wtorek, 10 listopada 2015

Oh, słodkie "roztrenowanie".. Spowiedź lenia :D

Kiedy zaczynałam biegać, do głowy mi nawet nie przyszło, że kiedykolwiek będę o tym moim powłóczeniu nogami mówić "trenowanie". Przez pierwsze tygodnie krztusiłam się ze śmiechu, kiedy ktoś pytał "ile treningów biegowych robisz w tygodniu?"... Treningów? Haha, dobre sobie :D

Później już mnie to tak nie śmieszyło. Chyba zaczęłam widzieć w tym swoim bieganiu jakąś namiastkę treningu. Zaczęło się to mniej więcej wtedy, kiedy trafiłam na stadion, gdzie był prowadzony trening lekkoatletyczny. Bo jak to inaczej nazwać? Jakieś interwały, przebieżki, rytmy.. To już nie było zwykłe szur-szur. Spodobało mi się takie urozmaicenie, a jeszcze bardziej spodobał mi się progres, jaki nastąpił w moim szuraniu.

Pierwszy raz o "roztrenowaniu" usłyszałam po roku biegania. Zaczęłam biegać na początku jesieni, więc kiedy stuknął roczek, akurat wiele osób wchodziło w fazę roztrenowania. Wydawało mi się to dziwne, bo przecież cały rok walczyłam o to, żeby to całe "trenowanie", czy po prostu szuranie, wykonywać regularnie.. A teraz mówią - odpocznij, naładuj akumulatory, rób wszystko inne, ale nie biegaj. Yyyy? Jak to? Po co? Hmmm

Po pierwszym roku "roztrenowanie" zrobiło mi się przypadkiem. Chodziłam na basen, bo miałam wykupiony kurs doszkalający, ale biegania było mało, bo walczyłam z przeziębieniem. Przełożyło się to na zawrotną ilość kilometrów w listopadzie 2013 r. - 55. Był to trochę szok, bo od miesięcy nie schodziłam poniżej 100 km miesięcznie. Roztrenowałam się więc zupełnie przypadkowo. W grudniu już wróciłam do "co najmniej 100 w miesiącu". 

Kolejny sezon był bardzo intensywny. Od kwietnia trenowałam (tak!) do sierpniowego maratonu. To był bardzo pouczający okres. Maraton był kwintesencją mojego podejścia do nowych wyzwań - spokojnie, mam czas ;) Postanowiłam wypełnić założenia planu najlepiej jak się dało i zobaczyć, co się da z tego wyciągnąć. Plan był różnorodny i to mi bardzo leżało. Nie dało się uniknąć komplikacji - angina ropna na przełomie czerwca i lipca (czyli na jakieś 6 tygodni przed startem) mocno mnie osłabiła, wybiła z rytmu i podcięła trochę skrzydła.. Dużo się napracowałam, żeby wrócić na wcześniej wyznaczone tory. W ostatecznym rozrachunku nie miało to jednak większego znaczenia, bo podobnie jak pierwszy półmaraton, piętnastkę, ba! nawet pierwszą dyszkę, postanowiłam zrobić bez większej napinki, żeby zobaczyć przede wszystkim, czy da się to przeżyć? Dało się, przeżyłam i już wiem, że jeśli znów zapiszę się na maraton, to celem numer jeden będzie go PRZEBIEC. Czyli - żadnego marszobiegu. 

Niestety, nie udało mi się uniknąć takiego trochę zachłyśnięcia się swoją cudowną formą. Hej! Zaliczyłam maraton, jestem już prawdziwą biegaczką, prawda? Taka byłam doświadczona już, trenowałam ciężko, nauczyłam się sporo i zmieniło się moje podejście do biegania. Trening! Sama siebie przekonałam, że przecież moje "szuranie" to też jednostka treningowa. Długie wolne? Wszystko się zgadza. No, może nie zawsze długie.. Nieważne.

Zrealizowałam plan TRENINGOWY, więc roztrenowanie było naturalnym następstwem. Rok wcześniej nie było o tym mowy, bo przecież tylko starałam się utrzymać nawyk biegania, ale po tych kilku miesiącach przygotowań do maratonu, no to już nie jestem byle szuraczką, a biegaczką! Maraton, heeeeloł! Roztrenowanie należy mi się jak psu micha. 

Niesamowite, ile człowiek jest w stanie sobie wmówić.. Nie do końca świadomie, ale jednak. Bo skąd się u mnie wzięło poczucie, że trenowałam? Pobiegałam trochę więcej niż rok wcześniej i to wszystko. No ale moje biegowe ego rosło. Trenowałam, więc teraz zrobię roztrenowanie. Ale powiedzmy sobie szczerze - zajechałam się tymi przygotowaniami do maratonu i w listopadzie 2014 r. organizm się zemścił. Znów średnia miesięczna spadła poniżej 100 km, ale nie udało mi się wrócić tak szybko, jak rok wcześniej. W końcu trwało roztrenowanie.. Grudzień też był mizerny.. Uspokajałam się, że przecież to nic. Zmęczona byłam, trzeba było odpocząć przed nowym sezonem. Sezonem, haha. 

Szczęśliwie, popełniane głupstwa (mniej lub bardziej świadome), szybko się na mnie mszczą. Trzeci "sezon" mojego biegania, czyli czas od 11.2014r. do 10.2015r. był bolesnym ciosem w moje rozbuchane biegowe ego. Zemsta. Miesięcy z wynikiem powyżej 100 km było, uwaga, dwa. Styczeń - 101 oraz czerwiec 102. To nie żarty, tak było. Oczywiście, doszedł rower, bo bez tego to bym chyba dobijała setki, ale na wadze.. 

Jedno jest pewne, porządnie się roztrenowałam. Na tyle porządnie, że teraz muszę walczyć sama ze sobą, żeby się znów wdrożyć w regularne "treningi". Widzę na własne oczy, jak bardzo się cofnęłam i to praktycznie zabija motywację.. Pokarało mnie też wzrostem wagi. Na szczęście jeszcze się mieszczę w ciuchy, ale tu i ówdzie się wylewa, koszulki nie leżą już tak dobrze, jak kiedyś.. To się MUSI skończyć. 

Głupi ten, co głupio robi. Po tej samokrytyce, skrusze, przyszedł czas na pokutę ;) Nie będzie lekko, bo nadal bardzo dobrze pamiętam radość, która towarzyszyła poprawianiu życiówek, czy też "nagrody" w postaci mniejszego rozmiaru ubrań. Ale jak się narozrabiało, to trzeba teraz swoje "przecierpieć", żeby móc znów się cieszyć. 

Nic się nie dzieje bez przyczyny - mam nadzieję, że ten gorszy okres był potrzebny i nie był to czas zmarnowany. Myślę, że dzięki temu wiem, żeby nie odlatywać za bardzo w przestworza, jak jest "lepiej". Liczę, że będę pamiętać o tym, jak łatwo to "lepiej" można stracić.

Sukcesywnie odcinam niepotrzebne bodźce, by móc skupić się maksymalnie na tym, co dla mnie najważniejsze (nie tylko sportowo-biegowo, ale też zawodowo). Kiedy wszystko działa, jak należy, dodatkowe sprawy nie wpływają na obniżenie efektywności. Jednak w okresie takim jak teraz, kiedy dużo wysiłku kosztuje mnie prawidłowe funkcjonowanie na poziomie podstawowym, muszę, absolutnie MUSZĘ ograniczyć rozpraszacze uwagi, bo inaczej zwariuję w tym chaosie.

 Nie da się funkcjonować na pełnych obrotach cały czas. To prowadzi do wniosku, że "roztrenowanie" jest potrzebne. Od teraz jednak, będzie to dla mnie oznaczało coś trochę innego ;) Od początku powinno tak być, ale jako mistrzyni wmawiania sobie samej różnych rzeczy, dałam się zwieść wewnętrznemu leniuchowi.. 

Tym sposobem, zamiast napisać coś ciekawego, znów naprodukowałam mnóstwo wyrazów i zdań o tym, jak bardzo nie tak, jak powinny, idą sprawy.. ;) No ale cóż- czasem trzeba pewne rzeczy z siebie wyrzucić. Człowiek musi, bo inaczej się udusi.

I oby znów było "lepiej" :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz