poniedziałek, 7 września 2015

Głodna jestem.. historia pewnych gaci.

Od jakiegoś czasu próbuję się wziąć w garść.. Jak pisałam poprzednio - stopień mojego nieogarnięcia stał się dla mnie mocno denerwujący i muszę wreszcie coś z tym zrobić, bo przeszkadza mi to na maksa.

Na domiar złego, właśnie rozpoczął się okres zbierania żniw z dobrze przepracowanych wakacji.. Zrobiło się chłodniej, można polatać to tu, to tam i powykręcać życiówki... Ale jak się ostatnie miesiące spędziło na zajadaniu smutków i zaklinaniu rzeczywistości, to można co najwyżej wbijać zęby w tynk z żalu.. ;) 

Mam wielki głód życiówki, ale na nią nie zapracowałam, więc "nie należy się" ;)

Oczywiście, cieszy mnie rosnąca motywacja, bo jak się złapie wiatr w żagle, to wszystko idzie łatwiej. Nie działa na mnie "zmuszanie się", skutek jest dokładnie odwrotny.

A pomyśleć, że moje problemy zaczęły się od gaci! Uprzedzam - poniższa część wpisu zawiera drastyczne opisy "przyrody" ;) Tylko dla ludzi o mocnych nerwach ;)

Po zmniejszeniu objętości treningowych zeszłej jesieni, trochę mnie wybrzuszyło tu i ówdzie. Waga troszkę podskoczyła.. Nie było tragicznie, akurat zaczynała się zima, więc można było te wałeczki schować pod dodatkowymi warstwami ubrań. Ale zbliżały się święta.. Jak się wbić w sukienkę, skoro mój "kaloryfer" się zapowietrzył? Z pomocą pospieszył mój ulubiony sklep, który miał w ofercie "cudowne gacie". One prawie pod pachy sięgają! No to jak się wbiłam, trochę mnie spłaszczyło i kiecka, choć leżała gorzej niż przed przytyciem, to jednak na brzuchu nie wyglądała aż tak źle. Ogólnie - uszło w tłoku... Ufffff, święta uratowane!

Jednak to był początek katastrofy. Magiczne gacie, które miały mi poratować w kryzysowej sytuacji (bo się nie wyrobiłam ze zrzuceniem wałeczków), zaczęły coraz częściej pojawiać się w moich "codziennych stylizacjach". Nawet nie wiem kiedy, dowaliłam sobie kolejnych dodatkowych wałeczków i stało się jasne, że teraz to bez cudownych gaci to lepiej nie wychodzić z domu. Oparłam się jednak pokusie.. Wzięłam to na klatę, bo nikt mi jedzenia w paszczę nie pchał siłą, a i nikt mnie na siłę w domu nie zamykał, żebym nie biegała.. Sama nawarzyłam piwa, to trzeba je wypić. Przeszłam "odwyk od magicznych gaci". Zastanawiam się, czy ich nie puścić z dymem, żeby więcej nie kusiły.. 

Eh, pozostaje mi mieć nadzieję, że wytrwam w "czystości" i na wiosnę znów będę się mogła cieszyć życiówkami.. Jesień tego roku jest już raczej stracona. Istnieje jakaś szansa na podkręcenie wyniku w półmaratonie.. Ale to tylko dlatego, że rok temu przed Nocną Ściemą już sobie folgowałam i nie pobiegłam na maksa.. No i jeszcze przygoda w krzakach.. ;) ale to przez żarcie wszystkiego, co popadnie. Taka kara ;)

Jestem w biegowej czarnej D. Wczoraj się naoglądałam na endo i fb, jakie ludziska życiówki powykręcali w Pile i zachciało mi się wyjść i docisnąć swoje leniwe dupsko.. Moje ulubione warunki atmosferyczne do biegania - ok. 12-13 stopni i deszcz.. może ciut za mocno wiało. I co? No właśnie - dupsko :/ Chociaż jest też jakiś pozytywny aspekt - wyszłam, zachciało mi się i jeśli to się utrzyma, może uda mi się trochę podreperować moje żenujące osiągi :D Piszę "żenujące", bo zbyt dobrze pamiętam, z jaką lekkością biegałam w tym tempie rok temu.. I zbyt dobrze pamiętam, jakie czasy osiągałam przy porównywalnym wysiłku. Bliżej wtedy było do rozmieniania 5:00/km niż do mozolnego schodzeniu w okolice 5:45. (Które się oczywiście i tak nie udawało :P )

Z tym wychodzeniem z biegowej D. to trochę jak ze zrzucaniem wałeczków - nie da się od razu. Szkoda, ale no nie da się i już. Jedyne, co można zrobić "od razu", to po prostu przestać się użalać, zakasać rękawy i zabrać się do roboty.

Podsumowanie pierwszego tygodnia września i stopień realizacji postawionych celów przedstawia się następująco: 

1.  RAN      14,40 / 115 km -> 12,5%
2.  BAJK     0,5/8 h -> 6,67%
3.  SŁIM     0/0 -> 0% (ale w tym tygodniu coś będzie!)

No.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz