czwartek, 31 października 2013

Podsumowanie października

Miesiąc się już prawie skończył, nadszedł więc czas, żeby podliczyć to i owo.

Miałam w planach dzisiaj wyskoczyć jeszcze na lekki trening, ale niestety, coś mnie w gardle drapie, więc nie ma co kusić losu. Obstawiłam się różnymi specyfikami i walczę, żeby się to nie rozkręciło.

Październik był miesiącem przepracowanym naprawdę solidnie. Kolejny raz padł rekord przebiegniętych kilometrów. Należy również wspomnieć o życiówce w półmaratonie! Z tego jestem naprawdę bardzo zadowolona!

Ten miesiąc przedstawia się w liczbach w sposób następujący:

Łączny dystans : 135,64 km
Łączny czas treningów: 14h 27' 45"
Średnie tempo treningów: 6:24

To zdecydowanie REKORDOWY miesiąc :) Pod każdym względem! Oby listopad był co najmniej tak intensywny, jak październik :)

Panie Prezesie! Melduję wykonanie zadania!

Kiedy zakładałam tego bloga, miałam na koncie dwa medale (Bieg Sylwestrowy i Bieg Urodzinowy Gdyni) oraz pięć "występów" w Kłosie. Myślami wybiegałam w przyszłość i nieśmiało marzyłam sobie, że pod koniec października rozprawię się z półmaratonem na Nocnej Ściemie. Nikomu nawet o swoich planach nie mówiłam, bo te nieco ponad 21 km wydawało mi się wtedy dystansem niemożliwym do przebycia dla zwykłego, szarego zjadacza chleba.

Do pierwszego półmaratonu  (Bytów, na który dałam się namówić kolegom biegaczom) byłam przygotowana... fatalnie. Od marca, kiedy to podjęłam decyzję o starcie, do 1 czerwca (start) miałam zaledwie cztery biegi dłuższe niż 10 km (tak dokładnie to: 12,31 km, 14,47 km, 12,65 km i 15,10 km). Łukasz bardzo sceptycznie podchodził do czekającego nas wyzwania. Nas, bo przecież jak się zapisałam, to trochę jakbym postawiła Go pod ścianą i nie pozostawiłam wyboru.. :) i tak oto też musiał się zapisać. 

Ponieważ mamy jeszcze odrobinę oleju w głowie (co nie zawsze wydaje się takie oczywiste), uznaliśmy, że nie będzie wstydu, jeśli zdarzy nam się trochę pomaszerować. I mimo, że mało to sportowe, jechaliśmy do Bytowa z założeniem "dotrzeć do mety, choćby na czworaka". Udało się na dwóch nogach, ale ten półmaraton nie był obojętny dla moich nóg. Przez kilka dni chodziłam okrakiem... Oczywiście nie przeszkodziło mi to w starcie na 15 km zaledwie 8 dni później. Także tego oleju w głowie troszkę jest, ale nie znowu tak dużo ;D

To była cenna lekcja. Wiedziałam już, że żeby przebiec cały półmaraton, trzeba jednak do tych przygotowań podejść na poważnie i bardzo rzetelnie. Swoje trzeba wybiegać i koniec. Najczęściej chyba startowałam na 10 km, a mimo to dopiero gdzieś na przełomie sierpnia i września poczułam, że ten dystans nie przysparza mi większych problemów. Nie pojawiały się już myśli samobójcze na ostatnim lub przedostatnim kilometrze ;) dystans 10 km zaczął mi sprawiać przyjemność. Kilometry mijały nie wiadomo kiedy.. Wtedy już wiedziałam, że to zasługa treningów, coraz dłuższych wybiegań.

Po tym trochę przydługawym wstępie, przejdę do meritum (nareszcie..). Z góry jednak uprzedzam, że będzie to jedna wielka prywata, dłużyzny i koncert życzeń dla znajomych (nie tylko królika) :)

W przeciwieństwie do beztroskiego startu w półmaratonie w Bytowie, teraz wzięłam sobie solidne przygotowania do serca. Od początku sierpnia praktycznie każda niedziela to długie wybieganie. Najczęściej 13-15 km. Z końcem września zaczęłam przekraczać magiczną 15-tkę i co tydzień przebiegałam odrobinę więcej, żeby na dwa tygodnie przed Nocną Ściemą zrobić prawie 19,5 km podczas treningu. Utrzymywałam spokojne tempo, starałam się nie szarpać, nie przeciążać. Oswajałam się z dłuższym wysiłkiem. 

Wreszcie nadszedł długo wyczekiwany dzień (a w zasadzie noc!). Bałam się trochę, że przebyta praktycznie tydzień przed startem jelitówka mnie mocno osłabiła i nie zdążę się odpowiednio zregenerować, czy co tam.. Już się zaczęło pojawiać zwątpienie, czy moje przygotowania nie pójdą na marne przez rzecz tak banalną jak sraczka. Paradoksalnie, chyba mi to trochę pomogło, bo przez tydzień rewolucji żołądkowych schudłam prawie 2 kg, a ze strachu przed kolejnym tygodniem męki, jadłam jak ptaszek, żeby nie przeciążać żołądka. Byłam lżejsza, a jak wiadomo, lżejszym biega się szybciej i lepiej :P

Pakiety startowe odebraliśmy już w piątek, żeby nie zostawiać sobie wszystkiego na ostatni moment, a także po to, żeby trochę odciążyć pracowników Biura Zawodów, którzy i tak będą mieli pełne ręce roboty przez całą sobotę. 

Początkowo zakładaliśmy, że zdrzemniemy się w ciągu dnia razem z naszym dwuletnim Bąkiem. Haha, dobre sobie. Znaczy, córka spała bardzo dobrze, wstała wypoczęta i gotowa hasać do samej nocy... My przeleżeliśmy jak mumie, wpatrując się w sufit i czekając na sen, który niestety nie chciał przyjść. Dziwne... 

Trudno, jakoś to będzie. Zapakowaliśmy się całą trójką na Pasta Party. W drodze do Picollo ustaliliśmy, że zjemy wersję wege, bo mięso jest cięższe i dłużej się trawi. A tak po prawdzie, to po prostu miałam nieodpartą ochotę na szpinak, bo jakoś ostatnio się nie składało, żeby samemu go przyrządzić. To był strzał w dziesiątkę, bo szamka była naprawdę przednia. A jak dodam, że nasza mała zatwardziała fanka bolognese zajadała szpinak ze smakiem, to chyba więcej mówić nie trzeba. No fakt, twierdziła, że je brokuła, ale i to i to jest zielone, więc trzeba jej tę drobną pomyłkę wybaczyć. 

Później wybraliśmy się do znajomych na naradę przed startem ;) Nastroje sportowe, pełna gotowość do biegu. Wszyscy wystrojeni w "piżamki" z logiem NŚ. Sekta jakaś, czy co? :D

Praktycznie do godziny 21 nie byliśmy do końca zdecydowani, czy idziemy na oficjalne otwarcie zawodów i pokaz filmu do BTD, czy może spróbujemy zasnąć.. Ostatecznie padło na teatr i pierwsze nasze "pełne" uczestnictwo w atrakcjach przygotowanych przez organizatora zawodów. Zazwyczaj przychodzimy/przyjeżdżamy na chwilę przed startem i zaraz po przebiegnięciu się zwijamy. Tym razem nie trzeba było wracać "do dziecka", bo przecież będzie słodko chrapać.. Decyzja zapadła - idziemy na uroczyste otwarcie, na 22:30 do teatru. 

Niewiele brakowało, a byśmy nie zdążyli.. O 22:01 nastąpiło jednak wyłączenie zasilania w naszym dziecku i można było chwycić wszystkie przygotowane wcześniej bambetle i udać się w stronę BTD. Wyświetlano film "Spirit of the marathon", ciekawy dokument o przygotowaniach szóstki śmiałków do maratonu w Chicago w 2005 roku. Ten film tylko utwierdził mnie w przekonaniu, jak ważne są przygotowania i treningi. Nie można rzucać się z motyką na słońce, bo to nierozsądne i raczej niezdrowe. Podbudowana tym, że przepracowałam solidnie ostatnie kilka tygodni, naładowana kofeiną, którą wlewaliśmy w siebie z Łukaszem w postaci gazowanego napoju o czarnym zabarwieniu, czułam coraz większe podekscytowanie zbliżającym się startem. 

Jak skończył się film i trzeba się było wynieść z teatru, zaczęły się schody. Po krótkiej rozmowie z Jackiem i Markiem K., udaliśmy się w stronę stadionu, żeby zobaczyć, jak to wszystko wygląda.. Moje oczy robiły się coraz mniejsze, a od nieustannego ziewania bałam się, że mi rozerwie usta. Pomyślałam sobie, że czarno to wszystko widzę, chociaż w głębi duszy miałam ogromną nadzieję, że adrenalina zrobi swoje i senność sobie gdzieś pójdzie na te kilka następnych godzin.. 

Po godzinie 1:00, dostaliśmy cynk od Żeni, że jej ekipa jest już gotowa, wyspana i jak chcemy, możemy jeszcze do nich wstąpić, bo co będziemy tak siedzieć w samochodzie. Udaliśmy się więc znów w okolice BTD, wykorzystaliśmy też tę okazję, żeby się załatwić i przebrać w ludzkich warunkach (bo plan był taki, żeby się przebierać w samochodzie :P ). 

Dla nas był to drugi półmaraton, a dla naszych towarzyszy - debiut na dystansie. Odnoszę jednak wrażenie, że wszyscy byliśmy równie podekscytowani, chociaż pewnie nie każdy się do tego przyzna. Takie tam, nocne długie wybieganko.. :) 

Zrzuciwszy tobołki po drodze na stadion, na linię startu dotarliśmy na jakieś 5 minut przed wystrzałem. Zamieniliśmy kilka słów z Darkiem i Asią, po czym usłyszeliśmy huk i to był sygnał, że przegadaliśmy chyba odliczanie. Albo może go wcale nie było? Nie wiem. Zaczęło się!!!

W odróżnieniu od Bytowa, tym razem nie robiłam sobie żadnych planów poza takim, żeby cały dystans pokonać w biegu. Wiedziałam, że jeśli tak zrobię, to życiówkę mam w kieszeni. W zegarku ustawiłam sobie virtual pacera na tempo 6:15, szybko policzyłam, że taki czas byłby naprawdę mile widziany, ale jak będzie wolniej, to też dobrze. Nie byłam do końca pewna, jak moje mięśnie zareagują na propozycję biegania w środku nocy.. Pierwsza pętla była dość dziwna. Nie umiem powiedzieć, czy nogi miałam "sflaczałe" czy ciężkie.. Jedno jest pewne -  wysiłek o tej porze doby był sporym zaskoczeniem dla mojego organizmu. Albo sobie po prostu nawkręcałam, że tak będzie. 

Na drugim kilometrze niosło mnie naprawdę ładnie, bo ten kilometr pokonałam w tempie 5:45. Szybko skorygowałam tempo, bo wiedziałam, że szarżowanie na początku skończy się źle. (Tak, tak, dla mnie tempo 5:45 na dłuższym dystansie to właśnie SZARŻOWANIE :P ). Na kolejnych kilometrach tempo stopniowo spadało ku mojemu zadowoleniu, bo dawało to nadzieję, na realizację głównego założenia - BIEC cały czas. 

Druga pętla była zdecydowanie przyjemniejsza. Mięśnie się pogodziły z tym, że nie ma spania, a ja wpadłam w rytm. Około 7,3 km dogoniłam Żenię, która startując z drugiej linii, dała się ponieść szalonemu tłumowi. Przez następne 2,5 km biegłyśmy razem, utrzymując tempo w okolicach 6:04. W strategicznym miejscu na trasie Żenia postanowiła się poobnażać, a ja poleciałam dalej trochę ciemną ulicą Modrzejewskiej i dalej tup-tup pod górkę i na stadion. 

Okolice Bałtyku były dla mnie największym zaskoczeniem. Obawiałam się podbiegów, a to ta najbardziej płaska część trasy wychodziła mi najwolniej! Po tartanie biegło mi się ciężko, czułam się, jakby buty mi się do nawierzchni kleiły, a po kostce dookoła stadionu człapałam w żółwim tempie. Za każdym razem odliczałam sobie "jeszcze tylko dwa razy", "jeszcze tylko raz", "to już ostatni!".. Takie "mantry" pomagały mi uporać się z podbiegami, więc postanowiłam je zastosować również na tym odcinku. Sprawdziło się rewelacyjnie. 

Na trzeciej pętli dotoczyłam się do Karola i pokonaliśmy razem jakieś 2 km. Próbowałam "sprzedać" moją technikę radzenia sobie z podbiegami, ale nie wiem, czy mi się udało :) Mniej więcej na wysokości fotoradaru na Zwycięstwa, Karol kazał mi lecieć dalej, a sam troszkę zwolnił. Pewnie ma 24 punkty karne i bał się zdjęcia! Ja jeszcze swojego konta nie skalałam żadnymi punktami, więc postanowiłam zaszaleć :D A co mi tam!! 

Jeszcze jak biegłam z Karolem, to mijał nas Piotrek K., który krzyknął coś w stylu "przebieraj nogami Dorcia" (cytuję z pamięci, więc mogłam coś pokręcić, za co z góry przepraszam :P ), na co ja zareagowałam zwiększeniem tempa do Piotrkowego i zapytałam zadziornie "no to co, lecimy maraton?" ;))) Piotrek chyba się tego nie spodziewał, bo minę miał co najmniej zaskoczoną ;) No ale, dość tych żartów, wiadomo, że w takim tempie to bym za długo nie pobiegła.... :D

Pod koniec trzeciej pętli, na wysokości Niedźwiadka minął mnie kończący już swoje zmagania Marek To., a chwilę później, mniej więcej przy Centrali Artystycznej wyprzedziła mnie Gosia, która ostatecznie zajęła 3 miejsce wśród kobiet. Brawa!

Jak wybiegałam ze stadionu i ruszałam pod górę na ostatnią pętlę, widziałam wpadającego na stadion Łukasza. Zerknęłam na zegarek i pomyślałam, że to będzie całkiem ładny czas. Nagrodziłam Go krótkimi oklaskami i zakrzyknęłam coś w stylu "brawo Łukasz" (nie pamiętam dokładnie :P ) i ruszyłam dalej, pod górę.. Na wysokości ul. Racławickiej dobiegłam do Piotrka S. i chciałam jakoś inteligentnie zagaić.. Wyszło jednak chyba trochę inaczej, bo Piotr później powiedział mi, że ten mój mało wyszukany tekst "tup tup tup" go trochę dobił. Kurde, a naprawdę chciałam dobrze.. :D

Na Andersa, tuż za Empikiem wyprzedził mnie Rafał, nasz sąsiad, który razem z kolegami biegł maraton. Chwilę pogadaliśmy, ustaliliśmy, że Łukasz już skończył i chłopaki polecieli dalej, a ja czując piekący ból w pośladkach starałam się zrobić wszystko, żeby nie było widać, że strasznie mnie już tyłek boli od tych podbiegów.. ;) 

Jak już wreszcie doturlałam się do ul. Stawisińskiego, usłyszałam za sobą kroki, zdecydowanie szybsze niż moje i nagle znalazłam się pod rękę z Markiem Tch. :D Wykrztusiłam z siebie, że tak to ja mogę biegać, a Marek pocieszył mnie, że już naprawdę mało zostało. Tym sposobem przez chwilę leciałam Marek-Taxi ;))) Tak mnie to rozbawiło i podniosło na duchu, że przygasający entuzjazm znów się zaczął rozpalać. Przecież już niedaleko, sam Marek tak powiedział, nie? :) 

Koło stadionu czekał na mnie Łukasz wystrojony w kosmiczną folijkę. O jak miło, będzie towarzystwo na ostatnich kilometrach. Miałam siłę, żeby rozmawiać, ale nie chciałam za bardzo jej trwonić, więc na wysokości BTD zapowiedziałam, że chętnie posłucham wszystkiego, co ma do powiedzenia, ale już raczej do mety się nie będę odzywać. Co w moim przypadku jest wyznaniem naprawdę niespotykanym. Z dwóch powodów - jak to, ja się nie będę tyle czasu odzywać? i jak to - nie będę przerywać żadnej opowieści i grzecznie słuchać wszystkiego? heh, a jednak!

Modrzejewskiej pokonałam w skupieniu, starając się oszacować, czy mam jeszcze jakieś siły na finisz. Kiedy już wbiegaliśmy na stadion, Łukasz powiedział "leć dalej sama, nie chcę wprowadzać zamieszania". No to poleciałam. Widzę przed sobą kilka osób i podejmuję decyzję: zagęścić kroki i zwiększyć tempo. I tym sposobem wyprzedziłam kilka osób i praktycznie cały odcinek na stadionie finiszowałam. Zwiększałam tempo na 5:00, a przez linię mety przelatywałam (hehe) w tempie ok. 4:00. Tak przynajmniej zapamiętał to mój zegarek, a to znaczy, że tak właśnie było i koniec :D

Z początku trochę żałowałam, że zapomniałam słuchawek, bo miałam w planach słuchanie muzyki jako rozpraszacza uwagi.. Ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się przejmowałam :) na odcinkach, gdzie mijało się biegnących w drugą stronę, skupiałam uwagę na wyszukiwaniu znajomych twarzy :) jak już kogoś wypatrzyłam, to machałam i pozdrawiałam ;) a nawet przebijałam "piątki" :))

Bieg oceniam bardzo wysoko. Ciężka praca wolontariuszy i organizatorów zaowocowała naprawdę świetną imprezą i rewelacyjną atmosferą. Nie mam się do czego przyczepić, wszystko mi się podobało :) Jestem pełna uznania dla wszystkich, którzy uwijali się tam całą noc, wielkie DZIĘKI!

Na osobne podziękowania zasługuje nasza skromna ekipa "techniczna", dzięki której mamy w ogóle możliwość razem biegać :) Dzięki Tato! :)

środa, 30 października 2013

Netto czy brutto? - Oto jest pytanie!

Netto/brutto, czyli o bieganiu od strony statystyk.

Wpierw wytłumaczenie: czym jest czas netto/brutto prezentowany w wynikach niektórych biegów? Czas brutto jest czasem "od strzału" do czasu przebiegnięcia przez metę. Czas netto zaczyna się liczyć od czasu przebiegnięcia przez linię startu każdego zawodnika. Liczenie czasu netto wymaga od organizatora ułożenia maty na miejscu startu. Jeśli brakuje maty - lub biegniemy bez chipów, a sędziowie spisują wyniki na mecie - o czasie netto możemy zapomnieć.

Po co poruszać kwestie "podatkowe" podczas biegania? Otóż może się okazać, że przy masowych biegach, zanim przekroczymy linię startu może minąć kilka minut. Tak - minut. 

Załóżmy, że startujemy w masowym biegu na 10km, w którym są maty na starcie i będzie liczony czas netto. Może się tak złożyć, że osoba która wystartowała przed nami 30 sekund szybciej, pobiegnie trasę o 20 sekund wolniej od nas. Przyjmijmy, że przebiegliśmy trasę (start-meta) w 49:00, a "przeciwnik" w 49:20 - na tablicy wyników mimo wszystko on będzie wyżej, bo jego czas brutto będzie wynosił np. 51:20 ("stracił" 2 minuty zanim przebiegł start), a nasz 51:30 (zanim przebiegliśmy przez start minęło 02:30).  Wtedy na mecie okaże się, że taki zawodnik wygrał z nami, bo przybiegł wcześniej, ale hola hola... przecież on wystartował wcześniej, a cały dystans przebiegł wolniej o 20 sekund od nas, mimo wszystko na tablicy wyników taki zawodnik będzie o 10 sekund przed nami. Hmm.

Czy to znaczy, że taka osoba była szybsza od nas?

Tutaj przydałoby się napisać, że organizatorzy starają się rozwiązywać taki problem np. tworzeniem stref startowych. Dzięki temu, wszyscy startujący z jednej strefy mają "szanse" na podobne opóźnienie startu. Co jednak, jeśli w strefie takiej stoi 2 tysiące osób i znowu różnica między początkiem i końcem strefy to minuta? Tacy biegacze - pomimo podobnego czasu również mogą się minąć na tablicy wyników.
Dlaczego ktoś stał na początku strefy? Być może dlatego, że miał szerokie łokcie i nie przeszkadzało mu zagęszczenie na starcie. Być może ustawił się w "szybszej strefie", mimo, że nie powinien. 

Zatem klasyfikowanie zawodników w biegach masowych wg czasów brutto może dawać spore rozbieżności w wynikach, zmusza też organizatora do tworzenia stref czasowych.

Przykładowo, Nocna Ściema 2013, kat M-25. Zawodnik z numerem #975 pobiegł połówkę w 1:37:36 i zdobył 3 lokatę swojej kategorii... z kolei zawodnik o numerze #568 pobiegł  w 1:37:30 a zajął 4 miejsce w swojej kat. Hmmm... Tyle tylko, że zawodnik #568 wystartował 14 sekund później niż zawodnik #975. Na "okrążeniach" widać, że #568 miał trudniejszy bieg, dużo stracił na pierwszej piątce, stopniowo odrabiał stratę. Może świadomie wybrał strategię "mocnego negative split", może biegł na luzie, a może blokował go początkowo tłum, faktem jednak jest, że pokonał trasę w lepszym czasie niż rywal z kategorii, a pudło odjechało sprzed nosa.

wynik opracowane dzięki http://enduhub.com/

Podobna sytuacja miała miejsce w kat. K-30, gdzie zawodniczka #657 (1:49:33) zajęła 3 miejsce w kat. wiekowej, choć pobiegła szybciej od zawodniczki #562 (1:49:40), która zajęła 2 miejsce. Tutaj zawodniczka #657 przebiegła przez start 8 sekund później.
wyniki opracowane dzięki http://enduhub.com/

Różnica 3-4 miejsce to jest stać a nie stać na pudle w kategorii. W wielu biegach wiążą się z tym nagrody finansowe. W biegach masowych nie można oczekiwać, że wszyscy będą mieli możliwość wystartowania z pierwszej linii. Często słabsi biegacze ustawiają się na linii startu - mam wrażenie, że tylko dla zdjęcia :D blokując szybszych.

Biorąc pod uwagę powyższe, dobrze jest, gdy w biegach masowych zawodnicy "biegną na czas netto". Oczywiście, taka sytuacja może wprowadzić zamęt. Gdyż zawodnik który wbiega na metę i świętuje zwycięstwo mógłby zostać wyprzedzony w wynikach przez kogoś, kto wystartował później i zdobył lepszy czas. Jednak i na taką sytuację jest rozwiązanie - wystarczy ustalić - na wzór kołobrzeskiego Biegu Zaślubin - że pierwszych 50 zawodników na mecie liczona jest wg czasów brutto, a reszta po netto.

A dopytywano Michała już wcześniej ;)
... a teraz muszę cofnąć "Lajka!" ;)

Oczywiście, walka o złote kalesony, ale stałem kiedyś na pudle 1 jedyny raz i wiem, że przynajmniej będzie co wnukom opowiadać. O miejscu w biegu na pewno nie powinien decydować "przecisk" na starcie, bo to jednak bieg, a nie duathlon krecikowo-biegowy.

A sama Ściema? Cud-miód. Do dziś nie możemy odespać tak świętowanej zmiany czasu. :D
Życiówki poprawiliśmy o ładne -naście i -dziesiąt minut - i to bez uwzględniania "ściemniania 1h w plecy" :D

Michał podobno coś wspominał, że cała impreza opierała się na solidnym fundamencie z trytków, szarej taśmy, śliny i pianki montażowej, ale jak mi Bóg miły - nie dało się tego odczuć i uważam, że impreza była zorganizowana wzorowo.

Na cześć Organizatora i Wolontariuszy:
Hip hip - hura!

wtorek, 29 października 2013

Naściemniane!

Dzisiaj będzie krótko, ale konkretnie :)

Nocna Ściema na dystansie półmaratonu - zaliczona.
Życiówka poprawiona o ponad 14 minut! A gdyby odliczyć jeszcze cofaną godzinę, to już w ogóle czad!

Uaktualniam rubryki tam, gdzie trzeba, ale na dłuższą relację trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.. W niedzielę spałam zaledwie 4 godziny (z czego 1,5h w ciągu dnia..), w poniedziałek miałam taki natłok zajęć, że najzwyczajniej w świecie nie miałam się kiedy podrapać po głowie.. A dziś.. Nie wiem, czy się ze wszystkim wyrobię, bo znów sporo do zrobienia, a doba niestety nie jest z gumy :)

Zdradzę tylko, że nadal unoszę się kilka centymetrów nad ziemią z zadowolenia ze swojego "wyczynu" :)

niedziela, 20 października 2013

Powrót na basen.

Przez ostatnie problemy żołądkowe, o których pisałam w poprzednim wpisie, musiałam sobie zrobić przerwę w kursie. Opuściłam środowe zajęcia w obawie, że specyficzne basenowe zapachy jeszcze bardziej mi zaszkodzą.

Dzisiaj w planach mieliśmy wybieganie ze znajomymi, ale pogoda raczej nie sprzyjała towarzyskiemu bieganiu, to zdecydowaliśmy się wybrać całą bandą na basen. Dla mnie bomba, bo już od 10 dni nie pływałam..

Niestety, ta przerwa mocno dała mi się we znaki. Było ciężko, zanim się porządnie rozpływałam to minęło jakieś 20 minut.. Jeśli chodzi o przepłynięty dystans, to też raczej bez szału - raptem 1 km.

W nadchodzącym tygodniu będę ostro nadrabiać.. We wtorek idę na basen razem z Trolluniem i odrabiam ostatnie opuszczone zajęcia, a w środę moja planowa lekcja.. Będzie się działo. Obym się nie zajeździła przed Nocną Ściemą, która już za tydzień!

Po Kłosie..

Nie mylić z "Pokłosiem"! Chociaż atmosfera też trochę gęsta, fakt. Ale od początku..

Na zeszłoroczny cykl GP Amatorskiego Klubu Biegacza przy TKKF w Koszalinie zaprosił nas kolega Krzysztof Ka. Sumiennie stawialiśmy się na każdej z sześciu odsłon i zbieraliśmy punkty, by później zabłysnąć w klasyfikacji generalnej. Niestety, nie przyznawano dodatkowych punktów za uczestnictwo we wszystkich biegach (co uważam za ogromny skandal!), więc ja tych punktów za wiele nie nazbierałam i jakoś tabeli nie zwojowałam.. Trudno, może następnym razem... ;)

GP rozgrywane jest od października do marca, już któryś sezon z rzędu. Po zakończeniu poprzedniego cyklu, szczerze mówiąc trochę mi brakowało takich szybkich piątek no i regularnych spotkań, bo to zawsze miło spędzony czas. Wielkich rekordów nie wykręcam, szału nie robię, ale jak jest okazja poklapać jadaczką, to ja zawsze jestem bardzo chętna! W tym przoduję.. Każdy ma jakąś swoją dyscyplinę, w której jest mocny.. :) Dlatego, nie ukrywam, czekałam na październik i rozpoczęcie nowego cyklu. Na osłodę wpadły dwie edycje Leśnej Piątki, ale na Kłos czekałam również ze względów sentymentalnych - to w końcu mój pierwszy amatorski bieg, na którym zmierzono mi czas i przyznano jakieś miejsce, punkty.. (fakt - bida z nędzą, przybiegłam ostatnia, ale zwyciężyłam w kategorii kobiet!! To na razie moje jedyne zwycięstwo w kat. kobiet...)

Już pod koniec sierpnia chodziły słuchy, że "Kłos" ruszy albo 12 albo 19 października. Wszystko miało się wyjaśnić tradycyjnie po zebraniu Amatorskiego Klubu Biegacza. Tak też się stało. Padło na ten drugi termin, ale jednocześnie usłyszałam informację, że TKKF "nie życzy sobie", żeby to jakoś szczególnie rozgłaszać, a już szczególnie źle widziane było, żeby informacja o terminie biegu ukazała się na stronie biegnijmy.pl...

No cóż, sytuacja nieco kuriozalna, zważywszy na to, że przy każdej odsłonie w zeszłorocznym cyklu było gorączkowe liczenie przybyłych i ocenianie, czy padł rekord frekwencji, a jak już się to działo, to było to niezwykle radosne wydarzenie. Nie rozumiem do końca motywów organizatora.. Trochę się to kupy nie trzyma. Mówiono też o tym, żeby w takim razie ograniczyć możliwość startu tylko biegaczom zrzeszonym w Amatorskim Klubie Biegacza przy TKKF, ale na to się nie zdecydowali. Ponoć dlatego, że "przychodzą też ludzie spoza klubu i biegają tam od dawna".. Nie wiem, czy nasze 6 startów można było potraktować jako "bieganie tam od dawna" (pewnie nie), dlatego jechałam na ten Kłos z mieszanymi uczuciami.. Nie byłam pewna, czy jestem tam mile widziana po prostu..

Na blisko pół godziny udało mi się zupełnie wyprzeć z głowy rozważania o tym, czy powinnam była przyjechać, czy mnie tu "chcą", czy jest kwas.. Skupiłam się na w miarę regularnym oddychaniu i trzymaniu się na kilka kroków przed kolegą Jędrzejem :) Sztuka ta wychodziła mi całkiem dobrze do linii z napisem 4, oznaczającej 4 km. Później było znacznie ciężej, bo mój żołądek przypomniał sobie, że przez prawie tydzień był wywinięty na lewą stronę i delikatnie mówiąc sprawiał mi pewne problemy. Coś mnie zakuło, poczułam płynącą w górę przełyku niemiłą falę, która na szczęście okazała się tylko odczuciem i rozeszła się po kościach. Niemniej, sprawiło to, że troszkę zwolniłam. Na linii z napisem 4,5 km słyszałam, że biegnący za mną kolega jest coraz bliżej. Tuż przed zakrętem na ostatnią prostą  zeszłam na zewnętrzną stronę, by umożliwić Jędrzejowi spokojne wyprzedzenie. Nie chciałam, żeby się musiał zastanawiać, czy będę miała mu za złe, że całą trasę siedział mi na plecach, a na ostatniej prostej mnie wyprzedził. Nie miałabym, ale wolałam dać to jasno do zrozumienia :)

Jak tylko ustąpiłam miejsca, to pomyślałam sobie, że może jeszcze ta pozycja nie jest zupełnie stracona, bo świadomość, że zostało raptem kilkadziesiąt metrów i meta, dała mi jakiejś nowej porcji energii. Zastosowałam się do wcześniej zasłyszanych rad o tym, że jak się chce biec szybciej, to należy gęściej przebierać nogami (Łukasz), oraz o tym, że jak się czuje zmęczenie obecnym tempem, to dobrze jest przyspieszyć (Michał) ;) No to połączyłam te rady w jedno i zaczęłam zwiększać tempo.

Pierwsze kilkanaście kroków to była rzeź i już miałam sobie dać spokój, kiedy poczułam, że się naprawdę rozpędzam i niesie mnie jakaś dziwna siła ;) (albo ktoś mnie pchał, a ja tego nie czułam :P ). Odzyskałam swoją pozycję, ale niestety, tylko na chwilę ;) Tuż przed linią mety zostałam ponownie wyprzedzona, ale cieszę się, że udało mi się jeszcze podjąć walkę i tanio skóry nie sprzedałam ;) Pogratulowaliśmy sobie z Jędrkiem na mecie, bo jakby nie patrzeć, finisz mieliśmy ładny :) Przez ładną chwilę (ostatnie 100 m) biegłam z tempem 4:00!

Łukasz za to wykręcił taki numer, że hoho. Nabiegał 20'28" i nieźle wszystkich zaskoczył :) Gratulacje, Trolluniu :*

Tu jednak dobre wieści się kończą. Później zrobiło się znów "kwaśno".. Bieg się odbył, ale szkoda, że praktycznie w tajemnicy. Nie czułam się uprawniona do opowiadania na lewo i prawo, że właśnie 19 października o 10:00 taka impreza będzie miała miejsce, bo przecież nie jestem organizatorem, nie należę do Amatorskiego Klubu Biegacza, ani do TKKF.. W sumie nawet nie do końca nie wiem, czy byłam tam mile widziana.. Okazało się, że wiele osób czekało na informację o dacie pierwszego "Kłosu" i wyraziło swoje niezadowolenie, kiedy na biegnijmy.pl ukazały się pierwsze zdjęcia i relacja... Trudno im się dziwić. My się dowiedzieliśmy pocztą pantoflową, dlatego przyjechaliśmy.. Nie powinno to jednak wyglądać w ten sposób.

Przed chwilą na facebooku TKKFu ukazała się informacja o rozpoczęciu sezonu GP Kłosu, okraszona zdjęciem sprzed startu. W podpisie zawarto informację, jakoby ten bieg miał być "dla członków klubu". Trochę się to mija z prawdą, bo spośród 32 startujących, aż 13 to osoby niezrzeszone, w tym my z Trolluniem. No i jak to wygląda? Jak jakiś tajny bieg dla "elity".. Głupio się teraz czuję, chociaż wiem, że to przecież nie ja jestem winna takiej sytuacji. Jednak pozostał taki niesmak i poczucie, że nie tak to wszystko powinno wyglądać.

środa, 16 października 2013

Jak nie urok, to..

... rozstrój żołądka, wirus, czy inne badziewie. W każdym razie nic ciekawego.

Dziwnie poczułam się już w poniedziałek około południa, ale zwaliłam to na stres.. Po obiedzie trochę mi przeszło, do 19:00 już prawie ustąpiło, poszłam na "po prostu BIEGNIJMY.pl", czyli poniedziałkowe spotkanie biegowe z herbatką (tym razem nie tylko - dzięki Basi i jej pysznemu ciastu bananowemu). Wyglądało na to, że mi przeszło.

We wtorek od rana czułam się jakoś nie bardzo. Mniej więcej około południa jasne się stało, że coś jest nie w porządku, to nie żaden stres, po prostu mdli mnie i ciężko mi na żołądku. Szybko prześledziłam w głowie jadłospis z ostatnich kilku dni - nic podejrzanego.. Może trochę za dużo pobiegałam jednak w tę niedzielę? A może po takim wysiłku byłam osłabiona i po prostu łatwiej o złapanie latających tu i ówdzie wirusów i bakterii? Pewnie tak..

Miało być lepiej, ale noc nie przyniosła pożądanej poprawy. Kolejny dzień, a mój żołądek nadal strajkuje. Oczywiście, mogło być gorzej, bo wprawdzie "do niczego nie doszło", to jednak nic ciekawego tak kilka dni chodzić z uczuciem, że lada moment może mi się "ulać".. Chociaż nie widziałam większego sensu, to jednak uległam namowom Trollunia i poszłam do lekarza. No i cóż, diagnoza "albo niestrawność, albo jakiś wirus, trzeba czekać, czy coś więcej się z tego rozwinie". Świetnie, tyle to i ja wiedziałam.. Dostałam jakieś tabletki, które "być może poprawią samopoczucie".. Odpukać, na razie jest jakby ciut lepiej..

Niestety, w związku z moim stanem musiałam dzisiaj opuścić zajęcia na basenie.. Zapachy działały na mnie bardzo drażniąco, a jak wiadomo, na basenie jest dość specyficzny i silny zapach, który z pewnością nie zadziałałby na mnie dobrze..

No i tak siedzę i trochę załamuję ręce, bo chciałam w sobotę polecieć szybkie 5 km, ale po takim osłabieniu (a dzisiaj to się bardziej słaniałam niż chodziłam i byłam blada jak ściana), to jednak można o jakimkolwiek forsowaniu się zapomnieć.

Pozostaje też pytanie, jak te moje perypetie zdrowotne odbiją się na Nocnej Ściemie? Sama myśl o tym, że po tygodniach przygotowań, jakiś wirus czy inne nie-wiadomo-co mnie rozłoży i pokrzyżuje plany, jest dość frustrująca.. No ale jeszcze nic nie jest przesądzone, może się okazać, że jutro wstanę zupełnie zdrowa, a wszelkie niestrawności pozostaną tylko mglistym wspomnieniem..

Oby.

czwartek, 10 października 2013

Żabo-ryba.

Czyżby październik miał być miesiącem pływania? Jeszcze do tego daleko i w obliczu nadchodzącej Nocnej Ściemy, może się okazać niewykonalne, ale zajęcia na basenie dzielnie walczą, by być tą aktywnością, która przynosi najwięcej frajdy.

Pierwsze wprawki do stylu klasycznego (czyli potocznie mówiąc - żabki) były już na ostatnich zajęciach we wrześniu. To było jedno ćwiczenie, a do tego raczej średnio mi wychodziło.. Nie uczyłam się nigdy pływać taką prawdziwą żabką, a trzeba sobie jasno powiedzieć, że jest to styl trudny. Oczywiście mam na myśli poprawnie wykonany, a nie popularną "żabkę plażówkę" :)

A ze mną to jest tak, że jak coś mi średnio wychodzi, to ćwiczę i ćwiczę, żeby wreszcie jako-tako wychodzić zaczęło.. Miałam taki okres w życiu, że mi się nie chciało, a przy pierwszych napotkanych trudnościach, rezygnowałam. Jednak z tym koniec, bo taka postawa zaprowadziła mnie do bardzo niezdrowej otyłości i zasiała nieco spustoszenia w głowie. Niezmiernie się cieszę, że gdzieś ta zagubiona ambicja i perfekcjonizm się jednak odnalazły :) Welcome back!

Kolejną nowością były wprawki do stylu motylkowego. Na pierwszych zajęciach w październiku były bardzo ciekawe ćwiczenia. Takie hybrydy.. Nogi do delfina i ręce do kraula.. albo na grzbiecie, ale z pracą nóg z delfina.. Jednak najbardziej do gustu przypadł mi żabo-delfin. Nie tylko dlatego, że w dzieciństwie Tata mówił do mnie "żabo-ryba", ale również dlatego, że całkiem dobrze mi to wychodziło. A przecież nic tak nie cieszy jak pozytywne rezultaty,

Środowy basen był już jednak trochę mniej satysfakcjonujący, bo nie wszystko mi tak idealnie wychodziło.. ;) Wróciłam więc do domu z lekkim niedosytem. Wiem jednak, że jak się następnym razem wybiorę popływać, to sobie to wszystko jeszcze raz przećwiczę i mam nadzieję, że będzie chociaż odrobinę lepiej... Na razie pełny styl motylkowy jawi mi się jako coś strasznie trudnego. Ale to dobrze! Przynajmniej jest nad czym pracować :)

Najnowsze wieści z frontu ;)

Spieszę donieść, że wszystko w porządku, a ostatnia cisza spowodowana była kombinacją braku czasu i braku weny. To strasznie niefajne połączenie, ale walczę z tym i ten wpis niech będzie na to najlepszym dowodem :)

Do Nocnej Ściemy pozostało już coraz mniej czasu, dlatego trzeba było trochę wydłużyć treningi, żeby się z długim człapaniem nieco oswoić.. Ustanowiłam nowy rekord, jeśli chodzi o najdłuższy bieg w trakcie treningu. W zeszłą niedzielę zrobiliśmy prawie 18 km :) Jestem sobie w stanie wyobrazić, że biegnę jeszcze 3,5 km, a to już by dało dystans półmaratonu. Także o to jestem spokojna, powinnam dać radę pokonać ten dystans. Pozostaje jeszcze tylko pytanie: w jakim czasie?

Pod względem przygotowań i treningów, tym razem jest na pewno zdecydowanie lepiej niż przed Bytowem. Będę jednak się upierać, że start w Bytowie miał sens i stanowi dość ważny punkt w moich obecnych przygotowaniach.

Po pierwsze, dzięki tamtemu startowi wiem, że jestem w stanie zmęczyć dystans półmaratonu.
Po drugie, doceniłam wagę długotrwałych przygotowań (to znaczy, dłuższych niż tydzień :P )
Po trzecie, mam do pobicia życiówkę i planuję zrobić to w dobrym stylu ;) (czyli minimum 10 minut :P)

W zeszłym tygodniu próbowało mnie rozłożyć jakieś podłe przeziębienie, któremu ostatecznie się oparłam. Prawdopodobnie zaziębiłam się na basenie, a później to już tylko naturalna kolej rzeczy - ogólne rozbicie, katar i jakieś drapanie w gardle. Ale to nie czas na chorowanie, więc naszprycowałam się syropami i innymi specyfikami, wbiłam się pod kołdrę, owinęłam szczelnie i zapowiedziałam sama sobie, że nie jest to najlepszy moment na choróbsko i tyle. W niedzielę przypieczętowałam to najdłuższym treningowym biegiem, a w poniedziałek poprawiłam na "po prostu BIEGNIJMY.pl". Mam nadzieję, że rozeszło się po kościach i nie wróci.. :)

Tak więc nie obijam się, trenuję (hehe) i przygotowuję się do wielkiego startu.. ;) Jest 10 dzień miesiąca, a ja mam już nabieganie niespełna 50 km. Jak tak dalej pójdzie, to pierdyknę nowy rekord! :D

wtorek, 1 października 2013

Fanfary! Podsumowanie września :)

Nareszcie! Udało się! Rekord ilości nabieganych w miesiącu kilometrów został pobity. Wcześniejszy padł w kwietniu i było to 116,32 km. Muszę przyznać, że odczuwałam niedosyt, kiedy każdy kolejny miesiąc zamykałam mniejszym przebiegiem.. Wiadomo, przyczyny były różne, nie było to wynikiem jakiegoś lenistwa, po prostu - tak się składało. A raczej nie składało.

Dlatego tym większa radość, że wreszcie udało się ten kwietniowy wyczyn wynieść jeszcze trochę wyżej. Dodatkowo, nie jest to jakieś 2-3 km, ale ponad 12 :D a średnie tempo, w jakim biegałam w tym miesiącu jest najniższe w całej mojej zapierającej dech w piersiach karierze ;)

Wrzesień można podsumować jako bardzo udany i solidnie przepracowany. Nie dość, że udało mi się poprawić życiówkę na 10 km, to jeszcze ten rekord. Jakbym się uparła, to pękłoby te 130 km, ale nie jestem aż tak zachłanna :) Mam czas!