W nocy z piątku na sobotę odbył się trzeci wyścig z serii Grand Prix Gdyni w biegach ulicznych. Skusiliśmy się na ten cykl z dwóch powodów. Pierwszy to niewątpliwie lokalizacja - w Trójmieście mieszka kilka życzliwych nam rodzin i jest szansa, że nas ktoś zawsze przygarnie. Drugi powód to medale. Po uzbieraniu wszystkich czterech będzie je można złożyć w jeden wielki medal :) Dla kolekcjonera takiego jak ja, to nie lada gratka! :)
Niestety, nie miałam jakoś do tej Gdyni nigdy szczęścia.. Pierwszy bieg z serii, Bieg Urodzinowy Gdyni w lutym niezbyt mi się udał, bo miałam stłuczoną stopę i bolała mnie, jak nie wiem co.. Z kolei w maju, na Biegu Europejskim, było tak niewyobrażalnie gorąco, że miałam wrażenie, że rozpłynę się na słońcu.. (uwaga do bardziej doświadczonych biegaczy, którzy wtedy też biegli i mają jakieś inne wrażenia odnośnie pogody: było piekło i koniec. to był mój najcieplejszy wtedy start i nie miałam innego odniesienia, a myśli o tym, że koniec jest bliski towarzyszyły mi prawie na całej trasie :P ).
Tym razem zapowiadała się powtórka z rozrywki. Wyjechaliśmy w piątek do południa i przez całą trasę termometr w samochodzie pokazywał temperatury z zakresu 30-32 stopnie.. Jak wjechaliśmy do Sopotu, to się dramatycznie ochłodziło, "komputer pokładowy" wskazywał 27,5 stopnia. No biegun zimna!
Łudziliśmy się, że wieczorem się ochłodzi i że będzie przyjemnie chłodno, ale bez zbędnego owijania w bawełnę powiem, że byliśmy naprawdę bardzo naiwni.. O godzinie 23:00 termometr wskazywał 22, a powietrze niemalże stało w miejscu. Nie traciłam jednak nadziei..
Przed biegiem była prowadzona jakaś taka wspólna rozgrzewka, ale oczywiście całą przegadałam i na dwóch wymachach biodrami się skończyło. W planach miałam przebiec tak z 1,5 - 2 km na rozgrzanie się, żeby nie robić tego na pierwszych kilometrach właściwego biegu.. No ale oczywiście przegadałam cały czas, który można było na ten cel poświęcić i jak się wreszcie ogarnęłam, to się okazało, że żeby się dostać do swojej strefy, muszę się cofnąć kilkadziesiąt ładnych metrów, a później czeka mnie ostre przyciskanie się na przód, żeby może coś tam ugrać na pierwszych kilometrach.
Nasza silna, czteroosobowa reprezentacja w Strefie Zwycięzców (tj. 55' i więcej), dzielnie przesuwała się do przodu, ale jak tylko padł strzał z ORP Błyskawicy, w mózgu przeskoczyły trybiki i przeszłam w tryb "BIEGNIJ", a moi towarzysze zostali gdzieś za mną. Nie ma co, nie byłam tego wieczoru najbardziej towarzyską osobą w Gdyni :P
Kilka dni przed biegiem, o czym już pisałam wcześniej, zostałam obdarowana profesjonalnym sprzętem. Łukasz mi to cacko zaprogramował tak, żebym biegła ku chwale naszej skromnej rodziny i biła życiówkę za życiówką.. To znaczy, podpowiedział jak mam sobie wpisać, żeby zegarek mi odpowiedni bzykał.
Autorem strategii na ten bieg jest mój szanowny mąż i gdybym odbierała po tym biegu Oscara, to właśnie jemu podziękowałabym w pierwszej kolejności. Jednak Oscarów nie wręczali, więc zamieszczam te podziękowania tu. Może kiedyś to przeczyta? ;)
Zostałam wtajemniczona w meandry negative splita. Mój Sensei powiedział, że będę nie do zatrzymania, że będę przyspieszać, kiedy inni będą opadać z sił, a finisz to będę miała taki, że jego świadkowie będą przez dekady przekazywać opowieści o nim swoim dzieciom i wnukom..... Nie do końca tak było, ale częściowo udało mi się dokonać niemożliwego.. :D Ostatnie dwa kilometry były najszybsze. Rany, kiedyś zupełnie nie do pomyślenia!!
Na mecie zameldowało się 4363 biegaczy, więc można się domyślić, że było dość ciasno na trasie.. Było to szczególnie uciążliwe na pierwszych dwóch kilometrach, bo tam przebieg trasy był wąski, a biegaczy mnóstwo.. Na Biegu Europejskim w maju to właśnie ten odcinek mnie wymęczył i przeczołgał najmocniej. Tym razem miało być inaczej i było! Na tym feralnym dystansie zegarek pomagał, poprzez nieustanne "bzykanie" i komunikaty "zwolnij" i "w zadanej strefie". Na kolejnych kilometrach miałam przyspieszać i chociaż nie wierzyłam, że to się uda, postanowiłam spróbować. Opłaciło się.
Tak jak przeczuwałam, schody zaczęły się w okolicach ul. Świętojańskiej.. Długi podbieg mnie spowolnił (dwa najwolniejsze km.. ), a ustawieni wzdłuż trasy niezmordowani imprezowicze podtykający biegaczom kieliszki z wódką i buchający na lewo i prawo dymem papierosowym, mocno mnie irytowali. Nie traciłam jednak energii, żeby okazać im swoją niechęć i biegłam dalej, starając się nie wdychać również "aromatycznych" kebabów i innych hot-dogów.. "Jestem oazą spokoju..."
Ten odcinek biegu był najcięższy, bo oprócz tego, co opisałam wyżej, uwziął się na mnie też mój profesjonalny sprzęt. Przez bite 2 km "bzykał" mi, że mam przyspieszyć. Niby jak, kurde? Na szczęście tuż za punktem z wodą (znów ludzi było trochę mało i brakowało wody), zaczął się kilometr z górki, a potem to już tylko Bulwar i z powrotem na Skwer Kościuszki :)
Nie wiem skąd te całe tabuny parujących testosteronem (fuj) facetów miało siłę, żeby finisz zaczynać już na kilometr przed metą, ale kilku gości mnie wtedy "wzięło". Nie miałam jakoś głowy, żeby się przyjrzeć, czy zdołali tę przewagę utrzymać, czy może później, na ostatnich 250 metrach, kiedy to ja miałam swój finisz, odebrałam im zwycięstwo.
Ogólna refleksja jest taka, że przyspieszanie na ostatnich kilometrach i wyprzedzanie na ostatnich metrach przed metą naprawdę uskrzydla! Kiedy na tym 9 km kilkunastu facetów mnie wyprzedziło, nad głową zebrała się cała masa czarnych myśli z "a na jaką cholerę ja się tak męczę?" na czele, ale te ostatnie metry na Skwerze Kościuszki rozpędziły te chmury i wlały w me serce radość!
Życiówka pobita o 20 sekund, mimo niesprzyjającej pogody i sporego tłoku na trasie. A wszystko pod osłoną nocy! Oficjalny wynik to 56'48". Chyba mam co świętować! :)
Gratulacje! Czyli medal dla kolekcjonerów będzie już niebawem? Nie zapomnij się nim pochwalić :)
OdpowiedzUsuń