wtorek, 11 czerwca 2013

Hej ho, hej ho. Do Karlina by się.... biegło! ;)

Od czego by tu zacząć? Mija drugi dzień od zawodów, a emocje nadal na wysokim poziomie :)

Decyzja o starcie w Karlinie zapadła praktycznie z dnia na dzień. Nie chcieliśmy się za wcześnie zapisywać, bo nie wiedzieliśmy, jak będziemy wyglądać i czuć się po półmaratonie w Bytowie. Spodziewałam się najgorszego - że tam padnę i trzeba mnie będzie znosić z trasy, albo dobiegnę, ale przez kolejny miesiąc nie będę w stanie chodzić.. Okazało się, że nie jest tak najgorzej, nogi trochę zmęczone, ale ostatecznie nie było wielkiego dramatu.

Niemniej, jeszcze we wtorek po południu nadal nie byłam pewna, czy w ogóle chcę biec taki długi dystans w niedzielę. Obawiałam się o nogi, bo to, że zmęczę cały odcinek było dla mnie pewne, ale bałam się, że znów spędzę na trasie za dużo czasu i po prostu będę wypompowana. We wtorek wieczorem już miałam wypełniony formularz rejestracyjny, ale postanowiłam sobie dać czas na "przespanie się" z tą decyzją. Żeby nie było, że kompletnie zwariowałam i zapisałam się pod wpływem impulsu.

W środę do południa miałam już dopełnione wszystkie formalności, z przelewem na poczet wpisowego włącznie ;) Krótka piłka :) Uznałam, że jak będę się czuć na siłach, to powalczę o pobicie życiówki (dotychczasowa to 1h 35' 53" z marca z Kołobrzegu), a jeśli nie będę miała siły, to bieg zaliczę jako "niedzielne długie wybieganie". Taki dystans akurat idealnie by się wpasował w mój tygodniowy plan treningowy :)

Numery startowe i czipy odebraliśmy dzień wcześniej, dzięki czemu w niedzielę mogliśmy wyjechać trochę później :) Guzdraliśmy się jak muchy w smole (głównie ja :P ), więc wyruszyliśmy dosłownie na ostatnią chwilę.. W Domacynie byliśmy mniej więcej o 14:45 - 14:50, a start zaplanowano na 15:00... Więc był czas akurat na krótką rozgrzewkę i obeszło się bez zbędnego snucia się w okolicach startu :) Rachu-ciachu i po strachu :)

Rzuciłam tylko okiem na stojącą w szczerym polu Maryjkę, tj. Matkę Boską Domacyńską, nie było jednak nawet czasu podejść bliżej :) Teraz wiem, że chyba powinnam podejść i, hm.. podziękować? ;) Nie znam się na tym za bardzo, ale chyba powinnam.. ;)

Cofnijmy się na moment w czasie, do kwietnia 2007 roku, kiedy w celach zawodowych odwiedziłam podkarlińską wieś Domacyno. Chyba można powiedzieć, że tamta wizyta nie była bez znaczenia. ;)
Cztery i pół roku zajęło mi dojście do odpowiednich wniosków i rozpoczęcie biegania, ale w końcu wpadłam na ten genialny pomysł i po kolejnych kilku miesiącach ciężkiej pracy, jestem tu znów i biegnę. Piszę to trochę z przymrużeniem oka, także jeśli kogoś to ewentualnie oburza, to proszę śmiało przejść do kolejnego akapitu, już nie będę.. ;) Czas zejść na ziemię :)

Po krótkiej rozgrzewce, kilku wymienionych zdaniach ze znajomymi biegaczami, można się było ustawiać w okolicach startu. Nie pchałam się jakoś na początek, bo przecież wiadomo, że będę raczej z tyłu stawki. Po co mają mnie wszyscy wyprzedzić na początku? :)

Rano czułam się dobrze, więc uznałam, że jest szansa na bicie życiówki. Plan był prosty - dobiec do mety szybciej niż w Kołobrzegu :) A w szczegółach wyglądał następująco:

1 etap - pierwsze 5 km - wykorzystać profil trasy i nie hamować się z górki :) Trochę tych odcinków z górki było, więc ten etap miałam za sobą po około 28 minutach. Tempo dość żwawe jak na mnie, ale to chyba głównie zasługa ukształtowania terenu.

2 etap - kolejne 5 km - starać się utrzymywać tempo poniżej 6:00 min/km, żeby na 10 km mieć czas około 1h. Miałam do dyspozycji 32 minuty, więc całkiem sporo czasu. Zegarek pokazywał mi trochę niedokładnie, więc patrzyłam na wyznaczone i wymalowane kilometry i na czas, jaki upłynął od startu, niekoniecznie sugerując się podawanym przez zegarek tempem. Jak się biegnie, to ma się sporo czasu na różne obliczenia, a że lubię sobie różne rzeczy liczyć, to przynajmniej się nie nudziłam ;) Ostatecznie na linii 10 km zameldowałam się w zakładanym czasie około 1h

3 etap - ostatnie 5 km - był to punkt newralgiczny, bo to tutaj miała zapaść decyzja, czy przypuścić ostateczny atak na życiówkę, czy dokulać się do mety.. Skoro udało mi się spełnić założenia z poprzednich dwóch etapów wyścigu, czułam się w miarę dobrze (poza tym, że było mi gorąco i powoli miałam serdecznie dość tych natrętnych much.. ), nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaatakować :) Tuż przed 10 km, na punkcie z wodą, dobiegł do mnie pan, którego jakieś 400 metrów wcześniej wyprzedziłam (maszerował) i zapytał mnie, który raz już biegnę tę trasę i jak się czuję. Wyśpiewałam całą prawdę, że to mój pierwszy raz i czuję się całkiem dobrze (powiedziałam zdaję się "jako-tako", ale nie chciałam mu robić przykrości, bo po nim było widać trudy trasy, dystansu i chyba też trochę pogody i towarzystwa wspomnianych much). Pan się wygadał, że on też tutaj pierwszy raz, ale że jemu to już jest bardzo ciężko. No to pokrzepiająco zadyszałam ciężko, żeby nie czuł się samotny.. ;)

Przed nami było skrzyżowanie z krajówką, na którym stał miły pan policjant i wstrzymywał dla nas ruch.. Od strony Szczecina stały może ze 3-4 samochody, ale z przeciwnego kierunku uformował się już całkiem spory korek. Sorry! ;) Przez skrzyżowanie podcisnęliśmy trochę szybciej i to chyba nie wyszło na dobre mojemu kompanowi, bo po jakichś 200-300 metrach znów przeszedł w marsz. Jeśli chodzi o mnie, to "pognałam" dalej ;)

Ostatnie 4,5 km to "błądzenie" po Karlinie. Dlaczego tak piszę? Otóż dlatego, że jak się wbiegało do miasta, to było słychać głos spikera ustawionego na mecie na stadionie.. a to może oznaczać, że albo jest taka rewelacyjna akustyka, albo po prostu stadion jest stosunkowo niedaleko :))) na pewno bliżej niż 4,5 km.

Najszybsi zawodnicy kończyli swoje zmagania w czasie poniżej godziny.. (zwycięzca miał czas... 00:46:10.. czyli praktycznie dwa razy szybciej niż mój plan marzeń pt. "1,5 h" ;D ). Na Biegu Zaślubin w Kołobrzegu, gdzie trasa przebiega na trzech 5 km pętlach, problem stanowiło rozpoczęcie trzeciej pętli, bo bardzo dużo osób wpadało na metę ze mną, tyle że ja miałam na liczniku 10 km, a oni 15... Tutaj nie było pętli, ale jednak było słychać spikera, który "witał" kolejnych zawodników na mecie.. A ja jeszcze walczę o życie i długa droga przede mną! ;)

Trzeba jednak powiedzieć, że już mnie to praktycznie nie ruszało. Myślę, że nawet bieg na krótszych pętlach nie stanowi już dla mnie takiego problemu. Znam mniej więcej swoje ograniczenia i wiem, że pewne tempa i czasy nie są i raczej nie będą nigdy w zasięgu moich możliwości.. Nie ścigam się z czołówką i taka kwestia nie będzie mnie pewnie nigdy dotyczyć, ale mogę walczyć o poprawę swoich wyników względem poprzednich startów. Poza tym, przecież to wszystko ma sprawiać radość przede wszystkim :)

Ostatnie 4 km po Karlinie to chyba najdłuższy finisz spośród moich dotychczasowych startów ;) Przez pierwsze 10 km cisza i spokój (nie licząc natrętnych much), a tu nagle grupki kibiców to tu, to tam... :) To naprawdę dodaje skrzydeł :) W nogach czułam już zmęczenie, ale zegarek tykał bezlitośnie ;) Jak się chce przebić 1,5h na 15 km, to nie można odpuścić na 13 km.. :) Mówiłam sobie, że już niedługo, że zaraz będzie widać koniec ;)

To właśnie wtedy zaświtała mi szalona myśl, żeby wyprzedzić dziewczynę, którą miałam przed sobą w odległości kilkudziesięciu metrów tak mniej więcej od 9 km. Na chwilę mi zniknęła na 11 km, ale na 12 już pojawiła się z powrotem i miałam ją przed sobą, że tak powiem "na widelcu". Na oko wyglądała na 20-parę lat, więc to moja kategoria wiekowa.. Wskoczyłabym oczko wyżej w klasyfikacji wiekowej.. Kuszące, kuszące... :D

Cały 14 kilometr wykorzystałam na zbliżenie się maksymalne do mojej nowej "rywalki". Nawet starałam się sapać po cichu, żeby się nie zorientowała i nie zaczęła przyspieszać, bo walka o pozycję na dystansie 2 kilometrów w ogóle nie wchodziła w grę, nie miałam tyle siły, a nie mogłam wiedzieć, jakie rezerwy miała ona. Justyna z Kołobrzegu - pozdrawiam! Tak więc sapiąc po cichu, powoli zmniejszałam dzielący nas dystans. Kiedy zbliżyłam się już naprawdę mocno, doszłam do wniosku, że chyba nie ma już na co czekać i po prostu wyprzedzę. Odniosłam wrażenie, że walki nie będzie. No to hyc, ryzyk-fizyk..

Spinałam poślady na ostatnim kilometrze i tak jak całą trasę w ogóle nie patrzyłam za siebie, tak na ostatnim kilometrze co jakiś czas kontrolowałam, czy przypadkiem Justyna z Kołobrzegu nie rzuciła się w pogoń za mną, żeby odebrać mi prowadzenie ;) Oczami wyobraźni widziałam już siebie na podium ;) Jak się okazało, wyobraźnię mam naprawdę bujną :D ale mniejsza o to..

Ostatni kilometr wyścigu był chyba najprzyjemniejszy, chyba głównie za sprawą tego, że koniec biegu i zasłużony odpoczynek był już naprawdę na wyciągnięcie ręki :) Tuż przed wejściem na stadion rozstawili się nasi kibice, pomachałam, posłałam buziaki i ruszyłam na metę, z nową porcją energii :)

Na stadionie było jeszcze do pokonania nieco ponad pół okrążenia. A może mniej? Nieistotne. Spiker odczytał numery przekraczających właśnie linię mety, a następnie zapowiedział, że za chwilę na metę dotrze pan z numerem 196, o ile wcześniej nie wyprzedzi go pani z numerem 107! O! To ja!! Styki w mózgu mi się zagrzały, coś przeskoczyło i zaczęłam przyspieszać. Niestety, odcinek był za krótki, żeby pana dogonić, ale przez chwilę widzowie na stadionie byli świadkami naprawdę fascynującej i zapierającej dech w piersiach nerwowej końcówki wyścigu! 7 sekund.. Tyle mi zabrakło, żeby wyprzedzić pana Krzysztofa, ale też tyle mi zabrakło, żeby oficjalnie przebić 1,5 h na 15 km..

Według własnoręcznie zmierzonego czasu, udało mi się dokonać cudu, bo zegarek pokazał 1h 29' 58", a włączyłam go dokładnie w momencie, w którym zaczęłam biec, ani chwili wcześniej, ani chwili później, a wyłączyłam dokładnie na linii mety. Te 7 sekund nie śni mi się oczywiście po nocach (chociaż kto wie, może jeszcze wszystko przede mną, wszak dopiero dwie noce od wyścigu za mną..), najważniejsze jest dla mnie to, że udało mi się sprostać swoim śmiałym założeniom.

Mój oficjalny rezultat to 1h 30' 07" i jest to czas lepszy od wcześniejszego rekordu życiowego o całe 5' 46". Także wstydu nie ma!! :)

1 komentarz:

  1. Gratuluje życiówki i wcześniejszego ukończenia polmaratonu!! pozwoliłam sobie wejśćna bloga ze strony rozbieganego, bo czuję pełną solidarność ze wzgledu na nasze starty i wyniki, które są bardzo podobne ;-) Dałam temu upust usmiechajac sie na "mijance" w Karlinie bo zobaczyłam ze biegniecie z Justyną na dobry czas. Pozdrawiam serdecznie, Marta.

    OdpowiedzUsuń