Plan był prosty. Wszystko było gotowe już w sobotę wieczorem, albo przygotowane do zrobienia w niedzielę rano. Wyjazd ok. 10, więc z rana trzeba było tylko naszykować wałówkę dla najmłodszej kibicki. Jej nowiutki rowerek, przygotowany specjalnie na wyjazd, aż lśnił i czekał tylko na zapakowanie do bagażnika. To miał być nasz pierwszy taki wyjazd, coś jak piknik :) Cały nasz fanklub zwarty i gotowy..
Niestety. Mniej więcej o 20:30 stało się jasne, że nici z naszych planów. Powiem krótko: rotawirus. Noc przehaftowana i nie mam na myśli robótek ręcznych rodem z Koła Gospodyń Wiejskich.. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale 4 godziny snu (a w zasadzie czuwania) to zdecydowanie za mało, jak na moje potrzeby.. No ale co zrobić?
Czas, który w planach miał być przeznaczony na przygotowanie przekąsek, spędziliśmy na pomocy doraźnej. Na szczęście stan małej kibicki był stabilny, więc nie trzeba było odwoływać wyjazdu. Trzeba jednak było zostawić fanlkub w domu. Szkoda, bo na miejscu okazało się, że pogoda była wręcz wyborna!
Jechałam do tego Szczecinka bez większego przekonania. Nadal pobolewały mnie plecy, a do tego jeszcze ta fatalna noc.. Na domiar złego, wszystko wskazywało na to, że nie będzie na mnie na mecie czekał medal! Skandal, wiem. Organizatorzy przygotowali 400 medali, ale nie spodziewali się takiej frekwencji. Jak ostatni raz sprawdzałam (w sobotę wieczorem), to na liście było prawie 500 chętnych. Eh.
Tuż przed startem zostaliśmy poinformowani, że tym, dla których zabraknie medali, zostaną one wysłane pocztą. Dobre i to.
Ustawiłam się dość daleko od linii startu, bo nie chciałam się pchać w nie swoją strefę. To był błąd, bo na starcie nie było maty, więc czas liczył się od momentu wystrzału.. Spokojnie przesuwałam się w stronę linii startu, zupełnie nieświadoma, że licznik już bije! To raptem kilkanaście - kilkadziesiąt sekund, ale przy moim ambitnym założeniu - złamać granicę 60 minut - każda sekunda się liczy!
Nie doceniłam swoich możliwości ustawiając się tak daleko. Przez pierwsze 2,5 km co chwilę kogoś wyprzedzałam. Kontrolowałam czas na zegarku i podobnie jak na początku marca w Kłosie, tak i teraz, najważniejsze było dla mnie, żeby lecieć każdy kilometr poniżej 6 minut. Wtedy moje plany mogłyby się ziścić.
Wiadomo, na początku utrzymywanie tempa szło mi łatwiej niż przy końcu, ale na 9 km, kiedy zegarek pokazywał nieco ponad 50 minut, a wracający ze stadionu uczestnicy, którzy już ukończyli swoje zmagania, dopingowali okrzykami "zmieścicie się w godzinie!", wiedziałam, że odwaliłam kawał dobrej roboty!
Pogoda, jak już pisałam, była wyborna... ale na piknik! Do biegania była średnia.. Niby wiaterek, ale prosto w twarz.. Niby słoneczko, ale grzało solidnie na odcinkach bezwietrznych. Jak to dobrze, że rzuciłam się na otrzymaną w pakiecie startowym koszulkę, bo była biała. Ja sobie z domu wzięłam czarną, żeby lepiej wyglądać, bo jak wiadomo - czarny wyszczupla :P W czarnej to bym się chyba upiekła. A najcieplejsze dni dopiero przede mną!
Jestem z siebie bardzo zadowolona (oh, cóż to za nowość). Udało mi się złamać 60 minut. Udało się poprawić życiówkę z Gdyni. I TO JAK! Mój czas, według oficjalnego pomiaru to 57'08". Jak wcześniej wspomniałam, przez pierwsze kilkanaście sekund (albo i kilkadziesiąt) spokojnie snułam się do linii startu, więc gdybym od razu zaczęła biec, to wynik byłby jeszcze lepszy! Nie ma jednak co gdybać, należy się cieszyć tym, co mi się udało osiągnąć :D Tym sposobem, w Gdyni jest szansa na kolejny rekord!
Jak już pisałam, pierwsze 2,5 km to wyprzedzanie. Co chwilę kogoś mijałam :) Wyprzedziły mnie tylko 2 osoby, więc nie jest źle i to dopiero gdzieś około 7 km. Była jeszcze jedna dziewczyna, która raz wyprzedzała mnie, a raz ja wyprzedzałam ją. Po minięciu 8 km, moja towarzyszka zagaiła o nasz czas i stwierdziła, że jest okej. Dołączył do nas jeden pan, który postanowił nas zmotywować. Moja towarzyszka przy końcu coraz częściej przechodziła w marszobieg. Jak tylko zaczynała maszerować, to dzielna szuraczka przystępowała do wyprzedzania, ale jak znów zaczynała biec, to czułam jej oddech na plecach.
Na jakieś 700 metrów przed metą chyba już odpuściła gonienie mnie, a pan, który cały czas zagrzewał nas do walki chyba też już stracił nadzieję, że namówi ją na mocniejszy finisz. Przez chwilę ich w ogóle nie słyszałam, ale nie wiem, czy ogłuchłam, czy może im trochę odbiegłam. Raczej to drugie :))
Tuż przed wlotem na stadion dopingowali mnie przychylnie nastawieni kibice, wyszczerzyłam więc zęby i sięgnęłam do rezerw w nogach i w ogóle wszędzie.. żeby wszystko wyglądało tak, że biegnę sobie szybko bez żadnych, ale to żadnych problemów. Ot, dzień jak co dzień :)) Nawet przez myśl mi nie przeszło, żebym miała sobie odpuścić mocny finisz. O nie, nie, nie. To po to przez 9900 metrów cisnęłam, żeby na ostatnich 100 sobie odpuszczać? Ha, nie ma takich.
Na metę wpadłam jakieś pół stopy przed motywującym mnie panem, a jak zobaczyłam, że za linią mety stoją dziewczyny z medalami, to aż mi się zachciało krzyczeć ze szczęścia! Na szczęście nie miałam siły na darcie ryja, więc po prostu się uśmiechnęłam. Podziękowałam za to zagrzewanie do walki na ostatnich kilometrach i poleciałam szukać męża. Znaczy swojego męża, a nie że jakiegoś nowego :D
Jak wbiegłam na stadion, to akurat wiatr z piaskiem zawiał mi prosto w oczy i zaczęły łzawić. Wpadłam na metę z cieknącymi z oczu łzami ;)))) Zupełnie jakbym się wzruszyła swoim osiągnięciem :D Nie powiem, bardzo się cieszyłam, ale może nie aż tak, żeby ronić łzy :)
Po biegu na wszystkich uczestników czekał pieczony prosiak z kaszą i kiszoną kapustą. Pojedli, popili i zwinęli się do domu. Zależało nam na tym, żeby jak najszybciej pochwalić się osiągnięciami naszemu fanklubowi :D
Jestem z Ciebie naprawdę dumna Szuraczko moja! Rządzisz! :)
OdpowiedzUsuń