piątek, 3 maja 2013

Przymusowa laba.

Sobotnie atrakcje żołądkowe naszej najmniejszej kibicki dały o sobie znać ze zdwojoną siła już po weekendzie. Kiedy już myśleliśmy, że najgorsze za nami i jedyne co pozostało, to przetrzymać małą w domu i zaserwować jej "lekkostrawną dietę", to okazało się, że schody dopiero się zaczęły.

Wylądowaliśmy w szpitalu na oddziale zakaźnym i to nie z krótką wizytą, a jak się później okazało - na małe wczasy pod gruszą.. Już pierwszej nocy przekonałam się, że kto ma pszczoły, ten ma miód, a kto ma dziecko z rotawirusem, ten ma sraczkę. Szczęście w nieszczęściu jestem postawną babą i dość szybko udało mi się dojść do jako-takiej formy, ale dwie doby przesiedziałam z małą w szpitalu, zazdrośnie podglądając poczynania znajomych przez endomondo. 

Wyszliśmy wczoraj i znów - już myślałam, że będzie z górki i znów się przeliczyłam. Jak wszyscy to wszyscy, bez wyjątków. Pokarało nas po równo ;)

Jutro zBiegiemNatury. Mieliśmy startować na 10 km, ale co z tego wyjdzie? Wszystko zależy od naszego jutrzejszego stanu. Nie ma wątpliwości, że jesteśmy osłabieni, ale mam ogromny głód biegania :) Najwyżej pobiegnę wolniej, w końcu bariera 60 minut na dyszkę już złamana :D Chyba mogę sobie pozwolić na bieg rekreacyjny? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz