję, jak z każdą sekundą puchnę coraz bardziej, a ten podbieg się nie kończy!! Jak już dobiegłam do asfaltu, który jakoś wydawał mi się końcem męki, to okazało się, że nie - dalej trzeba drałować pod górę.. No i co z tego, że później było z górki.. Sapałam tak dramatycznie, że aż się mąż ze mnie śmiał.. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni..
Drugi i trzeci kilometr biegliśmy całkiem pewnie, bo wiedziałam dokładnie którędy lecieć :) Później zaczęły się schody (w sensie metaforycznym rzecz jasna), bo trzeba było polecieć inaczej niż we wtorek, nigdy tam nie byłam i znam tylko kształt trasy.. ;) Po analizie (już w domu) wyszło, że prawie mi się udało tamten odcinek zrobić jak należy ;) Odrobinę tylko zmieniłam trasę, oczywiście utrudniając sobie, bo trzeba się było przedzierać przez spore błoto.
Dalej znów wiedziałam jak biec, więc powinno już być luźno. Nic bardziej mylnego. Dwa masakryczne podbiegi ostro dały mi w kość.. Czas spojrzeć prawdzie w oczy - w połowie pierwszego przeszłam w marsz, a drugiego nie byłam w stanie pokonać biegiem nawet w 25%. Jakim trzeba być rzeźnikiem, żeby wbiec na górę bez maszerowania.. A co dopiero zrobić to więcej niż raz? Masakra.
Końcówkę postanowiliśmy obciąć, bo musielibyśmy lecieć między samochodami, koło giełdy. Zrobiliśmy więc sobie mały skrót :) jak dotarliśmy z powrotem na początek trasy, to byłam pewna, że lada moment wyzionę ducha. Przez kilka minut odpoczywaliśmy, walczyłam ze sobą, żeby się nie zniechęcać, bo poziom zmęczenia był chyba najwyższy, z jakim do tej pory przyszło mi się mierzyć.
W duchu zaśmiałam się tylko gorzko do samej siebie, że chciałam jeszcze lecieć 10 km innej trasy. Szalona kobieta ;) Powiedziałam tylko "nie dam rady już tych 10 km dzisiaj zrobić" i ku mojej wielkiej uciesze (i uldze, nie czarujmy się), mąż powiedział, że też tyle nie chce już robić, bo trasa, na którą go zabrałam to jakaś rzeźnia. Ufff, więc to nie tylko ja mam takie odczucia!
Druga część treningu już o wiele spokojniejsza. Tempo spacerowe, ale psychicznie walczyłam o przetrwanie na trasie.. Dobrze, że nie znam tego lasu, bo bym pewnie wybrała najkrótszą drogę do domu, położyła się do wanny i płakała, jaki ze mnie cienki cienias ;)
Na szczęście kompletnie nie wiedziałam, gdzie jestem i musiałam polegać na moim przewodniku ;) Dokręciliśmy dodatkowe 5 km i znaleźliśmy się pod domem. Zmęczeni, ale zadowoleni. No i ubawieni, bo jakieś 1,5 - 2 km przed końcem las próbował mi odebrać buta ;) Wpadłam w błotko i wyskoczyłam z jednego buta. Dobrze, że to się przytrafiło, bo na pewno taka dawka śmiechu była mi potrzebna po masakrze, jaką sama sobie zgotowałam tym odcinkiem trasy górskiej..
Mimo, że nie udało mi się zrealizować zamierzeń, to myślę, że to był udany trening. Wyszło trochę ponad 11 km (endomondo sprezentowało mi jeden kilometr, bo chyba nie było w stanie uwierzyć, że przez kilka minut próbowałam złapać oddech ;) ) i to w dość wymagającym terenie.
Myślę, że mogę dzisiaj spać spokojnie z poczuciem odwalenia kawałka dobrej roboty! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz