wtorek, 28 maja 2013

Przygoda, przygoda! Każdej chwili szkoda...

Maj doBIEGA końca ;) a to oznacza, że mój najbardziej intensywny miesiąc pod względem startów, powoli przechodzi do historii. W kalendarzu widzę coraz więcej wolnych weekendów i nie wywołuje to jakiegoś przypływu radości. Wręcz odwrotnie! (szalona baba). 

Kilka nowych startów pojawiło się na horyzoncie, więc zupełnej posuchy nie będzie :) 
W planach na czerwiec najważniejszą pozycję zajmuje Półmaraton Gochów i to nie tylko dlatego, że odbędzie się już za kilka dni, 1 czerwca, ale również dlatego, że to będzie moje pierwsze podejście do takiego dystansu. Od tego, jak zniosę taki wysiłek zależy, czy po tygodniu zdecydujemy się na Bieg Papieski w Karlinie, bo to aż 15 km (ale większość podobno z górki.. ). Kolejna pozycja obowiązkowa (wpisowe już opłacone) to Nocny Bieg Świętojański w Gdyni z 21 na 22 czerwca. 

Jeśli chodzi o lipiec, to na pewno wybieram się na Kros po Chełmskiej (13 lipca) oraz do Lęborka na Bieg św. Jakuba na 10 km. Dosyć skromne plany, w porównaniu z majem ;) 

Sierpień też na razie skromnie, ale zaczynają się wyłaniać nowe pomysły :) Dzisiaj po treningu zagadaliśmy się trochę z kolegą Krzysiem i powiedział nam o sierpniowej piątce w Gdańsku: Bieg Św. Dominika :) 3 sierpnia zaraz trafi na listę startów :D dwa tygodnie później w Koszalinie kolejna impreza z cyklu GP Koszalina - Cross po Chełmskiej (17 sierpnia). 

Tak wyglądają plany na kolejne trzy miesiące. Nie wykluczam, że jeszcze coś zostanie dodane, bo jak widać, lipiec i sierpień BARDZO skromnie. Jest jeszcze jeden mały pomysł na lipiec, ale nie wiem jeszcze, na ile w ogóle coś takiego jest w zasięgu moich możliwości :) Musiałabym wygrzebać rower z czeluści piwnicy.. Umiejętność jazdy na rowerze jest podobno nie do stracenia, więc nie powinno być źle ;) Pływać coś tam umiem.. a 4,2 km do przebiegnięcia jest jak najbardziej realne.. HM. Zobaczymy.

Ah, cóż to był za weekend!

To był naprawdę owocny weekend. Ale może od początku..

Od jakiegoś czasu chodził mi po głowie pomysł wzięcia udziału w biegu na 5 km w Sianowie. Mąż stukał się w głowę, mówiąc "zwariowałaś? dzień przed Biegiem Wenedów (10 km) chcesz lecieć na piątkę?". Nie. Nie zwariowałam, po prostu stwierdziłam, że w ramach rozgrzewki przed tą dyszką, można sobie strzelić 5 km, bo w sumie.. czemu nie? :)

W zeszłym roku podczas Biegu Wenedów było bardzo ciepło. Start o godzinie 12 w ciepły dzień to naprawdę masakra. Teraz w Gdyni (Bieg Europejski) było ciepło i słonecznie, biegło mi się bardzo ciężko, a wtedy w Koszalinie było jeszcze cieplej.. Istniało więc zagrożenie, że ten bieg może się okazać wyścigiem o przetrwanie i dotarcie do mety za wszelką cenę ;)

Natomiast start w Sianowie zaplanowano na 16:30.. Jak wiadomo, im później, tym chłodniej :) Ostatecznie siła moich argumentów zwyciężyła, udało mi się zmontować niezłą ekipę ;) i wyruszyliśmy do Sianowa.

Pogoda była dosyć przeciętna.. dla kibiców, ale dla biegnących była całkiem dobra. Może trochę za mocno wiało, ale przynajmniej nie było za ciepło! Podjęliśmy decyzję, że atakujemy życiówki. Ostatnio na 5 km biegłam w Kłosie, na początku marca.. Wtedy wykręciłam czas 27'59" i miałam cichą nadzieję, że uda mi się trochę zejść :) Nieśmiało myślałam o rozmienieniu 27', ale cieszyłabym się z każdej urwanej sekundy.

Bieg był bardzo kameralny. Rozgrywano jeszcze rywalizację na 15 km, ale łączna ilość biegaczy nie przekroczyła setki. Na 5 km startowało 45 osób. Startowaliśmy w parku, wybiegaliśmy na jedną z tras wylotowych z Sianowa i w połowie dystansu zawracaliśmy. Wiedziałam, że ostatnie 300 metrów biegnie inaczej, ale nigdzie nie było rysunku trasy, więc nie spodziewałam się, jak wygląda finisz no i przede wszystkim - nie wiedziałam, kiedy mam zacząć cisnąć na maksa. Trochę szkoda, bo może, jakbym wcześniej wiedziała, jak wygląda końcówka trasy, to wynik byłby jeszcze lepszy.. No ale nic straconego. Jeszcze trochę biegów przede mną, będą okazje :)

Przez pierwsze 1,5 może 2 km trzymałam się kolegi, który leciał na 15 km. Starałam się przynajmniej ;) Później na chwilę się zamyśliłam i kolega mi uciekł ;) ale to nic, bo ja i tak zaraz miałam zawracać. Po nawrotce, przez pierwszy kilometr toczyłam ostry bój w głowie, żeby nie zwalniać. Zegarek pokazywał mi jakieś cuda, ale nie wiem, czy to kwestia źle skalibrowanego footpoda, czy trasa była źle oznaczona.. Patrzyłam na przebyte kilometr i na czas.. Doszłam do wniosku, że jest cienizna i że muszę naprawdę mocno przyspieszyć, bo inaczej nie zrobię nawet 28 minut, a co dopiero mniej..

Kiedy zegarek pokazał mi dystans 4,15 km przypomniałam sobie, że na początku wyścigu widziałam wymalowane na jezdni "500 m " i to w tym kierunku powrotnym.. Uświadomiłam sobie, że to miejsce jest już tuż przede mną i wtedy mi się zaświeciły oczka. To oznaczało, że jestem jakieś 600 metrów przed metą, a nie tak jak pokazywał zegarek - 850. To niby tylko 250 metrów, ale w tempie 5:20 na kilometr to daje 1'20". Czyli całkiem sporo!

Na ostatnich metrach już niewiele pamiętam, bo starałam się podkręcić nieco tempo i przede wszystkim skupiałam się na tym, żeby nie pomylić trasy. Przyglądałam się czujnie osobom, które kierowały ruchem i słuchałam wszystkich wskazówek. Jak nigdy! ;)

Kiedy usłyszałam Szwagierkę krzyczącą moje imię, wiedziałam, że meta jest już naprawdę blisko, chociaż nie spodziewałam się, że dokładnie kilkadziesiąt metrów za zakrętem ;) Muszę jednak przyznać, że jak na zegarze zobaczyłam 26 minut i kilka sekund, to dostałam takiego speeda, że myślałam, że mi się podeszwy zapalą ;) Mój rezultat to 26' 19". Nie tylko rozmieniłam 27 minut, ale zbliżyłam się do 26 minuty i myślę, że w niedługiej przyszłości będą szanse na zejście do 25 minut z groszem! Super. Nie spodziewałam się tego w najśmielszych snach.

Po jesienno-zimowym cyklu GP w Kłosie, myślałam, że wykręcenie tych 27'59" było nieludzkim osiągnięciem i że szybciej to raczej nie będę w stanie biegać. Myliłam się i to jak mocno. Nie ma się jednak co czarować. To zasługa treningów, dzięki którym się rozwijam, ale i dzięki którym jest mnie coraz mniej. A to logiczne, że będąc lżejszą, jestem w stanie biec szybciej :)

Miłą niespodzianką okazało się to, że zajęłam drugie miejsce w swojej kategorii wiekowej i stanęłam na podium. Dostałam też statuetkę! Muszę teraz wygospodarować jakieś specjalne miejsce na statuetki ;) Chociaż może się okazać, że to będzie moja jedyna taka nagroda w całej "karierze"... Zawsze mogę wygrzebać swoje inne puchary, ale to już będzie się ocierało o robienie "ołtarzyka", a tego jednak wolałabym uniknąć ;) Nie jestem AŻ takim sportowcem ;D

Bieg w Sianowie okazał się owocny również dla męża i Szwagra, oraz dla wielu znajomych biegaczy. Chociaż trasa nie ma atestu, to ja sama sobie uznaję te 5 km :P

Nadeszła niedziela. Ustaliliśmy, że po tych życiówkach nie będziemy na Biegu Wenedów lecieć w trupa, potraktujemy tę imprezę bardzo lajtowo, raczej rekreacyjnie :) Dodatkowo za takim podejściem, w moim przypadku, przemawiał fakt, że wstałam z naprawdę kiepskim samopoczuciem. Nie wiem, czy to późna kolacja, czy coś innego, ale żołądek zastrajkował i czułam się naprawdę fatalnie. Jak jechaliśmy z mężem na start, to byłam blada jak ściana i zaczynało mi świtać w głowie, że może jednak powinnam się wycofać ze startu.

No ale przeczekałam te fale czarnych myśli.. i dobrze! Nie ma się co rozczulać :D Założenie było takie, żeby sobie spokojnie przelecieć ten dystans, bez napinki i jakiegoś wielkiego ciśnięcia :) Biegłam razem z koleżanką, która ostatnio nie miała za wiele czasu na treningi i chyba trochę nie wierzyła, że uda jej się ten dystans zmęczyć. Ja początkowo też nie wierzyłam, że będę w stanie dotrzeć do mety, bo tak mniej więcej do 5 km było mi najzwyczajniej w świecie niedobrze. Później już trochę mi się poprawiło i wiedziałam, że do mety dotrę na pewno. Pytanie tylko, w jakim stanie ;D

Większość trasy zleciała nam na ploteczkach i żarcikach o tym, jak to strasznie szybko biegniemy ;) Pozdrawiałam wszystkich znajomych i pozowałam do zdjęć, bo tak jak podejrzewałam, po pierwszym kilometrze nabrałam kolorków i już nie było widać, że jestem osłabiona i blada ;)

Jeśli miałabym porównywać ten bieg z ostatnią Gdynią, to trzeba powiedzieć, że pogoda naprawdę ma ogromne znaczenie. W Koszalinie biegło się o wiele lżej.. Znów, tak jak w Sianowie, kibice mieli słabą pogodę, bo było raczej chłodno, ale dla biegaczy - super! Wiem, że kilka osób zrobiło życiówki, a na szczególną uwagę i wielkie gratulacje zasługuje Mateusz W., który moim zdaniem pozamiatał i chociaż nie był 1, czy 2, a "dopiero" 8, to jednak mając na względzie jego wiek, naprawdę wiele jeszcze przed nim. O jego czasie (36'02") to ja sobie mogę co najwyżej pomarzyć.. Ja takie rezultaty miałam w październiku zeszłego roku na 5 km.. Śmiech na sali :D

Z jednej strony trochę żałuję, że tak kiepsko się czułam, ale z drugiej strony... cieszę się z tego! Brzmi dziwnie, ale już tłumaczę. Gdybym czuła się dobrze, to pewnie bym się rzuciła na życiówkę. Drugi dzień z rzędu. No i wszystko byłoby super, gdyby nie jeden drobny szczegół: za tydzień półmaraton w Bytowie! A w zasadzie już za kilka dni, bo dokładnie 1 czerwca.

Moje gorsze samopoczucie uchroniło mnie przed kompletnym zużyciem nóg przed tą połówka :) Oczywiście - to pierwszy półmaraton i zamierzamy go po prostu zmęczyć na dobry początek, żeby wiedzieć w ogóle z czym się je taki dłuższy dystans. Tak czy siak będzie to mój rekord życiowy, bo to debiut na tym dystansie. Nie wiem, czy jestem w stanie zrobić taki dystans i czy to w ogóle jest "dla mnie", ale dopóki się z tym nie zmierzę, to się nie dowiem, prawda? :)

Jeśli mi się to spodoba i przede wszystkim - jeśli dobiegnę w całości :) to na jesieni będę mogła się pokusić o jakiś lepszy rezultat. Póki co, traktuję ten start jako wycieczkę biegową ;) Mąż się zadeklarował, że pobiegnie razem ze mną, więc nudzić się nie będę na pewno :)

Jedyne, co zakładamy, to to, żeby możliwie uwinąć się w 2,5 h :) A jak będzie? Zobaczymy :D

Jeśli chodzi o obydwa weekendowe biegi, to było naprawdę bardzo sympatycznie. W Sianowie kameralnie, a Koszalinie już trochę więcej osób (364), ale wszystko "u siebie", więc mnóstwo znajomych i życzliwych twarzy, a to buduje taką fajną, pozytywną atmosferę.

W najbliższym czasie uzupełnię galerię o moje nowe zdobycze :)

środa, 22 maja 2013

Wielka Środa.

Dzisiaj nastąpiła wreszcie ta chwila, że zmobilizowałam się, by pobiegać rano. W związku z wtorkowymi wydarzeniami (szkoda o tym w ogóle pisać), nie udało mi się wyrwać na wspólne bieganie po górkach, a jak już teoretycznie mogłam iść biegać, to byłam tak nabuzowana, że bałam się, że dam za ostro do pieca.. Wybudzona tuż przed 4, nie byłam już w stanie zasnąć. Wpatrywanie się w sufit jest bez sensu, więc się ubrałam i poszłam pobiegać :)

Postanowiłam przelecieć choćby częściowo trasą nadchodzącego Biegu Wenedów. Nie robię tam treningów, a z samochodu ciężko się ocenia :) Dlatego konieczna była wizja lokalna! ;) Pierwsze wrażenia: na ul. Piastowskiej śmierdzi. Są podbiegi i trochę z górki, ale myślę, że będzie dobrze. To są cztery pętle, celując w czas poniżej godziny, każde z okrążeń będę musiała robić w mniej niż 15 minut. Pożyjemy zobaczymy.

Po południu postanowiłam się wybrać na zajęcia na stadionie. Plan był taki, żeby rozczłapać nowe buty, bo stare już powoli przenoszą się na tamten obuwniczy świat. Ponieważ poranny trening zaliczyłam, to na stadionie planowałam się naprawdę snuć, więc trochę się rozczarowałam, kiedy się okazało, że ze stadionu nici, bo właśnie rozgrywany jest jakiś mecz. Dlatego lataliśmy w okolicy, po przeróżnych nawierzchniach i trochę się martwię, czy nie odbije się to na moich nogach. Oby wszystko było w porządku, bo kilka ważnych startów przede mną! ;)

Muszę przyznać, że poranne bieganie jest naprawdę fajne. Wydaje mi się, że była to o wiele lepsza pobudka niż kawa. Chciałabym taką aktywność utrzymać, ale obawiam się, że jednak za bardzo lubię spać :D Trochę się bałam, że wczesna pobudka sprawi, że nie dotrwam do końca pracy i padnę na pysk, żeby odespać, ale nic takiego nie nastąpiło. Nogi też jak na razie w porządku :) Nie wspominając o tym, że przez cały dzień nie ciągnęło mnie prawie wcale do żarcia! Czyli takie bieganie z rana - POLECAM :D

czwartek, 16 maja 2013

Przyszła kryska na Matyska..

Dopadło mnie wielkie zmęczenie. W środę na stadionie naprawdę ciężko mi się przebierało nogami. Byłam do tego jeszcze mocno obolała, a samopoczucie ogólne bardzo odbiegało od idealnego. Cóż, wychodzi na to, że nawet ja miewam czasem słabsze dni :P

Wtorek był za to bardzo udany. Poleciałam na Chełmską i strzeliłam dwie pętle, co dało łącznie ponad 9 km. Gdyby nie mały postój na awaryjny telefon z domu, to może nawet bym dobiła do 10 km, bo przy drugiej pętli już nie zrobiłam okrążenia wokół stadionu. Czas też pewnie byłby lepszy, bo jakoś nie pomyślałam o robieniu pauz na postojach.. No ale też bez przesady, to nie żadne zawody, żeby się liczyć co do sekundy. Było miło i całkiem zadowalająco.

A w środę.. Zajęcia na stadionie o 18, a ja jeszcze mniej więcej o 17:20 zastanawiałam się, czy w ogóle tego dnia wychodzić. Od rana pobolewał mnie brzuch, ale w myśl zasady "twardym trzeba być, nie miętkim", pomyślałam, że nie ma to-tamto i bez żadnych wymówek ubieram się i lecę. Może trzeba było jednak posłuchać tego wewnętrznego lenia, ten jeden jedyny raz.. ;) Ostatecznie spasowałam w połowie zabawy biegowej, dokręciłam sobie jedno kółeczko w żółwim tempie i zamknęłam ten trening z wynikiem ok. 5,4 km.

Dzisiejszy dzień wykorzystałam w pełni na regenerację. W planach na ten tydzień są jeszcze dwa treningi, z czego jeden ma być długi. Tak łałałiła-długi ;) Zobaczymy, ile z tych planów wyjdzie. Dzisiaj było 28 stopni za oknem.. Lato, lato.. Lato czeka.. ;)

Korzystając z dnia wolnego od treningów, uaktualniłam galerię o kilka nowych zdjęć :) Mam nadzieję, że kolejne już wkrótce :)

poniedziałek, 13 maja 2013

Europejsko! :)

Dzień zawodów to taki, na który czeka się cały tydzień. W przededniu zawodów czas płynie inaczej, wszystkie rozmowy krążą gdzieś wokół jednego tematu. Nasza wycieczka na Bieg Europejski w Gdyni zaczęła się już dzień przed startem, bo trzeba było dojechać do Trójmiasta, żeby nie wychodzić na linię startu prosto z 200. kilometrowej podróży.

Piątkowy wieczór upłynął nam na opracowywaniu strategii i ustalaniu, jakie tempo przyjąć. Ostatecznie uradziliśmy, że żeby biec szybko trzeba biec szybko ;) Średnie tempo ze Szczecinka miałam 5:43 i wiedziałam, ile wysiłku mnie to kosztowało.

Nie ukrywam, że liczyłam na pobicie, choćby symboliczne, rekordu ze Szczecinka. Wtedy miałam za sobą prawie nieprzespaną noc, z atrakcjami. Tym razem byłam wyspana i w dobrym nastroju. Wszystko się zgadzało.

Na miejsce przyjechaliśmy jakąś dobrą godzinę przed startem. Numery startowe odebraliśmy dzień wcześniej, więc zupełnie na spokojnie zmierzaliśmy w stronę startu. Tym razem, w odróżnieniu od pierwszego biegu z cyklu GP Gdyni w biegach ulicznych w tym roku (9 luty - Bieg Urodzinowy), zorganizowano na starcie strefy. Należało podać swój najlepszy wynik na 10 km z ostatnich dwóch sezonów i na tej podstawie przyporządkowywano ludzi do konkretnych stref. Kiedy się rejestrowałam, miałam za sobą jeden start na 10 km i był to poprzedni bieg w Gdyni, gdzie mój czas wyniósł 1h 05' 15". Z takim wynikiem zostałam zakwalifikowana do strefy >55', która była ostatnią strefą startową.. Mój szanowny małżonek, z racji swoich kenolskich genów ;) został przypisany do 45-50', dzieliła nas więc cała jedna strefa, a to daje ponad 2,5 tysiąca osób.. On miał numer 1000-coś, a ja prawie 3700... :P W rzeczywistości było to mniej niż 2,5 tysiąca osób, bo nie wszyscy zgłoszeni wystartowali. Do biegu zgłosiło się prawie 3800 osób, ale na linii startu stawiło się niespełna 3200.

Plan był prosty, zresztą zawsze taki jest :P Trzeba po prostu cisnąć i tyle. Byliśmy w Strefie Zwycięzców razem ze Szwagrem i nasza strategia obejmowała ustawienie się możliwie na początku strefy. Celowaliśmy w wynik jak najbliższy 57 minut, a idealnie by było, żeby zejść poniżej tego.. Także początek strefy to zdecydowanie najlepsze miejsce, żeby ten nasz niecny plan zrealizować.

Okazało się, że przeciśnięcie się na początek strefy to wcale nie takie hop-siup. Trzeba też powiedzieć, że organizator trochę dał ciała. Dwie ostatnie strefy nie miały swoich toj-tojów. To jest istny skandal, bo ostatnia strefa była zdecydowanie najbardziej liczna, a nie było możliwości zakręcenia się choćby w okolicach toj-tojów szybszych stref. Znaczy, jak się ma umiejętności ninja, tak jak ja, to można oszukać system i niepostrzeżenie "włamać" się do lepszej strefy i zrobić to, co konieczne :P Jednak takie numery to nie na kilka minut przed startem. Nauczona doświadczeniem, nie żłopałam już nic tak z godzinę przed startem, bo jak powszechnie wiadomo, kobiety mają bardzo małe pęcherze, które w stresujących sytuacjach lubią się jeszcze kurczyć. A umówmy się, taki start w zawodach jest stresujący, zwłaszcza kiedy planuje się bicie rekordu! Ale dość tej czystej fizjologii, skupmy się na tym, co ważne!

Kiedy już wreszcie ustawiliśmy się w strefach i możliwie mocno przecisnęliśmy się do przodu, zaczęto "uwalniać" stopniowo poprzedzające nas strefy i dzięki temu mogliśmy się przesunąć jeszcze bliżej linii startu. Dzięki temu startowałam z miejsca, gdzie była strefa męża, tj. 45-50'. Wciskałam się możliwie jak najbliżej, aż wreszcie nastała upragniona chwila, strzał z Błyskawicy i JAZDA!

Jakiż to był kocioł przed pierwsze 1,5 km. Nareszcie przydał się mój kurduplowaty wzrost i postanowiłam zrobić z niego użytek, do tego wspomniane umiejętności ninja i na pierwszym kilometrze wyprzedziłam naprawdę sporą grupę osób. Uznałam, że tak czy siak będę ich musiała wyprzedzić, więc postanowiłam się za to zabrać już na początku. Może nie był to najlepszy pomysł, bo jednak kosztowało mnie to sporo energii. Dopiero później miało się okazać, jak bardzo dużo..

Dzięki mojej nowej, cudownej, żółtej koszulce "liderki", Szwagrowi udało się mnie wytropić tuż przed pierwszym kilometrem, bo jak wspomniałam, przeciskałam się do przodu, zupełnie jak na otwarciu Biedronki! ;) Pierwszy podbieg pokonaliśmy dość żwawo, a to dzięki zapasom energetycznym i napędzającej nas sile nadziei pobicia rekordu :) Później było tylko ciężej.

Trzeci kilometr, według endomondo, był naszym najszybszym (5:17). Na czwartym kilometrze był spory podbieg, który dał nam naprawdę mocno w kość. W tym miejscu mieliśmy bardzo ładny widok, na biegnących przed nami. To był istny dywan z ludzi. Nie miałam odwagi obejrzeć się za siebie, bo nie chciałam sobie dokładać wrażeń, ale Szwagier mówił, że za nami było podobnie jak przed nami.. Jak tylko doczłapałam się na samą górę, to żyłam myślą, że już za chwilkę punkt z wodą. Spodziewałam się ogromnej ilości wolontariuszy, ustawionych oczywiście tak, żeby nie trzeba było nadkładać trasy.. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam dwa smętne stoliki, stojące po zewnętrznej stronie łuku! Udało mi się wyrwać kubeczek i lekko się odświeżyć, ale widziałam, że nie każdy się na to zdecydował, a część może nawet tego całego punktu z wodą nie zauważyła! Trochę lipa..

Spodziewałam się zastrzyku energii, ale on jakoś nie chciał nadejść. Wiedziałam, że lada moment zacznie się kilometrowy podbieg na Świętojańskiej. Zmagania z kubeczkiem odciągnęły moje myśli na moment od planowania własnego pogrzebu, ale wiedziałam, że lada moment będzie znów ciężko. Jak się nie zna trasy, to człowiek nie wie do końca, czego się spodziewać. Gdy się biegnie po raz kolejny, to można z tego faktu uczynić zaletę, ale może się to również okazać ogromną wadą. Tym razem znajomość trasy nie pomogła, a tylko mnie pogrążyła. Dużo wysiłku, głównie psychicznego, kosztowało mnie przebieranie nogami przez ul. Świętojańską.

Nie wiem dlaczego, ale byłam pewna, że na trasie będzie tylko jeden punkt z wodą, a ponieważ był już dawno za mną, to robiło mi się już naprawdę słabo na myśl, że do mety nadal daleko, a w pysku sucho jak na pustyni. Biegłam blisko chodnika i patrzyłam na kibicujących przechodniów i słowo daję, że jakbym zobaczyła kogoś z butelką wody, to bym się chyba na nią rzuciła :D Na szczęście wszyscy mijani przeze mnie kibice mieli jakieś słodkie napoje, które nie były przedmiotem pożądania i nikogo ostatecznie nie okradłam :D Tuż przed zakrętem w lewo zobaczyłam charakterystyczny widoczek. Pogniecione plastikowe kubeczki walające się po całej szerokości trasy. Punkt z wodą!! Krzyknęłam do Szwagra "WODA!", ale jak zobaczyliśmy, że stoły są praktycznie puste, niewiele osób się tam kręci, a jak już ktoś stoi, to z pięciolitrowymi baniakami... to Szwagier zrezygnował, a ja prawie się rozpłakałam :P Nie muszę chyba dodawać, że skoro zakręt na trasie był w lewo, to woda stała po prawej stronie i trzeba było przeciąć całą szerokość ulicy, żeby dotrzeć do stolików.. Już miałam wrócić na trasę, ale udało mi się wyczaić, że jest jeszcze jeden stolik i wszystko wskazywało na to, że mają tam kubeczki. Nie pomyliłam się, udało mi się wyrwać kubeczek, co prawda niewiele w nim było, ale przepłukałam chociaż usta.

Za zakrętem zaczynał się zbieg, na którym teoretycznie można było trochę czasu urwać. Wiedziałam, że mam za sobą dwa ślimacze kilometry, więc starałam się nie odpuszczać i nie ulec pokusie przeniesienia się na tamten świat. Dobiegając do bulwaru, wreszcie poczułam na twarzy trochę wiaterku. Na poprzedniej części trasy wiało przez jakieś 2-3 minuty, a tak to miałam patelnię na zmianę z sauną. Mąż odczuł to zupełnie inaczej, ale on w porcie biegł z drugiej strony i brał cały wiaterek na siebie, a my ze Szwagrem byliśmy wtedy skupieni na wyprzedzaniu i lecieliśmy wewnętrzną. Poza tym, jak się ma te 170 cm wzrostu, to trudno mówić o łapaniu wiatru w żagle, jeśli większość otaczających mnie osób była ode mnie wyższa o jakieś 10-15 cm. Nie wspominam już o tych ogromnych mięśniakach, którzy na 4 km cisnęli przede mną przez prawie cały podbieg. Marnym pocieszeniem był fakt, że biegli bez koszulek :P

Ostatnie 2 km były najprzyjemniejsze ze względu na chłodzący wiaterek od morza, ale nie dajmy się zwieść. Wcale nie były najlżejsze. Wręcz odwrotnie.. Mijałam pana, który zasłabł i ponoć nie wiedział nawet gdzie jest i jak się nazywa.. Rozważałam danie nura do wody, ale pamiętałam, że tam jeszcze jest spory pas kamieni, więc mogłabym się mocno poobijać. Ostatecznie doszłam do wniosku, że nie mam aż tylu ciuchów na zmianę i że to nie jest jednak mój najlepszy pomysł. 10 kilometr ciągnął się w nieskończoność, ale to tylko takie odczucie, bo wcale nie był najwolniejszy (5:42), zresztą 9 kilometr pokonałam też w takim tempie. Gdy do mety pozostało mi ostatnie 350 metrów, to miałam wrażenie, że ktoś złośliwie przesuwa metę coraz dalej, bo przecież biegnę, a ona wcale się nie przybliża.. Do tego wyprzedził mnie jakiś pierdylion facetów, którzy właśnie robili swój najlepszy finisz w życiu :P Nie miałam już nawet siły, żeby z kimkolwiek walczyć na tych ostatnich metrach.. Dopiero na jakieś 40-50 metrów przed metą usłyszałam znajome głosy "DOROTKA DAJESZ" i na te kilka sekund uruchomiłam opary energii, żeby jeszcze urwać jakąś setną sekundy ;)

Wpadłam na metę z czasem brutto poniżej godziny, co cieszyło, ale pozostał niedosyt. Rekord nie został pobity.. Oficjalny rezultat netto to: 57'52". To 40 i 4 sekundy gorzej niż w Szczecinku, a przecież tym razem wszystko się zgadzało i miało być idealnie. Widać jednak, że to nie był mój dzień. Średnie tętno w tym wyścigu miałam na poziomie 175! Mniej więcej od linii pierwszego kilometra, kiedy dobiłam do 170 uderzeń na minutę, nie schodziłam niżej.. To wyjaśnia dlaczego biegło mi się tak ciężko. Nikt mi jednak nie będzie mógł zarzucić, że miałam jeszcze jakieś rezerwy, bo naprawdę dałam z siebie wszystko!

Nie jest to jednak powód do załamki. Jestem z siebie zadowolona, chociaż gdzieś z tyłu głowy pozostaje maleńki niedosyt. Być może obrałam złą strategię, a może najzwyczajniej w świecie nie był to mój dzień. To nie tak, że "kończę karierę" :) Praktycznie wyrównałam czas ze Szczecinka, więc nie ma się co łamać. To jest i tak bardzo dobry rezultat, zwłaszcza, że czas z poprzednich zawodów w Gdyni miałam 1h 05'15". Wtedy miałam obtłuczoną i obolała stopę, więc Świętojańska wymęczyła mnie chyba jeszcze mocniej niż teraz, ale nie zmienia to faktu, że progres jest!

Ten weekend mamy wolny. Żadnych zawodów, tylko treningi. Bytów już za niecałe 3 tygodnie, a ja nadal nie przebiegłam za jednym zamachem więcej niż 15 km.. Nie zamierzam ustanawiać nie wiadomo jakich rekordów na tym półmaratonie, celem jest przebiegnięcie całego dystansu.. Trasa nie jest łatwa, ale mam nadzieję, że podołam przetruchtać całość. To będzie taki rekonesans na dłuższej trasie, bo póki co jest to dla mnie czysta abstrakcja. Teoretycznie jestem sobie w stanie wyobrazić, że tyle przebiegnę, ale na pewno nie w takim tempie, jak w minioną sobotę w Gdyni. Na razie jest to poza moim zasięgiem. Wszystko w swoim czasie :)


wtorek, 7 maja 2013

Z naturą za pan brat!

Miniony tydzień był, delikatnie mówiąc, ciężki. Nie ma co do tego wracać, ale trzeba powiedzieć, że nie pozostało to bez znaczenia dla sobotniego biegu.

Wstałam z żołądkiem wywróconym na lewą stronę i z samopoczuciem ogólnie na "nie". Gdzieś z tyłu głowy zaświtała mi myśl, że może jednak powinnam sobie zrobić wolne. Przecież każdy to zrozumie, to nie z lenistwa, nie żadna wymówka.. Po atrakcjach z wtorkowej nocy, ciśnieniu 73/46 i trzech kroplówkach do samego rana, nie byłoby to chyba oznaką słabości, prawda?

Z drugiej strony... Za dobrze siebie znam.. W formułowaniu najbardziej wyszukanych wymówek mogłabym się doktoryzować. Wiele tygodni, a nawet miesięcy zajęło mi rozpracowanie własnej psychiki, żeby wreszcie osiągać to, na czym mi zależy, by nie ulegać pokusie odpuszczania. Swoje lenistwo umiałam naprawdę tak zręcznie zamaskować, że czasem nawet sama wierzyłam, że nie jest ono główną przyczyną tego, że się czegoś ostatecznie nie podjęłam.

A przecież wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono, więc postanowiłam spróbować zmierzyć się z tą trasą. Najwyżej dowiedziałabym się, że jednak 10 km krosu to dla mnie za wiele po kilkudniowych atrakcjach żołądkowych :) Co mi szkodzi? Do domu blisko, szpital też w zasięgu ręki... ;)

Z racji na moją "historię choroby" i to, że w sobotę jedziemy na dyszkę do Gdyni, postanowiłam trasę pokonać w spokojnym tempie, rozkoszując się jej urokami. To nie miejsce i czas na życiówki. Jak wszystko się korzystnie ułoży, to spróbuję przeprowadzić mały atak na Biegu Europejskim, ale jak będzie, to się okaże.

Dzięki wcześniejszym zapisom internetowym, cały proces rejestracji przebiegł bardzo szybko i sprawnie. Oświadczenie, że zdrowa na ciele i umyśle oczywiście podpisałam.. Chociaż czy to do końca była prawda? ;) Żarcik! Plan awaryjny obejmował zejście z trasy przy najmniejszych dolegliwościach, a skoro podjęłam decyzję o niecackaniu się ze sobą, to brnęłam w to dalej ;)

Na starcie pojawiliśmy się dosłownie na kilka minut przed 12. Stroiliśmy się w nasze nowe, żółte koszulki i zupełnie straciliśmy poczucie czasu. Na miejscu okazało się, że start został opóźniony o 5 minut. Czyżby czekali właśnie na mnie? :D (no wiadomo, że nie, ale głupio pogadać zawsze można :P )

W końcu wystartowaliśmy, dzielni biegacze z biegu głównego. Po przebiegnięciu pierwszego kilometra spotkaliśmy grupkę, która wystartowała na dystansie 3,33 km. Oni wystartowali chwilę po nas, a dzięki temu uczestnicy obu biegów mniej więcej w jednym czasie przebiegali przez drogę, którą specjalnie dla nas zabezpieczyła policja. Ledwo przekroczyliśmy jezdnię i już hyc do lasu.

Przy pięknej pogodzie, która panowała tego dnia w Koszalinie, las wyglądał naprawdę urokliwie. Ponieważ zaplanowałam tempo "spacerowe", to mogłam podziwiać spore kępki zawilców, które stanowiły piękne powitanie w lesie. Dalej już nie było tak kwieciście, ale również ciekawie!

Pierwszy leśny kilometr był dość ciasny, mało było możliwości wyprzedzania, a ponieważ dołączyła do nas grupka z biegu dodatkowego, to było nas dość sporo. Maruderzy na to narzekali, ale w takich okolicznościach przyrody to nawet nie przystoi marudzić! ;)

Trasa jak na moje oko była oznakowana bardzo dokładnie, przy pomocy taśm i sprawdzonych materiałów znakujących (mąka). Chociaż ja to akurat jestem do tego typu oznaczeń przyzwyczajona z Kłosa, więc szukałam pod nogami śladów z białego proszku ;) Być może niedostatecznie wyraźnie informowano uczestników biegu dodatkowego, że będą musieli się w pewnym momencie odłączyć od biegnących dłuższy dystans, bo kilka osób się pomyliło i zamiast zawinąć w połowie swojej trasy i udać się do mety, to podążyli trasą na 10 km. Szkoda, że akurat w miejscu rozwidlenia tras nie stała osoba, która mogłaby kierować ruchem. To na pewno by wyeliminowało pomyłki.

Wśród zbłąkanych biegaczy spotkaliśmy dwóch chłopaków, którzy tak na oko mogli mieć z 10 lat.. Później, już mniej więcej na 7,5 km spotkaliśmy dziewczynę, która również przegapiła swój zakręt. Pocieszyliśmy ją, że już niedaleko, a za chwilę punkt z wodą, więc jeśli czuje, że opada z sił, to zaraz będzie miała okazję się trochę zregenerować. Chociaż nie wiem, czy faktycznie pocieszająco brzmi "jeszcze tylko 2 km", podczas gdy ona nastawiała się na tylko 3,33 km, a miała za sobą już prawie 8... Do mety jednak dotarła i jak się później okazało, zgarnęła puchar.. Nie wiem czy jako zadośćuczynienie, czy w wyniku pomyłki.. W każdym razie stanęła na najwyższym stopniu podium.

Firma, która prowadziła pomiar czasu miała jakieś problemy techniczne, które zaowocowały sporym bałaganem na liście wyników. Pomieszane numery, pomieszane czasy, kompletny chaos. Mnie to akurat zupełnie nie dotknęło, bo na swoim zegarku widziałam, ile czasu zajęło mi pokonanie trasy, a ponieważ nie ścigałam się z nikim, a bardziej toczyłam bój z własną psychiką, to wynik końcowy w postaci ciągu cyferek i lokaty był dla mnie sprawą naprawdę drugorzędną. Chociaż dało się słyszeć wiele niezadowolonych głosów.. Szkoda, że pierwsza fala niezadowolenia uderzyła we współorganizujących całe przedsięwzięcie - stowarzyszenie SFX, naszych pozytywnie zakręconych biegaczy, którzy akurat w kwestii pomiaru czasu nie mieli wiele do powiedzenia, bo ten aspekt leżał w gestii drugiego organizatora. Jednak trzeba chłopakom przyznać, że stawali na rzęsach, żeby sytuację naprostować i dzielnie brali na klatę wszystkie pretensje.

Wracając do zawodów. Miłym akcentem i na pewno fajną pamiątką był drewniany medal oraz okolicznościowa koszulka. Trzeba zaznaczyć, że bieg był całkowicie darmowy! Chyba właśnie to przyciągnęło na start bardzo wielu amatorów. Można było przyjść, wziąć udział w biegu, otrzymać w nagrodę medal i pamiątkowy t-shirt, nie płacąc za to kompletnie nic. Mimo kilku drobnych niedociągnięć, które akurat mi zupełnie nie przeszkadzały, trzeba sobie powiedzieć jasno: sobotni bieg z cyklu "zBiegiemNatury" w Nadleśnictwie Karniszewice był doskonałym przykładem propagowania idei biegania i ogólnie - ruchu na świeżym powietrzu. A jeśli dodać do tego jeszcze piękną pogodę, to czego chcieć więcej?

W późniejszym terminie uzupełnię galerię o moją nową zdobycz i być może jakieś foto z zawodów.

Teraz czas zejść na ziemię i przygotować mentalnie na dzisiejsze wspólne bieganie i jutrzejszy stadion. Potem już do soboty wolne. Być może przy okazji wizyty w Trójmieście uda nam się wyskoczyć na jakieś niedzielne wspólne wybieganko, bo biegaczy to ci u nas teraz dostatek! No. I tak ma być! :)

Wielkimi krokami zbliża się półmaraton w Bytowie. Z opowieści wiem, że tamtejsza trasa nie należy do najłatwiejszych, ale nie zamierzam się tym zniechęcać. Przyszły weekend, o ile zdrowie pozwoli, muszę przeznaczyć na trochę dłuższy bieg.. Na razie moim maksimum jest 15 km, które pokonałam w marcu w Kołobrzegu.. Mam nadzieję, że będę w stanie pokonać te przeszło 21 km..

Keep calm and "run bitch, run"! ;)

piątek, 3 maja 2013

Przymusowa laba.

Sobotnie atrakcje żołądkowe naszej najmniejszej kibicki dały o sobie znać ze zdwojoną siła już po weekendzie. Kiedy już myśleliśmy, że najgorsze za nami i jedyne co pozostało, to przetrzymać małą w domu i zaserwować jej "lekkostrawną dietę", to okazało się, że schody dopiero się zaczęły.

Wylądowaliśmy w szpitalu na oddziale zakaźnym i to nie z krótką wizytą, a jak się później okazało - na małe wczasy pod gruszą.. Już pierwszej nocy przekonałam się, że kto ma pszczoły, ten ma miód, a kto ma dziecko z rotawirusem, ten ma sraczkę. Szczęście w nieszczęściu jestem postawną babą i dość szybko udało mi się dojść do jako-takiej formy, ale dwie doby przesiedziałam z małą w szpitalu, zazdrośnie podglądając poczynania znajomych przez endomondo. 

Wyszliśmy wczoraj i znów - już myślałam, że będzie z górki i znów się przeliczyłam. Jak wszyscy to wszyscy, bez wyjątków. Pokarało nas po równo ;)

Jutro zBiegiemNatury. Mieliśmy startować na 10 km, ale co z tego wyjdzie? Wszystko zależy od naszego jutrzejszego stanu. Nie ma wątpliwości, że jesteśmy osłabieni, ale mam ogromny głód biegania :) Najwyżej pobiegnę wolniej, w końcu bariera 60 minut na dyszkę już złamana :D Chyba mogę sobie pozwolić na bieg rekreacyjny? :)