wtorek, 28 czerwca 2016

"Czego się boisz głupia...". Triathlon Charzykowy - dzień drugi.

Przyszedł czas na drugą część ;) Opis sobotnich zmagań znajduje się we wcześniejszym wpisie :)

W sobotę nastąpiła jeszcze "wymiana" kibiców ;) Jedni pojechali do domu, w ich miejsce pojawili się następni. Niezmienna pozostała wspaniała atmosfera!

Niedzielny start zaplanowany był na 11, więc można było pospać trochę dłużej niż w sobotę.. I bardzo dobrze, bo nie wiem, czy pociągnęłabym dwa dni na takich obrotach.. Zawodnik udał się do strefy zmian trochę wcześniej, zostawiając dyspozycje, co spakować, a co zabrać ze sobą. Ponieważ doba hotelowa kończyła nam się o 11, trzeba się już było całkiem przenieść do samochodu ze wszystkimi bambetlami. Mimo, że wyjazd krótki, to pakunków jak na tydzień :D a może nawet na dwa.. Klasyka!

Poszło nawet całkiem sprawnie. Uzbrojeni po zęby w akcesoria kibicowskie, ruszyliśmy na start. Poza Basią, która miała "przygodę" z samochodem.. Złośliwość rzeczy martwych lubi się objawiać zawsze w najmniej oczekiwanym momencie.. ;) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i Basia mogła do nas dołączyć :)

Nasz zazwyczaj dwuosobowy klub kibica powiększył się o kilka nowych par rąk i chętnych do krzyczenia gardeł. Nie muszę chyba pisać, że dla trzech małych dziewczynek, możliwość naparzania w tamburynek, dzikie harce z grzechotką i kłapaczką oraz trąba a'la wuwuzela to świetna zabawa? :D Oczywistość.

Ale, ale... o zawodach miało być. Start odbywał się w czterech falach. Świetne rozwiązanie z czysto technicznego punktu widzenia - zawsze to lepiej wskoczyć do wody w mniejszej grupie, bo prawdopodobieństwo zarobienia z łokcia, albo z kopa jednak trochę spada. Mankamentem takiego startu jest to, że ciężko stwierdzić, kto prowadzi.. Chociaż akurat w naszym przypadku to jest sprawa drugorzędna. Na pewno człowiek się może dowartościować, jak dogoni zawodnika z poprzedniej fali (mieli różnokolorowe numery startowe, dlatego łatwo się było zorientować, zwłaszcza na rowerze, kiedy numer startowy musi być na plecach), ale ten kij ma dwa końce.. Prawdopodobnie nie jest przyjemnie być wyprzedzanym przez kogoś z kolejnej fali.. A co jeśli startuje się w pierwszej, a na trasie jest się mijanym przez tych z ostatniej? To chyba jest mało motywujące.. Podejrzewam, że właśnie taki byłby mój scenariusz :P Ale na szczęście pozostaje to w sferze domysłów :D

Charzykowy to był pierwszy start mojego Zacnego Zawodnika w tym sezonie, dlatego trochę się obawiałam, czy uda mi się dobrze oszacować czas poszczególnych konkurencji, a co za tym idzie - transfer z punktu A do B i później C ;) Punkt A mieliśmy naprawdę całkiem dobry, rozbiliśmy mały piknik pod drzewkiem (dziewczyny zdążyły już wrąbać po bananie, Agata rozprawiła się z połową naleśnika), a jednocześnie mieliśmy doskonały widok na wychodzących z wody zawodników. Ustawiłam się tak, żeby widzieć i kocyk i startujących :) Spodziewałam się Łukasza po ok.20-24 minutach, szacując na podstawie jego wcześniejszych czasów na ćwiartkach. Z pływaniem to jest tak, że wystarczy, że któraś boja lekko się przesunie i zamiast 950m może być i ponad kilometr.. Do tego jeszcze kwestia nawigacji - czasem można sporo nadłożyć, jak się źle obierze kurs. No, ale poszło całkiem nieźle! Łukasz wyszedł z wody zadowolony, chociaż później marudził coś, że płynął na początku na złą boję.. :) ale już wtedy pomyślałam, że chyba właśnie zrobił najlepszy czas pływania ze wszystkich ćwiartek. No i się nie pomyliłam! :)

Drugi etap jest najdłuższy, mieliśmy więc masę czasu, żeby przenieść się do punktu B, z którego było blisko do belki rowerowej, ale też widać było początek trasy biegowej. "Odprowadziliśmy" do strefy zmian wszystkich zawodników wychodzących z wody, a potem przenieśliśmy się we wcześniej upatrzone i wypróbowane w sobotę miejsce. Szybko skalkulowałam, ile mamy czasu do kolejnego kibicowskiego zrywu i pozostało nam już tylko czekać. Najmniejsze kibicki mogły się zająć eksploracją pobliskiego placu zabaw, a dorośli mieli chwilkę, żeby odsapnąć. Chociaż przy trójce rozkosznych, ale i bardzo ruchliwych dzieci, "odpoczynek" to jednak towar luksusowy ;)

Gdy powoli zbliżała się godzina, o której można się było zacząć powoli rozglądać na belce rowerowej za Łukaszem, poczłapałam razem z Agatką, sprawdzić, czy to już. Chwilę wcześniej na belkę udała się Baśka, więc mieliśmy już "swojego człowieka" na froncie ;) Ledwo wyłoniłam głowę z grupki kibiców, a oczom mym ukazał się Łukasz! Wow! A pomyślałam, że jak przyjdę te 5 minut wcześniej, to będzie przynajmniej pewne, że się nie spóźnię! Mało brakowało :) No to czas roweru też na pewno rekordowy! Już tutaj nie miałam żadnych wątpliwości!

Człap, człap i już byłyśmy przy trasie biegowej. Ostatnia, ale najtrudniejsza część.. Znaczy - dla niektórych może najłatwiejsza, wszystko zależy od osoby.. Jednak tego dnia nad Charzykowami świeciło piękne słoneczko, a biegać w takiej pogodzie to jednak spore wyzwanie, zwłaszcza jak się już trochę kilometrów w nogach ma.. Dodam tylko, że akurat dochodziła godzina 13.. ;)

Małe kibicki żyły już tylko tym, że jak tata/wujek dotrze na metę, to idziemy na pizzę.. a po pizzy na kulki ;) dlatego z niecierpliwością wytężały wzrok w okolicach mety, wypatrując "zbawiciela" ;) Bieganie akurat nie było rekordowe, ale warunki mało sprzyjające. Łączny czas zawodów to nowa życiówka. Szybciej było tylko rok temu w Gdańsku, ale to za sprawą niedomierzonej o ponad 2,5 km trasy rowerowej. Tutaj wszystko było cacy.

Zawodnik zadowolony, kibice zadowoleni, zawody udane - nic tylko się cieszyć :) Droga do domu zleciała nam na wymianie wrażeń ;) Wyłączyła się tylko nasza Mała Kibicka, po tych wszystkich emocjonujących godzinach na świeżym powietrzu po prostu odpłynęła ;)

Zdarzało mi się już wcześniej występować w roli kibica, ale w tym roku jest inaczej - z przyczyn oczywistych. Zanim sama się odważyłam wystartować w triathlonie, przyglądanie się i kibicowanie było trochę inne. W tym roku przerwa jest w sumie przymusowa, nie wynika z tego, że się nie odważyłam (jak w 2014r. w Gdyni na sprincie), czy nie wyrobiłam się z treningiem (chociaż to mi akurat nigdy nie przeszkadzało :D ) ;) Wcześniej patrzyłam wyłącznie na swojego Zawodnika (albo swoich - jak ekipa była większa), a tym razem zerkałam też na innych.. Zastanawiałam się, jak ja bym sobie poradziła..

Nie jestem osobą, która się lubi rzucać na głęboką wodę. Choć zdarzyło mi się kilka z lekka szalonych odpałów, to jednak staram się podchodzić do każdego wyzwania na spokojnie i z pokorą. Nie skaczę na główkę, a raczej zaczynam od sprawdzenia wody dużym palcem u nogi, zanurzam się najpierw po kostki, później do kolan, a jak już zwoduję się cała, to planuję, żeby może następnym razem zrobić to ciut śmielej. Nigdzie mi się nie spieszy, nie czuję żadnej presji, więc realizuję swoją taktykę małych kroczków. Zawsze się sprawdza, choć komuś z zewnątrz może się wydawać mało ambitna i zupełnie niewarta uwagi. Mi odpowiada. Wszelkie wcześniejsze odstępstwa od tej taktyki były mniej lub bardziej bolesne. Np. głupi upór przy sierpniowym terminie na pierwszy w życiu maraton. Bez "planu B" w postaci ewentualnego startu wczesną jesienią. O mało nie przypłaciłam tego całkowitą rezygnacją z biegania. Ten skwar mnie wtedy zniszczył, psychicznie zbierałam się długo - teraz jak mam więcej czasu na przemyślenia, to widzę to wyraźniej.

Dlatego kiedy planowałam sobie ten rok, postanowiłam, że w Charzykowach znów wystartuję na sprincie, nabiorę wiatru w żagle, naładuję się endorfinami i przez kolejne 12 tygodni będę ostro trenować, żeby podołać wyzwaniu pt. "Ćwiartka w Przechlewie". Wieje nudą, co? Można było walnąć z grubej rury - ćwiartka w czerwcu, a we wrześniu powtórka, albo może i lepiej - połówka! Ale trochę się już naoglądałam i - teraz uwaga, będzie śmiesznie - natrenowałam, żeby wiedzieć, że to nie jest przeskok typu 10 km -> półmaraton. Poza tym, wiem jak wygląda zazwyczaj moja zima i wczesna wiosna.. Jak nie walczę z przeżarciem poświątecznym, to staram się uporać z jakąś chorobą, albo wyjątkowo upierdliwym przeziębieniem. No to po co się oszukiwać, że "mam tyle czasu - na pewno zdążę"? A rzucać się na przeszło trzygodzinne wyzwanie ze szczątkowym przygotowaniem? Dziękuję, to nie dla mnie.

Przyznam jednak, że sytuacja ze zmienionymi limitami, która w tym roku uderzyła w Basię i kilku innych zawodników na sobotnim sprincie, oraz obserwacja tych troszkę wolniejszych na niedzielnej ćwiartce, dała mi trochę do myślenia. Może ja się jednak trochę za mocno ze sobą cackam? Teraz to jestem cwana, bo to czysto teoretyczne rozważania - i tak w tym roku nigdzie nie wystartuje :D ale mogę sobie pogadać/popisać. Nie wiem tylko, jak zniosłabym te wyprzedzające mnie tabuny ludzi, bo ze względu na kategorię wiekową, startowałabym w pierwszej fali.. A może właśnie to by mnie zmotywowało do spięcia pośladów i kraula mniej majestatycznego? ;) Któż to może wiedzieć...

Na ćwiartce łączny limit czasowy wynosi 5h. Gdyby rozbić to na maksymalny czas każdej z dyscyplin, to wyglądałoby to tak:
- pływanie 45 minut
- rower 2h 45 minut (bo łączny limit na pływanie i rower to 3,5h)
- bieg 1h30 minut (tyle zostaje do łącznego limitu)

I tak, od niedzieli 12 czerwca chodzi za mną pewna stara piosenka, której refren (a w zasadzie pierwsze jego słowa) trafiły do tytuły tego wpisu.


...czemu nie chcesz iść na całość? ;)

No, to po dwóch tygodniach udało mi się urodzić drugą część relacji :D
Chyba sobie dzisiaj zafunduję lody z tej okazji :D

Ahoj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz