wtorek, 3 grudnia 2013

Huhu-ha, huhu-ha, nie taka zima zła! ;)

Co prawda do zimy jeszcze trochę, ale znalazła się w tytule ze względu na nazwę sobotniego biegu w Jarosławcu - XIII Bieg Mikołajkowy "Powitanie Zimy 2013". Z racji tego, że jesteśmy bardzo gościnni, to pojechaliśmy witać, a co!

To był pierwszy bieg, na który to Trollunio namówił mnie, a nie odwrotnie. Wietrzyłam w tym pewien podstęp.. Otóż ja lobbowałam za wyjazdem do Torunia 8 grudnia, a ponieważ aura nie sprzyja za bardzo jeżdżeniu wszędzie, trzeba było wybrać. A kto przy zdrowych zmysłach wybrałby półmaraton odległy o blisko 240 km zamiast 10 km w odległym o zaledwie 60 km Jarosławcu? Dwa razy mniej do biegania i cztery razy mniej do przejechania. Bilans jest prosty.

Ponadto za Jarosławcem przemawiało też to, że pół listopada chodziliśmy z gilem do ziemi i forma wypracowana na Nocną Ściemę pojechała na dłuższe wakacje. Reasumując - drugi półmaraton byłby dla nas zdecydowanie za dużym obciążeniem.

W czwartek wybraliśmy się jeszcze na rozruch.. Nabiegaliśmy 11 km z małym haczykiem, ale szło nam tak opornie, że miałam poważne obawy, jak to będzie w tym Jarosławcu.. Trasa tego biegu to dwie pętle po 5 km, z czego 500 m biegnie się po plaży. Dwa razy po 500 m to jakby nie liczyć - kilometr. Bieganie po plaży nie należy do moich ulubionych. W ogóle nie lubię biegać po piasku. Jakoś słabiej sobie radzę z okiełznaniem niestabilnej trasy. Oczywistym jest, że na piachu tempo spada, bo nie ma tego odbicia co na nawierzchni asfaltowej czy betonowej.. Jednak wraz ze spadkiem tempa, topnieje moja motywacja. Zupełnie jakby grzęznące nogi nabierały wagi.. No ale to "tylko" kilometr. Jeden z dziesięciu. 10 %. Nie będzie chyba AŻ tak źle, nie?

Mając w pamięci, ile kosztowało mnie w czwartek "rozpędzenie" się do 6:00, z ulgą przyjęłam komunikat po pierwszym kilometrze - 5:37 min/km. Czyli nogi jeszcze pamiętają, jak się przebiera. Nie było to takie oczywiste, co jeszcze potwierdzał duszący kaszel, który towarzyszył mi przez ostatnie kilka dni. Na szczęście przypominał o sobie zaledwie kilka razy w ciągu dnia, ale jednak. Okazem zdrowia nie jestem ;)

Początek biegu był naprawdę obiecujący. Dwa pierwsze kilometry przyzwoicie, 5:37 i 5:30. Na trzecim czekała mnie plaża, a za nią podbieg po płytach i odcinek agrafki. Ale wróćmy do plaży... Należy jej się kilka "ciepłych" słów. Po pierwsze - po co tyle kamieni? I to takich dużych, mokrych, rozjeżdżających się i straszących poważnymi stłuczeniami w razie bliższego kontaktu. Zawsze w takich chwilach bolą mnie zęby, bo oczami wyobraźni widzę siebie lecącą na pysk w te kamienie.. Za pierwszym razem na tym fragmencie wyprzedziły mnie chyba ze trzy osoby. Nie lubię tego. Zła byłam na siebie i na to, że trasa została poprowadzona tak, że po prostu zwalniałam ze strachu przed upadkiem, a nie ze zmęczenia czy bólu nóg.

Po drugie - te kutry. No naprawdę? Lubię ryby, są bardzo fajne i smaczne, ale jak mi powiało taką niezbyt świeżą rybą, to myślałam, że puszczę pawia. Ładnie by się komponował na tych kamieniach, to pewne. Na drugim odcinku plażowym jeden z kutrów prawie mnie zabił! Wykorzystując zaletę biegania drugi raz tej samej trasy, skupiałam się na odcinku jakichś 30-40 cm przede mną i taki miałam mniej więcej zakres widzenia. Pełna koncentracja na absolutnie najbliższym fragmencie trasy, aż tu nagle wyrósł przede mną kuter, który pół godziny wcześniej stał w innym miejscu. No ja rozumiem, że trzeba było je wciągnąć i w ogóle, ale czy to musiało być akurat teraz, kiedy Gwiazda biegnie? :) Odurzona rybim zapaszkiem jeszcze. Eh.

Czarę goryczy przelał jadący prosto na mnie traktor. To żart? Nie, nie. Traktor, prawdziwy, najprawdziwszy nawet. Przytuliłam się więc do skarpy wydmy i grzecznie przeczłapałam koło niego. Być może wziął mnie za jakąś zbłąkaną turystkę, bo chyba po prostu nie wyglądałam, jakbym biegła ;) Albo było to na tyle nieoczywiste :P

Na pierwszej pętli dość szybko "pozbierałam" się po odcinku plażowym. Czwarty kilometr już był znów poniżej 6:00 (bo na trzecim zwolniłam do 6:37), piąty to urwanie kolejnych sekund. Pierwszą pętlę zaliczyłam w czasie poniżej pół godziny, co uznałam za całkiem dobry wynik. Jeszcze tylko powtórzyć to na drugiej pętli i zamknę bieg z czasem poniżej godziny. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić, o czym przekonałam się już na pierwszym kilometrze drugiej pętli.

Tempo w stosunku do pierwszego okrążenia było o ponad 40 sekund gorsze! To sporo, zwłaszcza, że pętla rozpoczynała się sporym zbiegiem. Mam taką nieśmiałą teorię, że odcinek plażowy dał o sobie znać dopiero na tym drugim okrążeniu. Bezpośrednio za plażą był fragment agrafki. Uważnie wypatrywałam znajomych twarzy i nie dawałam dojść do głosu zmęczeniu i wszystkim tym negatywnym myślom z zaledwie 500 metrowego odcinka plaży. Ale jak tylko wybrzmiało moje nazwisko wyczytane przez prowadzącego imprezę, to do głowy zaczęły pukać stłumione wcześniej chochliki. I co się tak cieszysz, zaraz znów plaża, dzika plaża. Sio. Niestety, nie pomogło.

Niby drugi raz powinno się biec łatwiej, bo trasa już nie jest nieznana, a jednak, pogrążona w odmętach tzw. "czarnej dupy" widziałam wszystko na czarno. Zamiast skupiać się na pozytywach (np. ta przeklęta plaża już za mną), dobijałam się myślą, że wyprzedziła mnie kolejna osoba. Nie mam jeszcze do perfekcji opracowanego sposobu na błyskawiczne układanie sobie w głowie. Bo przecież co z tego, że ktoś tam mnie wyprzedził? Miałam przerwę spowodowaną chorobą, naprawdę mało biegałam w ostatnich dniach, więc to żadne zaskoczenie, że nie dysponowałam pełnią formy. Zresztą. nie jestem żadną niepokonaną mistrzynią, że nikt mnie nie może wyprzedzić.

Na ostatnim kilometrze jednak znów zaświeciło słońce. W przenośni i dosłownie :) Wiedziałam już, że nie ma absolutnie żadnych szans, żeby zmieścić się w godzinie, ale za punkt honoru postawiłam sobie, żeby to przekroczenie było możliwie jak najmniejsze. Dałam sobie dwuminutowy margines i odpaliłam wszystkie rezerwy. Gdybym tyle się nad swoim ciężkim losem nie rozczulała i przyspieszyła chwilę wcześniej, udałoby mi się dogonić kobitkę, która wpadła na metę przede mną. No, trudno. Następnym razem :D

Przed :)
Radość z przekroczenia mety i to w czasie 1:00:49 (a za punkt honoru stawiałam sobie nie przekroczyć 1:02:00!) była tak duża, że wyżłopałam na mecie trzy herbaty :) I mimo, że dopadła mnie czarna dupa, do głowy dobijały się negatywne myśli w stylu weź daj sobie spokój, zaraz wyprzedzi cię pan o kulach (jeden z uczestników faktycznie poruszał się o kulach), to jednak udało mi się to wszystko przezwyciężyć i powiedzieć sobie shut up and run, bitch, run. To lepsze niż cały bieg zgodnie z założeniami. Jakby za każdym razem mi się udawało wszystko, co zaplanowałam, to bym chyba wykorkowała z nudów. No i moi czytelnicy też, bo ileż można czytać, że pobiegłam dokładnie tak, jak sobie założyłam, a nawet udało mi się coś tam urwać to tu, to tam..

Po :D
Zupełnie jak Chrissie Wellington :))) Co prawda, ja nic nie wygrałam, ale satysfakcja z przezwyciężenia słabości to zdecydowanie najlepsza nagroda, jaką udało mi się kiedykolwiek wywalczyć w jakiejkolwiek rywalizacji.

Fajnie, że ten Jarosławiec mi się przytrafił, ale już wiem, że więcej tam nie pojadę, przynajmniej nie na bieganie :) Lubię swoje zęby i wolałabym ich między kamieniami nie zostawiać :D

Podziękowania dla Łukaszka, który towarzyszył mi na trasie :D

2 komentarze:

  1. Jakaś niezimowa ta zima, a gdzie śnieg? ;) Chociaż właściwie to dobrze, że go nie było, bo wtedy mogłabyś naprawdę zęby zostawić na tej kamienistej plaży :o

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Technicznie rzecz biorąc, nadal jest jesień, więc śnieg musi trochę poczekać :D ale już mrozi w nocy, po samochodach rano widać, że szyby są do skrobania :)

      Usuń