środa, 21 sierpnia 2013

Chełmska po raz drugi.

Nie powiem, żebym jakoś szczególnie wyczekiwała tych zawodów. Po Biegu św. Dominika w Gdańsku jakoś straciłam chyba serce do dystansu. 5 km. No co to w ogóle jest? Człowiek się musi namęczyć, ale czy to się w ogóle opłaca ubierać na 5 km? Odkryłam w sobie chyba naturę długodystansowca.
(no, już, można przestać się śmiać!)

Kilka dni od startu już minęło, ale nie miałam za bardzo czasu, żeby zabrać się za relację. Ta zwłoka pozwoliła mi też lepiej poukładać sobie w głowie to, co chciałabym napisać. 

Sierpień jakoś tak mi upływa pod znakiem biegów na 5 km. Dwa tygodnie przed Crossem biegliśmy w Gdańsku, a nieco ponad miesiąc temu mierzyliśmy się z podobną trasą (Kros po Chełmskiej). No, podobną, ale tak naprawdę kompletnie inną! Ale o tym później, bo od porównań nie ucieknę ;) 

Na początek mała połajanka dla organizatorów. Ja rozumiem, że 20 zł to nie majątek... że medale kosztują.. że woda i kiełbaska na grilla też kosztuje.. Ale wręczanie biegaczom starych numerów startowych z Biegu Wenedów to chyba trochę.. siara. Owszem, numery na BW były ładne, kolorowe, słowem - na bogato. Ja już mam numer z BW. Doświadczeni biegacze pewnie popukają się w głowę i powiedzą "cichaj, szuraczko, co ty tam wiesz", ale szuraczka-kolekcjonerka zbiera nie tylko medale, ale numery startowe też. O wiele bardziej bym się cieszyła ze zwykłej, czarno-białej kartki z numerem i nazwą biegu (przecież to naprawdę nie kosztuje organizatorów tak dużo), niż z kolorowego, wypasionego numerka... z innego biegu. Z punktu widzenia ekologii, recyclingu i nie wiem, czego tam jeszcze - chwała organizatorom za to, że wykorzystują zalegające w magazynie zasoby. Ale jako uczestnik biegu, kolekcjoner z krwi i kości - jestem zawiedziona i mam do tego pełne prawo. 

Dla równowagi jednak dodam, że medal ładny i solidny. Kiełbasa trochę za tłusta, jak na mój gust :P

No, to sobie ponarzekałam, a teraz mogę przejść do właściwej relacji. 

Był piękny sobotni poranek, słońce leniwie zaglądało przez szparę powstałą w wyniku uchylenia okna. Śpiew ptaków i dochodzące z oddali odgłosy bawiących się dzieci dodały sielskości całej sytuacji. 

Ta, jasne. Zaspaliśmy! W nocy było dość wesoło (bunt dwulatka + wyżynające się w nieskończoność trójki i piątki ), od jakiejś 5:30 mieliśmy w łóżku dodatkowego lokatora i nie powiem, żeby to jakoś pomagało się wyspać. Niemniej, zaspaliśmy, bo jak już udało nam się okiełznać charakterek i padliśmy wszyscy ze zmęczenia, to obudziliśmy się po 9:00. 

Poranki zazwyczaj ciągną się w leniwym tempie i mają tendencję do przedłużania się zwłaszcza w czasie weekendu, więc to wielki cud, że udało nam się coś przegryźć przed wyjściem. Byliśmy umówieni z moim Tatą na 10:00, a wcześniej zaplanowaliśmy wizytę w Biurze Zawodów celem odebrania numerków. Czasu było naprawdę niewiele, ale muszę się pochwalić, że jakoś nam się udało.. Musiało się udać. 

W planach miałam rozgrzewkę, żeby się nie zasapać na pierwszym i drugim kilometrze, ale czasu starczyło na kilka prostych pod górkę i z powrotem, na łączną, zawrotną odległość 600 m. Trochę mało, ale co zrobić? Ostatnia raczej nie będę, ot, najwyżej nie zrobię osobistego rekordu trasy, który ustanowiłam parę dni wcześniej na wtorkowym wspólnym bieganiu - 31'53".

Pierwszy kilometr jest dla mnie zawsze, w każdych zawodach, takim swoistym testem wytrzymałości psychicznej. Żeby tylko nie ulec presji otaczających mnie biegaczy i "biegać swoje". Od jakiegoś czasu udawało mi się ten test przechodzić pomyślnie, jednak tego dnia nie do końca mi to wyszło. Ustawiłam się za blisko linii startu. Najpierw leciałam mniej więcej w tempie sąsiadów, towarzyszy niedoli, ale mniej więcej po 300-400 metrach zdałam sobie sprawę, że moje tempo jest zdecydowanie za szybkie. Jak tylko zwolniłam, to zaczęło się wyprzedzanie. Po jaką cholerę tak wyrywałaś? Teraz wyprzedza cię pan w barchanowych gaciach. O, i pani w dżinsach, super. Może jeszcze ktoś w japonkach? Nie? Trudno, doskonale wiem, że tak się kończy spalanie się na pierwszych kilometrach. Dobrze że się w porę opamiętałam. Przy okazji zakrętu przy parku linowym, obejrzałam się za siebie i ulżyło mi, że jeszcze nie biegnę w ogonie i nadal ma mnie kto wyprzedzać ;) 

Drugi kilometr, akurat w tym biegu, też jest kluczowy. W zasadzie to na pierwszych dwóch kilometrach przegrałam ewentualną walkę z żoną kolegi. Miałam pewną strategię na finisz, ale wymagało to utrzymywania jakiejś rozsądnej odległości na początku trasy. Niestety, pierwszy kilometr mnie zniszczył i trzeba było w głowie poukładać od nowa. Drugi kilometr to praktycznie w całości podbieg. Ciągnie się jak najlepszej jakości krówka-ciągutka, ale nie ma nic wspólnego ze słodkością. Oj, nic a nic. Najpierw podnosi tętno, później skraca oddech, żeby na końcu przywalić górką. 

To właśnie tuż przed tą górką poczułam, że zjedzone naprędce śniadanie było trochę za mało energetyczne. Zaczęło mi brakować paliwa. Pozwoliłam się wyprzedzić koledze, zakrzyknęłam za nim, że ma "cisnąć" i chyba mnie posłuchał, bo później widziałam go już dopiero na mecie. Uciekła mi też żona kolegi i stało się jasne, że mój master-plan na ostry finisz i zwycięstwo legł w gruzach. 

Trzeci kilometr upłynął mi pod znakiem obliczeń matematycznych. Mocno doskwierał mi brak siły i postanowiłam odwrócić uwagę mózgu, przeprowadzając jakieś obliczenia (idiotyczne z obecnego punktu widzenia, ale wtedy zadziałały rewelacyjnie, cały odcinek od Wieży Widokowej do "hopek" minął mi, nawet nie wiem kiedy). 

"Hopki" to taka prawie ostatnia prosta. Trochę do góry, trochę w dół, w prawo, w lewo, w prawo, płyty i meta. Pierwszej hopki nie lubię najbardziej, chyba jest najbardziej pod górę.. Zresztą, nie ma to znaczenia. Zaraz za nią jest zwalone drzewo, które zazwyczaj obiegam. Jednak to jest wyścig! This is Sparta, Baby! No to dawaj! Dobrze, że nikt mnie nie widział, jak forsuję to drzewo.. Do końca biegu zastanawiałam się, czy nie mam przypadkiem dziury w spodniach.. Już prawie widziałam te zdjęcia na biegnijmy.pl z wielką dziurą na tyłku. Uroczo. Chociaż, gdyby się nad tym zastanowić - to właśnie cała ja - uśmiech na gębie, mimo dziurawych spodni, mimo wszystko :) 

Ostatecznie okazało się, że wywalone prawie 80 zł na galoty to była dobra inwestycja. Przetrwały bliskie spotkanie z drzewem! Nie mam kompromitujących zdjęć. Nie licząc tych kilku, na których wyglądam, jak wyglądam, ale z tym to już się niewiele da zrobić :D

Ostatni zbieg, jakieś 700 metrów przed metą to pierwsze z dwóch turbodoładowań na trasie. Niedostatki prędkości nadrabiam masą i pędzę! Pędzę ile sił w nogach aż do wypłaszczenia, gdzie trochę zwalniam, żeby złapać oddech przed finiszem. Ostatni zakręt, już widzę metę. Widzę też moją potencjalną nagrodę pocieszenia. Idzie szczupła dziewczyna, pewnie już tylko marzy, żeby znaleźć się na linii mety. No to wyprzedzam, ale chyba ją tylko zmotywowałam. Obawiam się, że jak zobaczyła moje szerokie dupsko przed sobą, to znalazła kolejny bieg i jak wyrwała, to tyle ją widziałam... ;) 

Trudno, nie zawsze się wygrywa. W miejscu, gdzie ze ścieżki przebiega się na płyty chodnikowe odpaliłam drugie turbodoładowanie na efektowny finisz i doleciałam na metę w nie najgorszym stylu. Lubię sobie tak o tym myśleć :P 

Jasnym punktem dnia okazał się mój wynik. Byłam pewna, że poszło mi delikatnie mówiąc - średnio. Wynik na zegarku okazał się miłym zaskoczeniem. 31'09"!! Rekord trasy! Nikogo nie wyprzedziłam na finiszu, ale mimo wszystko miałam powód do świętowania :) 

Niestety, organizatorom szwankował stoper i mimo, że na zegarze widziałam dokładnie to, co na swoim zegarku (wpadając na metę było 31'08"), to w oficjalnych wynikach widnieje czas 31'50". To nadal mój osobisty rekord trasy, ale ten czas nie jest prawdziwy, więc nie zamierzam go w ogóle brać pod uwagę :P

Porównując ten bieg z Krosem z 13 lipca: 

1. Trasa,
Obydwa biegi są po podobnej trasie, jednak rozmieszczenie poszczególnych odcinków jest tu sprawą kluczową. Podczas Krosu (13 lipca) start i finisz są na podbiegu i to nie byle jakim! Cross (17 sierpnia) to lekki podbieg na starcie, dość długi podbieg na 2 kilometrze, a później to albo płasko, albo z górki. Odcinek z hopkami jest w obydwu biegach, jednak w Krosie lipcowym ten odcinek służy regeneracji i zbieraniu sił na ponad kilometrowy odcinek pod górkę, zwieńczony asfaltowym podbiegiem - wisienką na torcie tego biegu. W sierpniowym Crossie hopki służą rozwijaniu prędkości na finisz, który przebiega po odcinkach płaskich i z górki.

Te różnice są kluczowe, jeśli chodzi o dobór strategii. I o ile na sierpniowym Crossie można pięknie finiszować, bo profil trasy sprzyja rozwijaniu naprawdę ładnych prędkości, to jednak lipcowy wykańczający podbieg na finiszu był o wiele bardziej satysfakcjonujący. Może to dziwne, lekko masochistyczne, ale wtedy miałam większą radochę z dotarcia na metę, niż teraz.. Chociaż może na to wpływ miała również: 

2. Atmosfera. 
W lipcu na biegu było bardzo rodzinnie i wesoło. W sobotę trochę zabrakło mi tego luzu i tej "rodzinnej" atmosfery. Czuć było w powietrzu sportowe napięcie, takie aspirujące do wielkiej lekkoatletycznej imprezy, ale wszystko dookoła wskazywało, że tej wielkości nie ma. Był po prostu lokalny bieg, któremu, moim zdaniem, brakowało duszy. Mimo, że odbył się tzw. Bieg Rodzinny, to w kwestii atmosfery ta impreza nie dorosła do pięt tej lipcowej. 

3. Frekwencja.
W Crossie na 5 km wzięły udział 143 osoby, a w lipcowym Krosie praktycznie tyle samo (139 dokładnie) biegło na dystansie 10 km. Natomiast na 5 km zdecydowało się wtedy aż 216. śmiałków. Jeśli więc chodzi o frekwencję to Kros z 13 lipca pobił Cross z 17 sierpnia przeszło dwukrotnie! To na pewno też miało wpływ na atmosferę.

Fakt faktem, że w lipcu odbyły się tylko biegi, a w zeszłą sobotę odbył się też marsz nordic walking na 5 km i crossduathlon na dystansie 4 x 2,4 km, ale jakby doliczyć te 13 osób z marszu i 14 śmiałków z duathlonu, to i tak lipcowa impreza utrzymuje przeszło dwukrotną przewagę liczebną. 

-----------------------------------------------------------------------------------------------
Reasumując, bieg udany mimo, że nie udało mi się w pełni zrealizować założeń, to jednak jestem z siebie zadowolona. Udało mi się ustanowić nowy osobisty rekord trasy i dobrze się bawiłam. Gdyby nie te numerki, to powiedziałabym, że było super. A tak - tylko FAJNIE. :) 

A pojutrze Leśna Piątka. Znów 5 km. Znów pytanie o zasadność ubierania się na tak krótki bieg.. No i znów pewnie będę z siebie zadowolona, bo ja zawsze jestem zadowolona, kiedy uda mi się dotrzeć do mety. Bo przecież o to chodzi! 

1 komentarz:

  1. Tez bym chciała mieć takie dylematy czy to warto się ubierać na dystans 5 km :P

    OdpowiedzUsuń