środa, 25 września 2013

Rok.

Dzisiaj mija rok od mojego pierwszego "treningu". Nie muszę chyba tłumaczyć skąd cudzysłów. 1,5 km w 30 minut - niech to wystarczy za wyjaśnienie.

Początki były trudne. Nie miałam zielonego pojęcia, jak się ubierać (nakładałam na siebie taką ilość ubrań, że obdzieliłoby się nimi co najmniej 3 osoby..), masa ciała nie była moim sprzymierzeńcem (nadal nie jest, ale problem się stopniowo zmniejsza) i co chyba najważniejsze - walczyłam z sobą, żeby się nie zniechęcić.

Trochę żałuję, że nie kazałam sobie zrobić zdjęcia przed tym pierwszym wyjściem (z mroku, hehe). Albo jeszcze lepiej - po powrocie! Półżywa, mokra jak szczur.. Nie.. dobrze, że nie ma takich fotek. Jeszcze by mi to ktoś gdzieś kiedyś wyciągnął, kiedy będę już sławna i bogata... :D

Zdjęcie obok jest z końca września 2012, dokładnie to z urodzin naszej córki. Widać te pełne policzki i kawałek całkiem sporego bicepsa. Dzisiaj jestem o 10 kg lżejsza, co może nie jest jakimś kosmicznym osiągnięciem, bo jakby to przeliczyć, to nawet kilograma miesięcznie nie straciłam, ale.. No właśnie. Ale.

Wchodzę do sklepu i wreszcie są na mnie ubrania. Zjechałam o 3-4 rozmiary. Niemożliwe? A jednak!

Po roku nie ma już pucułowatych polików. Nie jestem już chomikiem ;) Różnicy w bicepsie nie da się tu akurat dostrzec, ale jest! Dobre kilka centymetrów..

Zastanawiam się, czy powinnam to jakoś "uczcić".. Przebiec jeszcze raz tą pierwszą trasę? Pech chciał, że trening mi się wtedy źle zapisał i na endomondo mam tylko dystans i czas odnotowany. Miałam wtedy ciekawą technikę.. Na telefonie hulało endo, a do tego miałam jeszcze najprostszy pulsometr (nabytek Łukasza, chyba jeszcze przedwojenny.. ;P ). Na pulsometrze robiłam pauzę, kiedy przechodziłam do marszu, żeby móc później określić czas takiego "uczciwego" biegania.

Marszobiegi uprawiałam przez pierwsze 3 tygodnie, a jak tylko udało mi się przebiec cały założony dystans, bez przerw, bez marszów, to trzymałam się już kurczowo myśli, że jestem BIEGACZKĄ. W końcu przestałam maszerować.. Co prawda moje tempo było śmieszne, bo ledwo udawało mi się zejść ze średnią poniżej 7 minut na kilometr... ale już tylko biegałam! No, truchtałam.. Ale jaka to zmiana.

Dzięki koledze Krzysztofowi Ka. wkręciłam się w bieganie w Kłosie. Chociaż regularnie zamiatałam tyły i przez większość cyklu GP byłam ostatnia, to poprawianie swoich wyników na trasie stało się nowym motorem napędowym do treningów. W międzyczasie skończyłam plan z bieganie.pl (12-tygodniowy "Odchudzanie z bieganie.pl") i dzięki tym regularnym, comiesięcznym "występom" w Kłosie udało mi się podtrzymać jakoś to moje bieganie. A nie było lekko. Biegałam po śniegu (w kolcach na butach), w mrozie rzędu -10 stopni.. Uczucie, jakie towarzyszyło mi po treningu całkowicie rekompensowało ewentualne niedogodności pogodowe. To się chyba nazywa: uzależnienie od endorfin.

 A potem to już się posypało.. medalami! Pierwsze zawody, przybiegłam chyba trzecia od końca, ale dostałam medal! Wow. Mój pierwszy biegowy medal.. Super! Był to koszaliński Bieg Sylwestrowy.


Zaczynałam bardzo skromnie, ale zamiłowanie do kolekcjonowania jest u mnie bardzo duże, więc gromadziłam, gromadziłam... Kolekcja rosła, puchła.. Przestała się mieścić na wieszaku.. Trzeba było ją przenieść..


Jednym słowem.. Jeśli ktoś się zastanawia, czy warto, to ja bez wahania odpowiadam: TAK!! Życie się całkowicie zmienia, wydaje mi się, że na lepsze.. Jestem lepiej zorganizowana, no i jak się wybiegam porządnie, to chyba też trochę spokojniejsza.. :P

No nic, powspominałam.. Koniec tych sentymentalnych smutów! Biegać, nie gadać! :) 

2 komentarze: