poniedziałek, 30 września 2013

Być maratończykiem...

Być maratończykiem - to zapewne marzenie wielu początkujących biegaczy. Ba - założę się, że to marzenie wielu osób które nawet palcem nie kiwną w kierunku jego realizacji - ale to już inna para kaloszy.

Wróćmy jednak do początkujących biegaczy, niektórzy z nich traktują maraton niczym Święty Graal - ale w odróżnieniu od męczarni średniowiecznych poszukiwaczy - dziś wielu chce go "tu i teraz" niczym hotdoga za 1zł z Ikei.

Przeczytałem wiele książek "biegowych", setki artykułów w sieci... no mam już tak, że jak mnie coś zainteresuje, to nie odpuszczę. Nie twierdzę, że pozjadałem wszystkie rozumy, ALE...

"Bieganie metodą Danielsa" - książka którą wziąłem na warsztat jako pierwszą. Najważniejsze, co należy wyciągnąć z tej książki, to fakt, że Jack Daniels to nie to samo co Jack Daniel's (który wszędzie gdzie się da wyskakuje ze swoją łychą). Druga sprawa - to podejście do biegania - czysto techniczne, oparte na tysiącu lat treningów miliardów ludzi. Pan Jack poznał tajemnicę biegania, więc wszystko ma swój cel. Ustalił strefy treningowe w których należy się poruszać, masz biegać z tętnem "od-do", co p. Jack ładnie ubrał też w VDOTy i szacowane tempa, do tego ładnie skroił tabele na wszystko. Generalnie - wszystko, co nie w strefie nie służy niczemu dobremu.

Jego podejście do treningu ma sens. Bo skoro pobiegło się w trupa 5km i coś z tego można oszacować, to każdy z nas - amatorów ma od czego wyjść. Szacujemy sobie VDOT, obliczamy jak mamy trenować i to czynimy Od zawodów do zawodów możemy weryfikować tempa, korygować treningi. Bardzo lubię takie techniczne fiku-miku. Czego chcieć więcej, gdy czarno na białym napisane jest co i jak? Ta książka właśnie taka jest. 


Ot broszurka "Biegać szybko i bez kontuzji" dostępna bez opłat. Gordon Pirie miał swoje sukcesy i na bieżni i w biegach przełajowych. Książka wpadła mi w dłonie przez przypadek. Od razu przypadła mi do gustu... W końcu jest w tej książce coś, co czytamy z wypiekami na policzkach - że oto my, z autorem, rozwikłaliśmy spiskową teorię dziejów. Gordon udowodnił, że od dawien dawna wszyscy biegali w prostych tenisówkach za kilka pensów i nikt nie miał wtedy żadnych kontuzji... Chwila - jak to, biegali dużo, szybciej niż my, a robili to w butach ze skórzaną podeszwą... bez kontuzji. Hmm... no dało mi to do myślenia... Szczególnie, że po pierwszym Kłosie (lokalny wyścig na 5km - polecam), w trakcie którego biegłem na jakiś szalony wynik rzędu 28 minut napuchło mi kolano. Półtora tygodnia bez biegania i można było zacząć przygodę biegową od nowa. W tym czasie doszły do mnie nowe zelówki w stylu minimalistycznym z szaloną podeszwą kilkumilimetrowej amortyzacji oblanej w gumie Vibram. But taki wymusił na mnie zmianę techniki, no nie dało się biec "z pięty". Tak jak biegając boso trzeba lądować "ostrożnie" - śródstopiem / całą stopą. Wyższa kadencja (przebieranie nóżkami) zapewnia również, że a) nie oddajemy susów - mniejsze przeciążenia b) "podskakujemy niżej" - znowu zmniejszamy obciążenia. Wiele się zmieniło w moim bieganiu. Nogi zaczęły boleć na nowo i to w miejscach, które wcześniej nie bolały. Ale bóle łydek w końcu przeszły, a kolana - czuję, że ich nie obciążam tak jak kiedyś. Przy okazji kadencji - jeżdżąc na rowerze zdarzały mi się bóle kolan, szczególnie po ciężkim pedałowaniu w lesie - podniosłem kadencję do 95 i... no kurczę - kolana nie bolą. Także książeczkę polecam - niestety dla niektórych - broszurka po angielsku.

"Urodzeni Biegacze" - ot książka "o bieganiu"... Nie no... "jak chce się biegać, to trzeba wyjść z domu i biegać" - proste i popieram to, jednak do książek tych zaglądałem i tak w przerwach regeneracyjnych, ewentualnie wspierając superkompensację leżąc w bezruchu :)
Książka ma się tak do Biegania metodą Danielsa jak Biblia do Biblii Linuksa. Czy da się napisać ciekawie o bieganiu? Tak. Motywem przewodnim książki jest bieganie długodystansowe. Długodystansowe - tj. takie, którego dystans jest dłuższy od maratonu. Główny wątek przeplatany jest zapierającymi dech w piersi opisami biegów na - bagatela 100 MIL i więcej, czyli ponad 160km. Oj... bolą nogi od samego czytania... Ale nie tylko bolą. Książka budzi w nas instynkt biegacza. Wróóóóóć... Książka stara się udowodnić, że w każdym z nas taki instynkt jest i można (należy) go obudzić. Autor wymyślił sobie, że człowiek - choć słaby i pozornie nie przygotowany do biegania, jest jak najbardziej do tego stworzony. Tak, są szybsze zwierzęta, ale Chris wymyślił, a kilku badaczy to potwierdziło, że UWAGA - człowiek polował poprzez "zabieganie" zwierzyny na śmierć. No niezłe jaja... Ludzie dymali przez pół dnia za łanią, żeby padła z przegrzania. Kto ma psa może potwierdzić, że większość jamników padnie podczas szybszej połóweczki ;)... Przy okazji autor rozprawia się z obecnym przemysłem obuwniczym. Najwięcej dostało się firmie Nike - za chęć do zysku. Wątek podobny do poprzedniej, wszystko rzeczowo uzasadnione.

"Jedz i biegaj". To chyba naturalna kontynuacja po wcześniejszym tytule. Książka o ciężkim dzieciństwie i dorastaniu. Scott wcześnie zaczął biegać, dotruchtał do ultramaratonów, a potem, wskoczył na tory wegańskie i stąd ta książka biegowo-kucharska. Odpuszczam sobie te wegańskie wątki, ponieważ dania wydają się być niewykonalne w naszych warunkach. Sam Scott przyznaje, że w pewnym okresie zadłużył kartę, aby zdrowo jeść - no krejzol. Nie ma takiego jedzenia ani w Sano, ani w Lidlu, więc wymiękam, tak wiem, zapewne w Koszalinie da się coś kupić z tych ciekawostek w Piotrze_i_Pawle - ale mi nie po drodze i basta. Scotta widzieliśmy w śniadaniowej tv... Pitu, pitu o ultramaratonach. Promocja zadziałała. Książka w biblioteczce. Polecam, przepisów na szczęście mało - po jednym na zakończenie rozdziału, o bieganiu za to reszta. W przeciwieństwie do tej "recenzji", która w 90% dotyczy przepisów :D 

"Bieganie metodą Gallowaya". Gdy zaczynałem "bieganie" byłem jej wiernym wyznawcą... Tzn. nie wiedziałem, że nim jestem, bo z książką zetknąłem się niedawno. Otóż pan Jeff, który o bieganiu wie wszystko, zachęca, aby do biegania podchodzić jak pies do jeża. Trochę pobiegać, a jak opadamy z sił, pomaszerować, potem znowu pobiegać... no wypisz wymaluj - marszobieg. Ale nie taki zwykły... Tu podobnie jak u Danielsa wszystko ma swój sens. Parafrazując: "Biegaj i maszeruj od samego początku a ukończysz maraton z czasem lepszym niż byś biegł". No niewydajemisię. Nie da się jednak ukryć, że wiele z proponowanych rozwiązań ma sens. Fajnie się czyta, jak to otyły pięćdziesięciolatek ledwie wychodził na jogging, a po kilku latach przelatuje maraton poniżej 3h, dzięki tej fantastycznej metodzie. Aaa... pan Jeff prowadzi sklepy dla biegacza - nie zapomnijcie, że buty trzeba wymieniać zaraz jak tylko stracą swoje właściwości... Aaa... jak już kupujecie buty i wam pasują, to kupcie ich dwie- trzy pary. W dzisiejszych czasach trudno o dobre buty... Tjaaa

Co to ma do cholery wspólnego z tematem "Być maratończykiem"?
    Jaki morał z przeczytania tych wszystkich książek? Ano Daniels namieszał mi w głowie. Tak, biegałem wg jego planów, ale nigdy nie wytrwałem dłużej niż kilka tygodni - ot strzeliłem sobie cięższy interwał od święta. Potem przeczytałem gdzieś: Na ch*j komuś trener, skoro biega na 10km wolniej niż w 40 minut? Wtedy już zupełnie sobie odpuściłem, a skupiłem się na tym, aby 3, 4 razy w tygodniu wyjść po prostu pobiegać, zwiększając powolutku dystans. Z Gallowaya wyszło, że bieganie szybkich milówek (1,6 km) to owszem, on poleca - do maratonu. Gordon i Chris zabili mi ćwieka - moje dotychczasowe - jeszcze nowe buty biegowe odwiesiłem na haczyk "byle nie do biegania". Doczytałem kilka publikacji... o jakże teraz modnym trendzie na minimalizm... z badań wynika, że najmniej energii traci biegacz biegnący na bieżni amortyzowanej pianką o grubości 10mm. Zainwestowałem w tanie buty z Decathlonu, nawet je ostrugałem nożem. I wiesz co? Dobrze mi z tym, że popróbowałem różnych rozwiązań. Wiem co to znaczy lekki but - ważący 180 gram w rozmiarze 46. Wiem jak się biegnie w klocku o wadze ponad 300 gram. Różnica jest kolosalna.
    Co by mi dała wiedza "od sprzedawców"? Że a) potrzebuję specjalnych butów - oczywiście najlepiej z wideoanalizą na bieżni... b) dobry but musi kosztować - w końcu chodzi o zdrowie... c) but - nawet ten najlepszy szybko się zużywa, więc 3 pary na sezon to minimum... d) a jak złapię kontuzję - to najprawdopodobniej potrzebuję specjalnych wkładek (tak, tak, w "Urodzonych" napisali, że przydają się gdzieś tak 2% populacji - reszta nie potrzebuje takich korekt, ale producentom wkładek jest co innego na rękę, producentom butów jak i ich sprzedawcom pasuje zresztą ta wersja - jest spychologia a i da się na tym zarobić). Więc marketing wie jak sobie poradzić z problemami, które sam stworzył. Przy okazji... w trendzie na minimalizm Nike zaczął robić serię Free, New Balance - Minimusy, Adidas - Adipure Motion itd. Oczywiście, te buty kosztują tyle samo co superamortyzowane buty i nikt ich nie zaleca "początkującym", ale widać, że producenci wyczuli trend i rzekę pieniędzy.
    Galloway napisał "na stworzenie biegacza potrzeba 10 lat". I to jest najważniejsza rzecz jaką trzeba wyciągnąć z tej całej dłubaniny. Gdy przyjechałem na Kłos, była to moja druga, albo trzecia przebiegnięta "piątka". Nie wierzyłem, że przeżyłbym przebiegnięcie 10 km. Jednak dystans ten był wkrótce w moim zasięgu. 15 km w Kołobrzegu było moją pierwszą 15 i skończyła się prawie tak samo fatalnie jak pierwszy Kłos. Czy wyciągnąłem z tego naukę? Tak. Nie biegam "na maksa" na dystansach, których nie "wybiegałem". Nie - nie muszę pobiec maratonu. Nie czuję takiej potrzeby - teraz. Spokojnie, przyzwyczaję nogi do biegania dłuższych dystansów... niech to przyjdzie naturalnie. Ale... niech to będzie też ambitne - szybkie bieganie. Nie chcę biec maratonu w 5-6h. Dzisiaj - mam takie wrażenie - wiele osób chce go "pobiec" aby coś udowodnić, zaimponować znajomym, ew. zaliczyć. Czy o to chodzi w bieganiu, żeby przyjemność biegania sprowadzić do przebiegniętego w mękach i żałosnym tempie "królewskiego dystansu"? Czyż nie lepiej wzmocnić nogi, dać wszystkim ścięgnom, więzadłom i mięśniom przyzwyczaić się do zwiększonych obciążeń?
    Co to znaczy "dobry czas"? Jest sobie bardzo znany maraton w Bostonie. Aby poradzić sobie z tłumami startujących i utrzymać również odpowiedni poziom imprezy, ustalono minima jakie trzeba spełnić, aby móc zapisać się na imprezę... Otóż trzeba przebiec wcześniej inny maraton w czasie:
AGE GROUPMENWOMEN
18-34
3hrs 05min 00sec
3hrs 35min 00sec
35-39
3hrs 10min 00sec
3hrs 40min 00sec
40-44
3hrs 15min 00sec
3hrs 45min 00sec
45-49
3hrs 25min 00sec
3hrs 55min 00sec
50-54
3hrs 30min 00sec
4hrs 00min 00sec
55-59
3hrs 40min 00sec
4hrs 10min 00sec
60-64
3hrs 55min 00sec
4hrs 25min 00sec
65-69
4hrs 10min 00sec
4hrs 40min 00sec
70-74
4hrs 25min 00sec
4hrs 55min 00sec
75-79
4hrs 40min 00sec
5hrs 10min 00sec
80 and over
4hrs 55min 00sec
5hrs 25min 00sec
źródło tabeli
    Łatwo nie ma - więc no dobra... daję sobie +23% VAT... a co... czyli, jak nie będę miał szans na 3h45 nie startuję. Zwróć uwagę, że w tym czasie mijaliby mnie "staruszki" z grupy 55 i ryczące 40... no bez jaj! Wstyd biec.
    Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Biegłem jakiś czas temu z kuzynem... Na 10km biega w czasie 31minut, 5km w 15minut i parę sekund... Generalnie - biegowy kosmos. Zapytałem, w jakim czasie biega maraton... pewnie jakieś 2:20... Eeee... Gdzie tam... nie biega takich dystansów, ani nawet połówek. Po co mu to? Hmm... No właśnie... po co mam biec na zaliczenie? Może lepiej maksować dyszki, równolegle wydłużając się do połówki? Może lepiej bawić się bieganiem. Mam całe życie na bieganie. Mogę małymi kroczkami dojść choćby do ultramaratonu - mogę wszystko. A jak ma mnie ściąć kontuzja w tym roku i urwać mi ścięgna, to tym bardziej nie warto przyspieszać biegu wydarzeń zapisem na maraton. We have all the time in the world... time enough for... run ;)
    
   Parę dni przed tym, jak Jacek miał jechać na maraton wdałem się z nim w dyskusję... zapoczątkowaną przez artykuł z wrześniowego Prestiżu... Próbowałem mu wybić z głowy maraton w 5h, coś tam chciałem przemycić o butach i o tym, że to nie one odpowiadają za kontuzje, ale technika biegu i nasze przebiegi. Dlaczego tak trudno przyjąć, że może jest "za wcześnie"? Dlaczego nie chcemy czasami odpuścić... Czy warto ryzykować utratę zdrowia by ostatecznie odpuszczać treningi lecząc kontuzję?
   Przebiec maraton w zdrowiu i z satysfakcjonującym wynikiem - życzę wszystkim! Aaa... i rozsądku w dobieraniu celów.

czwartek, 26 września 2013

Pierwsze podejście i trochę o poniedziałku.

W minionym tygodniu jakoś mi się nie składało z bieganiem. Po Biegu Westerplatte bolała mnie stopa.. Otłukłam ją sobie solidnie, a wszystko przez to, że tak się zatraciłam w bieganiu po lesie, że "zapomniałam" biegać po asfalcie.. No i jak w Gdańsku dokręciłam sobie śrubę, to się okazało, że stopom niekoniecznie się to spodobało. Dzisiaj jest już o wiele lepiej, coś tam jeszcze czuję, ale to już ostatnie podrygi. Tak samo miałam po swojej pierwszej dyszce w życiu..

Zmiana harmonogramu treningowego też jakoś mnie wybiła z rytmu, tydzień mi się jakoś szybko skończył, a ponieważ cały weekend świętowaliśmy drugie urodziny córki (co wiązało się z zabawą w Master-Pastry-Chefa), to dopiero w niedzielę wieczorem udało się wybrać na trening. A jak wiadomo, niedziela = długie wybieganie.. to polecieliśmy 13,5 km.

Może byłoby więcej, ale byliśmy trochę ograniczeni czasowo. Po tych 13 km dochodziła już 20, a nasza mała dwulatka nie lubi chodzić spać zbyt późno :)

Ponieważ było już za ciemno na las, no i wielkimi krokami zbliża się Nocna Ściema, wybraliśmy się na trasę, obczaić co i jak. Jakoś nigdy wcześniej nie biegliśmy dokładnie tej pętli, więc to było prawdziwe pierwsze podejście :) Zrobiliśmy dwa kółka i wróciliśmy do domu.

Trasa jest ciekawa, początkowo aż trudno uwierzyć, że to ponad 5 km. Nam wyszło trochę mniej, bo biegliśmy po chodnikach i ominęliśmy część, która jest biegana na stadionie, a to dodatkowe 400 m. Co chwilę się gdzieś skręca, więc człowiek się nie zdąży "znudzić" :) Dwie pętle w średnim tempie 6:30 jakoś mocno mnie nie wymęczyły, więc jest to dobry zwiastun przed startem.

Chciałabym złamać 2h 15 minut, ale to wymagałoby utrzymywanie średniego tempa na poziomie 6:23. Nie wiem, na ile będzie to możliwe. Nadal te długie biegi są dla mnie zagadką, za mało mam ich na koncie, żeby móc snuć jakieś konkretne plany.. Pożyjemy, zobaczymy :) Wynik z Bytowa pobiję raczej na pewno, bo wtedy byłam zdecydowanie wolniejsza, mniej wybiegana, a trasa była jednak trochę cięższa.. No i teraz będzie chłodniej :)

Pisałam o zmianie harmonogramu treningów.. Do tej pory biegałam we wtorki, czwartki i soboty/niedziele. Różnie to bywało, ale wtorek był stałym dniem biegowym. Pod ten schemat dopasowywałam sobie basen, tak by pasowało. Teraz trochę się zmieniło, bo stały basen mam w środy, a wtorkowe bieganie zamieniłam na poniedziałek. Trollunio pływa we wtorki, więc nie mógł ze mną wtedy biegać, a ponieważ dwa tygodnie temu w poniedziałek ruszyła akcja "po prostu BIEGNIJMY.PL", to nawet lepiej nam to pasuje niż wtorek..

Początkowo trochę się obawialiśmy, że po niedzielnych wybieganiach powinniśmy jednak pauzować w poniedziałki.. Ale to jest wspólne bieganie w spokojnym tempie, więc pasuje idealnie! Trasa 5 km, co z trasą z domu i z powrotem daje trochę ponad 7 km. Taki tam, lekki trening w miłym towarzystwie i z pogaduszkami w tle :) To lubię! ;)

Nie ma lekko..

Wczorajsze zajęcia na basenie były dość wymagające. Początkowo wcale się na to nie zanosiło.. 12 basenów kraul na zmianę ze strzałką na grzbiecie, a później kolejne 12 odwrotnie (strzałka na brzuchu, a w drodze powrotnej pełny styl grzbietowy). Już się trochę obawiałam, że zaraz znów dostanę deskę-ósemkę i będę z nią pływać na rękach.. Kręci mną wtedy niemiłosiernie, kłaniają się słabe mięśnie posturalne..

Deskę dostałam, ale zwykła, a wraz z nią pytanie "pływasz żabką?" Ha, kiedyś bez wahania odpowiedziałabym "oczywiście", ale ponieważ zostałam uświadomiona, że to, co zwykłam nazywać "żabką" jest po prostu jakąś pokraczną formą utrzymywania się na wodzie i przemieszczania się na drugą stronę basenu. Ze stylem klasycznym, w tej poprawnej formie, nie ma to nic wspólnego.

I tak jak w ciągu tych pierwszych ćwiczeń pływałam sobie bez większego problemu, dość szybko (jak na mnie oczywiście), to jak tylko zobaczyłam, jakie dziwaczne wygibasy mam robić nogami i jak rzeczywiście zaczęłam je robić.. prędkość spadła mi chyba do zera. Patrzyłam zaskoczona, jak kafelki pode mną przestały się przemieszczać. Ależ to musiało wyglądać z boku... Trening czyni mistrza i przy piątej długości tego ciekawego pokazu.. przesuwałam się już coraz szybciej.. Zeszłam z czasem jednej długości poniżej 2 minut! Dodam tylko, że kraulem zajmuje mi to pół minuty (co oczywiście jest dość wolno, ale wierzę, że jak nabiorę trochę więcej techniki, to przyspieszę :P ).

Zrobiłam te osiem długości i dostałam zielone światło na dołączenie pracy rąk. Pierwsze dwie długości to walka z wodą.. Kolejne dwie już lepiej.. O, faktycznie płynę.. Po szóstej długości skończyły się zajęcia, ale uznałam, że dopływam jeszcze do zadanych ośmiu, bo jak już wreszcie zaczęło mi jako-tako wychodzić, to mam opuścić basen? Ooo nie. No to zrobiłam jeszcze te dwie zaległe długości, a potem poczułam, że dobrze mi zrobi jeszcze kilka długości.. No to dołożyłam jeszcze 300 m (12 długości) i poleciałam pod prysznic.

To był dobry trening. Wreszcie coś nowego. I chociaż wyglądałam bankowo jak pokraka, to - tak jak już pisałam - trening czyni mistrza. Mam co ćwiczyć i o czym myśleć :)

środa, 25 września 2013

Rok.

Dzisiaj mija rok od mojego pierwszego "treningu". Nie muszę chyba tłumaczyć skąd cudzysłów. 1,5 km w 30 minut - niech to wystarczy za wyjaśnienie.

Początki były trudne. Nie miałam zielonego pojęcia, jak się ubierać (nakładałam na siebie taką ilość ubrań, że obdzieliłoby się nimi co najmniej 3 osoby..), masa ciała nie była moim sprzymierzeńcem (nadal nie jest, ale problem się stopniowo zmniejsza) i co chyba najważniejsze - walczyłam z sobą, żeby się nie zniechęcić.

Trochę żałuję, że nie kazałam sobie zrobić zdjęcia przed tym pierwszym wyjściem (z mroku, hehe). Albo jeszcze lepiej - po powrocie! Półżywa, mokra jak szczur.. Nie.. dobrze, że nie ma takich fotek. Jeszcze by mi to ktoś gdzieś kiedyś wyciągnął, kiedy będę już sławna i bogata... :D

Zdjęcie obok jest z końca września 2012, dokładnie to z urodzin naszej córki. Widać te pełne policzki i kawałek całkiem sporego bicepsa. Dzisiaj jestem o 10 kg lżejsza, co może nie jest jakimś kosmicznym osiągnięciem, bo jakby to przeliczyć, to nawet kilograma miesięcznie nie straciłam, ale.. No właśnie. Ale.

Wchodzę do sklepu i wreszcie są na mnie ubrania. Zjechałam o 3-4 rozmiary. Niemożliwe? A jednak!

Po roku nie ma już pucułowatych polików. Nie jestem już chomikiem ;) Różnicy w bicepsie nie da się tu akurat dostrzec, ale jest! Dobre kilka centymetrów..

Zastanawiam się, czy powinnam to jakoś "uczcić".. Przebiec jeszcze raz tą pierwszą trasę? Pech chciał, że trening mi się wtedy źle zapisał i na endomondo mam tylko dystans i czas odnotowany. Miałam wtedy ciekawą technikę.. Na telefonie hulało endo, a do tego miałam jeszcze najprostszy pulsometr (nabytek Łukasza, chyba jeszcze przedwojenny.. ;P ). Na pulsometrze robiłam pauzę, kiedy przechodziłam do marszu, żeby móc później określić czas takiego "uczciwego" biegania.

Marszobiegi uprawiałam przez pierwsze 3 tygodnie, a jak tylko udało mi się przebiec cały założony dystans, bez przerw, bez marszów, to trzymałam się już kurczowo myśli, że jestem BIEGACZKĄ. W końcu przestałam maszerować.. Co prawda moje tempo było śmieszne, bo ledwo udawało mi się zejść ze średnią poniżej 7 minut na kilometr... ale już tylko biegałam! No, truchtałam.. Ale jaka to zmiana.

Dzięki koledze Krzysztofowi Ka. wkręciłam się w bieganie w Kłosie. Chociaż regularnie zamiatałam tyły i przez większość cyklu GP byłam ostatnia, to poprawianie swoich wyników na trasie stało się nowym motorem napędowym do treningów. W międzyczasie skończyłam plan z bieganie.pl (12-tygodniowy "Odchudzanie z bieganie.pl") i dzięki tym regularnym, comiesięcznym "występom" w Kłosie udało mi się podtrzymać jakoś to moje bieganie. A nie było lekko. Biegałam po śniegu (w kolcach na butach), w mrozie rzędu -10 stopni.. Uczucie, jakie towarzyszyło mi po treningu całkowicie rekompensowało ewentualne niedogodności pogodowe. To się chyba nazywa: uzależnienie od endorfin.

 A potem to już się posypało.. medalami! Pierwsze zawody, przybiegłam chyba trzecia od końca, ale dostałam medal! Wow. Mój pierwszy biegowy medal.. Super! Był to koszaliński Bieg Sylwestrowy.


Zaczynałam bardzo skromnie, ale zamiłowanie do kolekcjonowania jest u mnie bardzo duże, więc gromadziłam, gromadziłam... Kolekcja rosła, puchła.. Przestała się mieścić na wieszaku.. Trzeba było ją przenieść..


Jednym słowem.. Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto, to ja bez wahania odpowiadam: TAK!! Życie się całkowicie zmienia, wydaje mi się, że na lepsze.. Jestem lepiej zorganizowana, no i jak się wybiegam porządnie, to chyba też trochę spokojniejsza.. :P

No nic, powspominałam.. Koniec tych sentymentalnych smutów! Biegać, nie gadać! :) 

wtorek, 17 września 2013

W zasadzie to... brak mi słów!

Wydawać by się mogło, że po relacji Łukasza, to już nie ma nic do dodania. Przecież napisał praktycznie wszystko. Nie byłabym jednak sobą, jakbym nie wtrąciła jeszcze swoich trzech groszy.. :D Nie może przecież być tak, że jakiś debiutant zdetronizuje królową relacji. Co to, to nie!

Faktem jest to, o czym już Łukasz wspominał, że ta impreza miała naprawdę złe opinie w internecie. Z początku pluliśmy sobie w brodę, że tak szybko i bez wcześniejszego rozeznania zapisaliśmy się na ten bieg. Skoro jednak już klamka zapadła (czyli kasa na poczet wpisowego wypłynęła z naszego konta na konto organizatora), nie było odwrotu. Najwyżej dołączymy do grona osób niezadowolonych, też coś.

Bez zbędnego wodolejstwa - organizatorzy stanęli na wysokości zadania i utarli nosa niedowiarkom. Wszystko odbyło się bardzo sprawnie i nie ma się za bardzo do czego przyczepić. No, może do długości trasy i jej zmiany względem tego, co pokazywali na plakatach. Ale o tym za chwilę.

Jak jechaliśmy podstawionym autobusem na miejsce startu, to pomyślałam, że będą jaja, jak się okaże, że wysyłanie autobusów zapełnionych w 1/3 może się skończyć podobnie, jak na Titanicu z szalupami ratunkowymi. Pierwsze były wypuszczane zdecydowanie za mało obciążone i z tym naszym autobusem było podobnie, bo weszłoby jeszcze naprawdę sporo osób. Tylko nie bardzo było kogo zabierać..

Może to lekka ekstrawagancja jechać na miejsce prawie dwie godziny przed startem, przy dość niepewnej pogodzie (prognozy, jak to prognozy - każda inna, ale elementem wspólnym był deszcz - nie wiadomo ile, nie wiadomo kiedy, ale jednak). Nasza trzyosobowa ekipa nie takie wyzwania brała już na klatę, więc co to dla nas taki deszczyk. Chwilę pokapało i to wszystko, wielkie halo. Z cukru nie jesteśmy, schowaliśmy się pod drzewem ;D

Łukasz pisał o swoim genialnym planie rozwalenia systemu, bo w regulaminie nie określono, ile jest czasu na przekroczenie linii startu. "Skoro jest tylko limit czasu na pokonanie trasy, to ja sobie wystartuję pół godziny po wszystkich, ale będzie śmiesznie". Mnie takie "trololo" tylko denerwuje, bo jakby ktoś z organizatorów okazał się osobą bez łukaszowego poczucia humoru, to jeszcze by go tam pogonili, zdyskwalifikowali, czy coś. A kto by całą drogę powrotną i przez kolejny miesiąc musiał o tym słuchać? No właśnie.

Strategia, którą forsował Łukasz (może nie w wersji Troll 1000%), miała swoje zalety. Wiadomo, że na biegach ulicznych, zwłaszcza przy dużej frekwencji amatorów (często pokonujących taki dystans po raz pierwszy w życiu właśnie na tym konkretnym biegu), początkowe kilometry weryfikują tempo. Z tego, co zaobserwowałam (niestety również na sobie), po mniej więcej pierwszym - drugim kilometrze wychodzi na jaw, czy ułańska fantazja poniosła i trzeba zwolnić, bo koniec jest bliski, czy udało się jakoś nie dać się zwariować i biec swoje, mimo presji otoczenia (a że ta presja jest, to każdy, kto choć raz brał udział w zawodach, to wie).

Nie miałam żadnej strategii na ten bieg. Chciałam oczywiście poprawić swoją życiówkę, ale w Lęborku też chciałam i jakoś mi nie wyszło.. Nie do końca chyba wierzyłam w to, że mi się uda. Szwagier przepytał mnie, na ile planuję biec i w jakim tempie, to powiedziałam zgodnie z prawdą, że będę się starała nie przekraczać tempa 5:41, bo utrzymanie takiego da mi wynik równy z życiówką. Fajnie by było, jakby udało się zejść do 5:36 (wtedy uzyskałabym czas ok. 56 minut), ale pamiętam, ile wysiłku kosztowało mnie w Lęborku utrzymanie tempa na poziomie 5:35 przez 2 km..

Łukasz czekał, żeby być dosłownie OSTATNIM na linii startu, ja jednak doszłam do wniosku, że to ryzykowne podejście. Oczywiście z mojego punktu widzenia. Dlaczego? A co jeśli na taki rewelacyjny pomysł wpadło jeszcze ze 30 osób? Ja będę sobie tam z nimi spokojnie czekała na start, a później oni wyrwą z kopyta, a ja nawet jakbym przeszła na prędkość światła, co w moim przypadku wynosi coś ok. 5:10, to bym tylko oglądała, jak mi uciekają. A to, jak wiadomo, raczej obniża morale..

Dlatego nastawiłam sobie muzykę trochę głośniej niż zwykle i wystartowałam kilkanaście sekund przed chłopakami, w większej grupce. Nie wiem, czy to korzystny układ piosenek na liście, czy to faktycznie ta napędzająca siła płynąca z ciągłego wyprzedzania, ale nogi niosły mnie same i bez większego wysiłku.

Pierwszy raz zerknęłam na pokonany dystans po 2,5 km. Kiedy to minęło? Zazwyczaj na zawodach mam wrażenie, że kilometry ciągną się w nieskończoność. Straciłam rachubę przy piątym kilometrze, ale jak zobaczyłam stoliki zastawione butelkami z wodą, to wiedziałam, że jestem w połowie. Później "odnotowałam" dopiero 7 kilometr, a "schody" zaczęły się na ostatnim..

Nieśmiało zerkałam na tempo biegu, wiedziałam, że jest lepiej niż 5:36.. Były nawet kilometry w tempie 5:20 i 5:22.. Czyli teoretycznie jest szansa na zbliżenie się do 55 minut.. A może nawet złamanie ich? Celowo ustawiłam sobie na ekranie, żeby wyświetlało czas ostatniego kilometra, bo nie chciałam się stresować łącznym czasem wyścigu..

Na tym ostatnim kilometrze kilka razy kusiło mnie, żeby podejrzeć, ile czasu upłynęło. Oparłam się jednak pokusie i to chyba dobrze. Dzięki temu miałam na siebie "haka", żeby utrzymać tempo w okolicy 5:30. Mimo, że wpadło mi kilka kilometrów w niższym tempie, wcale nie tak prosto było utrzymać takie tempo na dziesiątym kilometrze..

Blady strach spadł na mnie, kiedy okazało się, że trasa przebiega trochę inaczej, niż to było ukazane na plakatach. Znałam już ten "nowy" odcinek, bo biegliśmy tamtędy podczas Biegu św. Dominika w sierpniu. A przecież ja już odliczałam ostatnie metry.. Już mówiłam sobie "jeszcze tylko do Neptuna, później już z górki"... Ten dodatkowy cypelek mnie mocno podłamał.W tłumie wypatrywałam Łukasza, który wspominał przed biegiem, że po mnie wyjdzie... No i co tu wiele mówić, jego pojawienie się na chwilę zajęło moje myśli..

Nie starczyło mi siły na ostry finisz , a przez ostatni kilometr to właściwie walczyłam o utrzymanie tempa. Pocieszałam się, że już się dzisiaj nawyprzedzałam i teraz mogę dać innym okazję do takiej radochy ;) Na ostatniej prostej udało mi się rozpędzić do ok. 4:30 i mniej więcej w takim tempie dotarłam do linii mety. Zatrzymałam zegarek, a dzięki prowadzącemu mnie w tłumie Łukaszowi udało mi się szybko dotrzeć do wodopoju i po chwili stałam już prawie całkiem z boku i rozkoszowałam się rezultatem końcowym. Nie tylko udało mi się pobić życiówkę, ale osiągnęłam wynik, który wydawał mi się nieosiągalny. Złamałam 55 minut!

Start z szarego końca "strefy ToiToi" okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie musiałam się przepychać na początku, tracąc energię, która przydaje się w późniejszej części biegu. No i to wyprzedzanie.. Mijałam na drugim, czy trzecim kilometrze grupkę panów, którzy się odgrażali, że jeszcze mnie wyprzedzą na dziewiątym kilometrze... Może próbowali, ale chyba im się nie udało... Wyprzedziło mnie raptem kilka osób i to już na samiutkim finiszu. Coś czuję, że tak samo zrobię na Biegu Niepodległości w Gdyni 11 listopada.. :)

poniedziałek, 16 września 2013

Nie jedź do Gdańska na Bieg Westerplatte!

… tak pisali wszędzie: na forum maratonypolskie.pl, onecie czy choćby porntubie. Fatalna organizacja, powierzona najprawdopodobniej piekarzom, mało miejsca na wąskim starcie i trasie, a to wszystko przytłoczone zbyt dużą ilością zawodników. W tym roku miała się zdarzyć katastrofa, zmodyfikowano trasę biegu, limit zwiększono o 2 tys. (do 3,9 tys.). Bieg miał być koszmarem, ludzie w tłumie mieli obdzierać łokcie do krwi, skarpetki miały przyjąć hektolitry krwi z zeskrobanych achillesów. Start miał wyglądać niczym wyciśnięcie pryszcza. Musieliśmy zobaczyć to z bliska! (My = Ja + Dorota + MM)

Bieg Westerplatte jest biegiem na 10km. Trasa ma początek na Westerplatte (ależ zaskoczenie!) a kończy się w Gdańsku na Targu Węglowym. Trasa ma profil hmm… no cóż, start na wysokości 6 m n.p.m., finisz na 9, po środku dwa łagodne podbiegi (węzeł drogowy i most). Belg powiedziałby - cross. Holender powiedziałby - bieg górski. A dla nas, no cóż: “Popierdółka - nie Kiler”. Stół ma więcej nierówności.

Ponieważ start i metę dzieli 10km to organizator miał niezły orzech do zgryzienia, jak na linię startu przetransportować kilka tysięcy biegaczy? Okazało się, że poszło bardzo sprawnie, kilkanaście przegubowych autobusów (pojemność jednego - 150 osób) jeździło od 8:00 do 10:00. Normalnie jak na maratonie w Bostonie! Zdecydowaliśmy, że pojedziemy około 9:00. To był strzał w dziesiątkę. W naszym autobusie wszyscy mieli miejsca siedzące - także komfortowo. Co się działo w ostatnim autobusie? Nie wiem, bo jechałem tym o 9:00 ;)

Po przybyciu na parking na Westerplatte było wystarczająco dużo czasu aby udać się pod Pomnik Obrońców Wybrzeża. Tradycyjnie można też było kupić miniaturkę powyższego w rozmiarach od S do XXL oraz papieża w bursztynie - tutaj podobnie, do wyboru: rozmiar (S-XXL), pontyfikat (JPII, BXVI, Franc - jeden lub mix). Najbardziej chyba nadal ceniony jest JPII w ramce A4 i dużej ilości drobnicy bursztynowej. PapaRazzi - Westerplatte - no sam nie wiem. Granaty, maski p.gaz. z demobilu też były - a jakże. Czapka kapitana domyka stawkę nadmorskich gadżetów. Biegacz przed startem to jednak kiepski klient, nie będzie przecież leciał “dychy” z papieżem w bursztynie na plecach. Chociaż… kusi.

Przed biegiem zrzuciliśmy ciuchy w depozycie. To akurat bardzo sprytnie rozwiązano. Na parkingu stało klika przegubowców, każde drzwi “obsługiwały” 300 numerów. Przed startem autobusowe depozyty odjechały w okolice mety. No teraz to już kurna trzeba było lecieć do mety.

Pogoda idealna: 18 stopni, pochmurne niebo, troszkę popadało na godzinkę przed biegiem. W skrócie - biegowy raj (no może mogłoby być kilka stopni mniej).

Przed biegiem dla nas nowość - rozgrzewka. Odkąd na Leśną Piątkę dobiegamy truchcikiem zauważam, że dużo lepiej mi się biegnie. Więc skoro 2,5km dobiegu przed “piątką” nie szkodzi, to czemu nie pobiegać troszkę przed “dyszką”. Pobiegaliśmy zatem w tę i we w tę smagani wiatrem. Splunięcie na palca (z wiatrem! - oczywiście), wystawienie w górę i jest prognoza - boczny, ew. dupny, na pewno nie w ryj. Będzie dobrze - chyba.

Ustawiliśmy się w strefie ToiToi. Czyli daleko za >55:00. Ponieważ w regulaminie był zapis, że czasem zawodów jest czas netto. Czyli startujesz 20 minut po wszystkich, biegniesz w 30 minut, wpadasz na metę, gdy na zegarze jest 50:00 i… wygrywasz zawody, mimo, że na metę wbiegłeś 1500… No jest w tym coś z magii i dlatego też postanowiłem tego dokonać… Oczywiście nie tego, że pobiegnę w 30 minut. Z kolei za głośne stwierdzenie, że wystartuję 20 minut po starcie Dorota pokazała mi wniosek rozwodowy, co mnie trochę poskromiło. Jednak przekornie trzymałem się tyłów.

Nagle BUM! (Lubię ten trójmiejski klimat. Na większości biegów starter to mały kapiszoniak który przypomina biegaczom jak to za młodego obierali korki... ten strzał w oczy, gwizd w uszach i poparzone palce…) W 3M tak bardzo lubią zabawy z prochem, że na starcie np. w Gdyni walą z armaty, tak samo było i w Gdańsku… Start niby daleko, ale w uszach bębenek nie wie, czy to nim od środka adrenalina buja, czy ktoś mu zdetonował granat nad uchem. Ale nie ze mną te numery!… powstrzymałem się od szalonego biegu na oślep - jak to w biegach masowych, start to start, a do linii startu wpierw trzeba domaszerować, bo biec się nie da. Odpowiednio zataczałem się to w prawo, to w lewo, od niechcenia podążając w kierunku maty. Nagle jakiś gość zawraca i mówi mi “Idź, ja będę ostatni”... “O nie! Ja będę ostatni!”... momentalnie zrozumiał z kim miał do czynienia, poleciał, krzycząc, że może razem… Phi… niech leci.

Po odczekaniu chwilki, gdy zobaczyłem, że ogon się już rozciągnął a obsługa biegu dziwnie mi się przygląda oczekując najgorszego (samotna detonacja na starcie) postanowiłem ruszyć. Piiiiip z maty, Start na zegarku i lecimy. Rekordowo byłoby utrzymać tempo średnie poniżej 4:40. Ale gdzie tam? Przecież teraz muszę dogonić te kilkaset metrów do ogona, a to robię w 4:00… Zwolnij bo wykorkujesz! Zwolniłem i przystąpiłem do wyprzedzania. Pierwszy km wskoczył bardzo szybko, 4:35 - o kurna - za szybko od samego początku, drugi 4:41 - uff spokojnie wyrównam tętno... i tak to sobie leciało bardzo szybko, za szybko. Nogi niosły, tłumy skandowały moje imię (które oczywiście nie było moje, bo miałem koszulkę z błędnym nadrukiem - taki błąd sponsora :) ) do punktu z wodą było bardzo OK. 5km w 22:50. Woda na bogato. Stoły o łącznej długości ok. 20m, pełno wody w butelkach 0,5l. Młodzieży jak “mrówków”. Łyk wody (“Na dychach się nie pije!” - woda się ponoć nie zdąży nawet wchłonąć) a reszta na głowę, kark, plecy… Można parsknąć jak koń i gonić dalej.

Na 8,25km ciekawostka dla SFX’a - ludzie zaczynają ścinać chodnikiem, lecę karnie po kocich łbach, ze mną tylko jedna osoba, nagle pojawiają się zapory, pojawiają się folie i zonk, osoby które skróciły mają problem, bo nie mogą sobie spokojnie zeskoczyć z chodnika na ulicę, przełażą jak niezdary po tych zaporach… Yes! Zwyciężyło dobro! Lecę dalej ciągle wyprzedzając. Niosą mnie skrzydła “Sprawiedliwy wśród nieścinających” wyprzedzam wszystkich na ul. Długiej, przebijam piątkę z Neptunem, sprint przy teatrze i wpadam na metę obstawioną przez… jak to na biegach… cheerleaderki z pomponami :D (poważnie!) Stop na zegarku, na dużym zegarze 50:34, ale wystarczy mi spojrzenie na zegarek by wiedzieć, że oszukałem system. Stoper mi pokazuje 45:14 na trasie 10,07km. Więc życiówka - pobita o 1:30. Później ustaliliśmy, że trasa chyba jednak była lekko wydłużona - co kilometr wszystkim ładnie gpsy pikały a ten ostatni dziwnie przesunięty o ok. 100m (w zależności od zegarka). No ale atest był i z tym się nie dyskutuje - chociaż to właśnie zrobiłem we wcześniejszym zdaniu. Za metą tłumy, oj gęsto, ale nie tak jak tragicznie miało być.

Medal już dynda. Pod namiotami woda i izo bez ograniczeń. Po depozyt brak kolejek. No kurcze… nie tak miało być ;)

Podsumowując… nie było tak źle… ba! wszyscy zrobiliśmy życiówki - więc było bardzo dobrze. Z tego co widzę na wspomnianych portalach wszyscy są w szoku, że ten bieg wypalił. Także nie pozostaje mi nic innego jak polecić ten bieg, bo płasko i sprzyja kręceniu życiówek.

Następnym razem opiszę Wam jak zdobyłem minimum olimpijskie.


Kącik Trolla

Moi drodzy, przyjmijcie ciepło mojego kochanego męża, który postanowił od czasu do czasu udzielać się na blogu.. Na razie będzie to funkcjonowało jako "Kącik Trolla".

Bądźcie dla niego delikatni, bo jeszcze się w sobie zamknie, czy coś.. ;) 

wtorek, 10 września 2013

Betonowe nogi.

Wzięłam się na poważnie za treningi uzupełniające. Odpaliłam zakurzone i prawie już zapomniane ps3, wrzuciłam płytkę ze Sports Active 2 i przeprosiłam się z wygibasami przed TV.

Rozrywka dla całej rodziny.. Łukasz siedzi na kanapie z boku i robi za komentatora, a moja kochana córeczka robi za Osmina. Jak robię pompki, to siada mi na plecach.. Jak ćwiczę odwrócone brzuszki, to ładuje mi się pod nogi i nie ma mowy o "oszukiwaniu" przez odkładanie nóg na ziemię. Nie wspominając o tym, że jak mam ćwiczenie "biegowe" (czyli bieg w miejscu, skipy w miejscu itp.) to mi dopinguje i krzyczy "META"... :)

Jak już pisałam, ruszyły moje lekcje pływania, więc tydzień jest naprawdę mocno wypchany ćwiczeniami różnego rodzaju. To na pewno dobrze dla mojej ogólnej kondycji.. Żebym tylko się nie przećwiczyła.. :D

Może to śmieszne, ale po ostatnim intensywnym tygodniu, na niedzielnym wybieganiu, przez pierwsze 3-4 km czułam ogromne zmęczenie nóg. Dosłownie jakby były z betonu. Później się już rozruszały i nie było tak źle, ale nie wiem, czy to pogoda, czy właśnie wzmożona aktywność ostatnich kilku dni sprawiły, że niedzielny trening był bardzo ciężki.

Na pewno nie bez znaczenia pozostaje fakt, że w sobotę zrobiłam dwa treningi ze Sports Active pod rząd, a jeden z nich był "na nogi". Cała seria różnych przysiadów, podskoków, wyskoków.. Same wesołości, jednym słowem. Plan treningowy ze SA zakłada min. 4 treningi w tygodniu, ale już wiem, że w tym tygodniu muszę trochę oszukać i przesunąć część treningów na następny. W sobotę startuję na 10 km w Gdańsku i nie chciałabym znów walczyć ze zmęczeniem na pierwszych kilometrach. Wystarczy, że i tak będzie ciężko.. ;)

Żeby jednak nie wyglądało, że marudzę, skarżę się czy coś. Pomału realizuję swoje założenia, wprowadzam na bieżąco konieczne poprawki i, jak na razie, jestem zadowolona z rezultatów. Czuję mięśnie, które przez bardzo długi okres w ogóle nie były używane, widzę po nogach, że zarysowuje się jakaś "muskulatura".. ;) Czyli jest dobrze! Mimo, że czasem "boli". Ale jak to mawiają: no pain, no gain!

środa, 4 września 2013

Pierwsze koty za płoty!

Pierwsza lekcja pływania za mną. Stresowałam się przez pół dnia... W sumie nie wiem czym.. Przecież unoszę się na wodzie i nawet jestem się w stanie w tym czasie przemieszczać z jednej części basenu na drugą, więc nie miałam się co bać. Jednak nie wiedziałam do końca, czy taka forma ćwiczeń mi w ogóle podpasuje..

Strach to ma jednak wielkie oczy :) Wszystko mi się podobało, chociaż nie bez znaczenia był fakt, że ćwiczenia szły mi łatwo, bo to była taka trochę powtórka z kraula i z grzbietu. Instruktor musiał sprawdzić, z jakim zawodnikiem ma do czynienia ;) No i zostałam pochwalona, że pływam "dobrze i szybko", a przy każdym ćwiczeniu pokazywał mi okejkę :) Schody się pewnie zaczną przy trudniejszych ćwiczeniach.. Ale spodobało mi się i to jest najważniejsze! 

Zobaczymy, jak to wpłynie (hehe) na moje wyniki w bieganiu. Jest to dodatkowy trening, a więc dodatkowe obciążenie, ale jako uzupełnienie może zadziałać bardzo na plus. Pierwsza weryfikacja będzie miała miejsce w Gdańsku 14 września, w Biegu Westerplatte na 10 km :) 

Dzisiaj zapisałam się na Bieg Niepodległości do Gdyni.. Jeszcze bardzo dużo czasu, ale miejsce na liście już sobie zaklepałam. A co!

poniedziałek, 2 września 2013

Koń - jaki jest, każdy widzi. A Centaur?

Niedzielny I Bieg Centaura w Białym Borze miał być moim kolejnym starciem z dystansem 10 km po trasie krosowej. Chciałabym powiedzieć, że "asfalt mam obcykany", ale niestety tak nie jest. Nie specjalizuję się też w krosach. Ot, wyruszyłam po raz kolejny sobie pobiegać, w nadziei, że poprawię swoje wcześniejsze wyniki i spędzę miło czas na świeżym powietrzu.

Przez "kolejnym" rozumiem: drugim. Pierwsza taka okazja miała miejsce na początku maja, na imprezie "zBiegiemNatury" (pisałam o tym tutaj). Ciężko porównywać te dwa starty, bo wtedy miałam przejściowe problemy zdrowotne i epizod szpitalny z upojną nocą pod kroplówkami, ale ponieważ żadnych innych doświadczeń nie mam, to odniosę się do tego biegu. Wtedy dość zachowawczo i ostrożnie, nabiegałam 1h 10'57", co dało średnie tempo 7:06 min/km. Tym razem spięłam się trochę mocniej i poprawiłam tempo każdego kilometra o ponad minutę! Jak człowiek nie jest osłabiony i odwodniony, to może więcej! ;)

Już w sobotę wieczorem było wiadomo, że pogoda będzie łaskawa. To znaczy - nie będzie upału, jak na większości biegów z ostatnich dwóch miesięcy. Teraz jestem już taką doświadczoną biegaczką, że deszczu i chłodu się nie boję, bo wiem, że po kilkuset metrach będzie ciepło i nie ma się co ubierać na cebulkę. Tak więc getry przed kolano i koszulka z krótkim rękawkiem i jazda. Trasa będzie moja!

Nastawiałam się, że trasa będzie bardziej wymagająca niż na biegu ulicznym, bo jednak 80% miało przebiegać po "przepięknych terenach crossu WKKW". Z przekazu wychwyciłam słowo "cross" i już wiedziałam, że lekko nie będzie. No ale co to dla mnie, nie? Przygotowanie psychiczne to połowa sukcesu, więc spodziewałam się czegoś w rodzaju dwóch Leśnych Piątek. Za cel obrałam sobie zmieszczenie się w godzinie, bo w końcu trasa leśna to tylko 80%. Na części ulicznej sobie "odrobię" wolniejsze tempo.

Ha ha. Koń by się uśmiał. Organizatorzy już zadbali, żeby ten odcinek po asfalcie nie był prosty. Bieg rozpoczynał się lekkim podbiegiem, żeby później zacząć się dość mocno piąć w górę.. Sapiąc i dysząc (bo przecież po co rozgrzewka?) przez pierwszy kilometr uświadomiłam sobie, że z nadrabiania tempa nici. Pocieszałam się, że finisz będzie po asfalcie i do tego z górki. To pokażę jeszcze pazury! Płonne nadzieje, ale o tym za chwilę..

Jak tylko wbiegłam na te przepiękne tereny crossu (swoją drogą naprawdę urokliwe!), to natknęłam się na coś, czego raczej nie brałam pod uwagę wcześniej. Piach! Momentami to była istna plaża. Jeśli jeszcze dodam, że piasek był również na odcinkach pod górkę i że wiało momentami prosto w twarz i to dosyć mocno, to już chyba więcej mówić nie trzeba. No tego się nie spodziewałam po prostu. Ciężko!

Na 3 kilometrze zaczął mnie ogarniać jakiś taki ponury nastrój, że po co to wszystko, że przecież to strasznie męczy i że zaraz się rozpada, zmokną mi buty i jeszcze kilka głupich spostrzeżeń. Do tego, jak na złość, akurat wyrosła przede mną górka i już przez chwilę miałam ochotę się zatrzymać i zawrócić.

Żarcik. No gdzie, zatrzymać się? Zawrócić? Dobre sobie, miałabym nie dostać fotki z fotoradaru? I jakby to wyglądało na endomondo? Nie ukończyła, bo jej się nie chciało? He he he. Niedoczekanie.

Piasek ostro dawał mi w kość i mięśnie, ale nie tylko mi, na szczęście. Może nie powinnam tego pisać, ale do dalszego przebierania nogami mobilizowało mnie to, że wyprzedzałam chłopaków :P Wyprzedziłam też, gdzieś na 4 km, starszego pana, ale jednak to wyprzedzanie młokosów (no, powiedzmy takich do 30 lat.. ) dawało mi najwięcej satysfakcji. Dwóch z wyprzedzonych osobników płci brzydkiej się na mnie "odegrało", a jeden chłopak mnie wyprzedził między 2 a 3 km, ale to wszystko. Reszta została za mną i teraz pewnie grzeje kozetki u swoich psychoterapeutów. Hie hie hie.

Ostatecznie na metę wpadłam z czasem 1h 00' 38", więc założenie nieprzekroczenia godziny niestety nie zostało zrealizowane. Pozostał niedosyt, chodziłam trochę struta przez kilka godzin, ale już mi przeszło. Zegarek pokazał mi jakieś 200 metrów więcej na mecie, więc według jego wskazań 10 km zrobiłam w ok. 59'24", ale to tylko tak na osłodę.

A jak to było z tym finiszem? Jak już opuściłam te tereny crossu WKKW, to ledwo przebierałam nogami. Łukasz po mnie wybiegł kawałeczek, za co bardzo dziękuję. Nie ma to jak zdychać na ostatnich metrach w doborowym towarzystwie :) Zawsze to jakoś tak raźniej :D





Już ostatni zakręt, już pan z obsługi mówi "za 100 metrów meta", już Łukasz krzyczy "ciśnij ciśnij", a ja nie mam siły.. Może jakbym nie szczerzyła zębów do fotografów, to coś tam bym jeszcze urwała, ale widziałam już tą złowieszczą jedynkę na zegarze, która oznaczała, że godzina już pękła. Nic się nie da z tym zrobić. W ostatniej chyba chwili przypomniałam sobie o zdjęciu z fotoradaru na mecie i pomiarze prędkości. Uruchomiłam rezerwy, o które (jak zwykle) nawet się nie podejrzewałam i jakoś podcisnęłam te ostatnie kilkadziesiąt metrów :) Na metę wpadłam z "samolocikiem", więc zdjęcie z fotoradaru pewnie będzie słabe, ale tak mnie poniosło, że się kompletnie zapomniałam :D

Po biegu zostaliśmy jeszcze do czasu oficjalnego zakończenia, zjedliśmy sobie ciepłą grochówkę. Liczyliśmy na te foty z radaru. Niestety, wydrukowali tylko dla pierwszych 20 osób, a dla reszty uczestników zdjęcia dojdą pocztą. Jak szykowaliśmy się do wyjazdu, to na CB radiu donieśli: "mobilki, uważajcie w Białym Borze, bo właśnie ustawili śmietnik". No i wszystko jasne! Zamiast zdjęcia obrabiać, poszli kasiorę trzepać. Łobuziaki. :)